piątek, grudnia 30, 2011

Naprawdę niekończąca się opowieść

Przyznaję z poczucia przyzwoitości względem niewielu i tym samym jakże nieocenionych Czytelników BQ, że ten post nie powstał w grudniu 2011, a trzy miesiące później ze względów natury pragmatyczno-prozaicznych:

1) Aby nie zwracać uwagi na opisaną w poście lekturę w sytuacji, kiedy niektórzy z Czytelników mieli zostać nią świątecznie obdarowani.
2) Pisanie musiało zostać poprzedzone przeczytaniem  w s z y s t k i e g o, co zostało do tej pory wydane - i tutaj muszę dla uściślenia dodać - co wydane zostało w języku niemieckim
3) Przedświąteczny nawał wszelkich możliwych zajęć, następnie zespół stresu przednoworocznego, czyli nadrabianie wszystkiego, czego przez ostatnie 360 dni nie udało mi sie zrealizować a co do Nowego Roku absolutnie zaczekać nie może. I ten syndrom z każdym rokiem staje się coraz uciążliwszy.
4) A potem to już tylko leniwa proza życia odciągała mnie od pisania.

A mowa będzie o bombastycznym eposie fantasy Georga R.R. Martina, który dla pisania Piesni Lodu i Ognia rzucił świat scenariuszy Hollywood, żeby nomen omen właśnie za sprawą swojego pisania do niego powrócić. I trzeba przyznać, że serial produkcji HBO nakręcony na podstawie sagi Martina ogląda się naprawdę dobrze. To kwestia dobrych zdjęć i dobranych aktorów a pewnie też faktu, że sam George Martin odpowiada za scenariusz ekranizacji.

Wracając jednak do książki... Większość machnie ręką na fantasy. Ja też w tym temacie jestem laikiem. W sumie to poza Tolkienem, Pratchettem, Intruzem Stephanie Meyer, czy Grą Endera autorstwa Orsona Scotta Carda niewiele więcej mam w tym temacie czytelniczego doświadczenia, a przynajmniej nic mi nie przychodzi w tej chwili do głowy. Ale z Martinem jest tak, jak obiecywał (zresztą już od bardzo dawna) A.: zaczniesz i już nie uwolnisz się z czytelniczego opętania, póki nie przebrniesz przez te setki stron pisanych jakby bez najmniejszego wysiłku. I chociaż przeklinasz autora, że tak przędzie bez końca swą opowieść o rodach Starków, Lennisterów, Targaryenów et cetera et cetera...miotając swymi bohaterami niczym sam los między chwałą i zgubą, to jednak nie sposób oderwać się od tej lektury przed mimo wszystko kiedyś następującą o s t a t n i ą stroną o s t a t n i o wydanego tomu (aktualnie mowa o Tańcu ze smokami). I znów można czekać z niecierpliwością (autor Martin najwyraźniej spieszyć się nie ma zamiaru) na tzw. ciąg dalszy. 

Pieśń Lodu i Ognia imponuje niesamowitą wręcz wirtuozerią kulisów stworzonego świata, wielowątkością, bogactwem postaci i ich dogłębnie przemyślanymi charakterystykami. Pewnie każdy z czytających  już w trakcie lektury pierwszego tomu (Gra o tron) krystalizuje własne sympatie i antypatie i potem z każdą kolejną stroną drży o życie ulubionych bohaterów i równie intensywnie złorzeczy znienawidzonym postaciom, póki w pewnym momencie nie pojmie, że z czasem staje się ofiarą sprytnych manipulacji autora, który opowiada z coraz to innej perspektywy narratorskiej. Opowiada o świecie ludzi, którzy o magii bajają dzieciom jak Stara Nan, myśląc, że na zawsze przynależy ona do sfery wyobraźni, opowiada o sędziwych rodach grających grę o trony, o wielkich wygranych i równie wielkich porażkach. Całość to monumentalna baśń równie okrutna jak i piękna. I tak wspaniale jest zaszyć się na długie godziny w jakimś głębokim fotelu, przykryć kocem i popijając herbatką czyyyyytać długimi godzinami, wręcz połykać kolejne rozdziały niczym przebiegle dozowaną przynętę i wyleźć ze swojego gniazdka tylko po to, żeby szybko przynieść z księgarni kolejne apetyczne tomisko. I oczywiście wyobrażać sobie mroczne krainy Północy, posiadłość na Winterfell czy egzotyczne Południe, drżeć przed Innymi i wzdychać do... no powiedzmy, że to już kwestia dość subiektywna.

W kwietniu 2012 druga seria Pieśni Lodu i Ognia wchodzi na ekrany. Póki co za oceanem ale George R.R. Martin jak nikt doskonali swoich czytelników w sztuce cierpliwości, więc poczekamy i zobaczymy, czy zima nadejdzie.

czwartek, listopada 03, 2011

Dobre problemy

Czy to już oksymoron? Co na to powiedzaiłby Pan Polonista Łusi Pałys? Moj teść używa takiego sformułowania dość często, zwykle właśnie w stosunku do moich problemów i dzisiaj sama złapałam się na tym, ze mam dobry problem na głowie: tyle książek czekających na przeczytanie i jakoś nie mogę zdecydować się od czego zacząć, ba, nawet w jakim języku... 
Przyglądam się naszej domowej biblioteczce i nie wygląda to najgorzej. Co prawda w stosunku do zasobów Mamy to konkurencja żadna, ale z czasem u nas też książki mnożą się coraz swawolniej. Regały dla oszczędności skleciliśmy sami i wygląda to mniej więcej tak:


Najbardziej lubię we własnej czytelni fakt, że każda z tych książek ma swoją historię, przypomina ludzi i miejsca, czasem wręcz konkretną chwilę, dźwięki czy zapach. O, tutaj na przykład stoi Haruki Murakami, czytany niemożliwie ciepłym latem w Bonn, za nim jeszcze całkiem dawne szkolne fascynacje czyli cała seria książek Jonathana Carrolla na czele z Krainą Chichów. Na półce spotykają się zupenie niespotykanie Walter Scott z Karen Blixen (to z czasów fascynacji Afryką epoki kolonialnej, teraz widzianej zupenie innymi oczami) i nie wiem, czy w rzeczywistości dobraną stanowiliby parę. Czy Bracia Karamazow zadowoleni są z bliskiego towarzystwa Wielkiego Gatesby’ego?
Jest tyle książek niepowtarzalnych, jak te B.I. Singera albo Canettiego. Tyle tytułów, które chciałabym polecić Waszej pamięci, jak choćby Księgę ojców Miklósa Vámosa z mojego kącika węgierskiego albo „naszego” Weisera Dawidka tak bardzo swą atmosferą przypominającą opowiadanie Grassa Kot i mysz, ale być może to tylko ten sam szum bałtyckich fal i gdański bruk… Jest u nas  także miejsce dla tych, którzy z piedestału mistrzów zdąrzyli spaść jak Olga Tokarczuk, którą jeszcze przed pisaniem bylejakim zdąrzyłam pewnego popołudnia poprosić o autograf wpisany do niegdysiejszej mojej lektury: Odrazy László Németha… Są wreszcie mistrzowie niepodważalni i wieczni jak skała: Kafka, bracia Mann, czy Kleist. I pewnie byłoby nam wśród tych wielkich nazwisk zbyt poważnie i nieswojo, gdyby nie mieszkały z nami także wielkie romanse Lady Mitchell czy Iana McEvana , młodzi gniewni jak Sylwia Chutnik i całe światy fantasy (to zwłaszcza kolekcja A.) I wreszcie jest w naszej bibliotece miejsce na wspomnienia dzieciństwa cudownie podkolorowanego i niezapomnianego, kiedy Bajarka opowiada/ła Mamy głosem, baśnie Andresena nie dawały zasnąć a szczytem szczęścia wydawało się przenieść do Bullerbyn i potajemnie kochało w Tajemniczym Opiekunie Pająku.
W tym książkowym materialiźmie, który sprawia, że książki nie tylko lubi się czytać ale i mieć na własność, otaczać się nimi, kryje się potrzeba zbierania dobrych wspomnień, które przywołać da się w każdej chwili od nowa.
A teraz… teraz czas na kolejną historię, która kiedyś pewnie przypomni mi o moich dobrych problemach z dawnych czasów.

czwartek, października 27, 2011

Máraiowe zarazki

Na zwolnieniu lekarskim. Dla dobra sprawy, czytaj: szefowej, skapitulowałam i poszłam raz jeszcze do lekarza po zwolnienie. A. dziś też już w pracy, więc siedzę/leżę samotnie i poza czytaniem nie mam siły na nic. Jak to by było miło, gdyby mi ktoś podał herbatę z miodem i może jakiś obiadek… Sama jestem za leniwa. Ale na tyle pod wpływem właśnie doczytanej książki Máraia, że jednak coś muszę napisać. 

W ogóle ten bloq na dobrą sprawę powinien zaczynać się od słów „Sandor Márai wielkim pisarzem był” - jednym z moich literackich bożków, jednym z tych, do których wraca się bez końca, których geniusz zawsze odkrywa się na nowo i których rozumie się, wręcz czuje między wersami. To postać, której życiorys jest równocześnie odzwierciedleniem historii Europy XX wieku. Człowiek imponujący wykształceniem i szerokimi horyzontami, europejski kosmopolita tak niezmiennie wierny swemu językowi i krajowi ojczystemu. Márai zawsze podkreślał, że pisze bo ma poczucie wewnętrznego nakazu, misji do wypełnienia i pozostał tej misji wierny przez całe swoje życie. A życie zakończył z wyboru, świadomy, że jego niezmiennie wysoka forma intelektualna jest niemożliwie ograniczana przez cielesne niedomaganie. Sándor Marai: urodzony w mieście węgierskim, które po traktacie w Trianonie stało się miastem słowackim, przedstawiciel wykształconego mieszczaństwa, które po drugiej wojnie światowej rozpłynęło się w społecznej unifikacji, patriota, który większość swojego życia spędził na emigracji i przede wszystkim jedno z najwybitniejszych piór Węgier i Europy. Pisarz prozaik, poeta, eseista z zawodu, pisarz z pasji, pisarz „bez wyboru”. Od kilku lat odkrywany na nowo. Także w Polsce dzięki Wydawnictwu Czytelnik. Ja moją przygodę z Máraiem rozpoczęłam jakieś 7 lat temu od lektury Żaru i od tego niezapomnianego literackiego doświadczenia Sándor Márai jest dla mnie niewyczerpanym (bo rzeczywiście niesamowicie produktywnym za życia) źródłem czytelniczych doznań.
Dziś doczytałam Wyzwolenie nie przetłumaczone zresztą póki co na język polski. Z perspektywy ponad sześćdzeisięcioletniego dystansu w stosunku do wydarzeń, które stały się kulisami dla książki: oblężenia Budapesztu w grudniu 1944 roku zapiski Máraia tracą na ostrości: o wojnie, o obozach i o holocauście pisało wielu i o wiele dobitniej. W tym świetle zapiski Máraia wypadają raczej blado: bombardowane miasto, wojna w jej końcowej fazie, obojętne szaleństwo Żydówki, która doświadczyła systematyczności bezosobowego mordu w Auschwitz, rosyjski wyzwoliciel-gwałciciel – to wszystko już znamy z wręcz nieznośnymi szczegółami z filmów i książek rywalizujących ze sobą o najokrutniejsze obrazy. Tylko że Márai Wyzwolenie napisał jeszcze w 1945, kiedy ulice Europy zalegały gruzy, zanim trybunał norymberski rozpoczął obrady, zanim ludzie, którzy przeżyli, zaczęli pojmować co się właściwie z nimi stało. W posłowiu do Wyzwolenia László F. Földényi podkreśla, że Márai nigdy nie nosił się z zamiarem opublkowania powieści. Wydana została ona dopiero po śmierci węgierskiego autora. A zatem książka pisana do szuflady, podczas kiedy Márai już od dobrych kilku lat cieszył się sławą i uznaniem pisarza czytanego i odoszącego sukcesy. To nie strach powodował Máraiem ale osobistość - wręcz intymność próby uporania się z tematyką, która nie skończyła się wraz z wojną i hitlerowską okupacją. Márai humanista jak wielu innych szukał odpowiedzi na pytanie o człowieczeństwo uwikłane w minioną wojnę. Wyzwolenie to w zasadzie pytania o to, co naprawdę czyni nas wolnymi i o to, jak uwolnić się od przeszłości, jak zacząć od początku z tym bagażem doświadczeń, który jest ponad siły jednostki. Márai zadaje sobie także pytania o wartość i celowość cierpienia. To pytania ponadczasowe, uniwersalne. Dodatkowo wtedy w Europie Środkowo-Wschodniej roku 1945 Márai świadomy był, że to wyzwolenie z rąk Czerwonoarmistów jest ciągiem dalszym historycznych uwikłań z przeszłości.
Ten sejsmograficzny zmysł obserwacji Máraia jest jego znakiem rozpoznawczym. Dlatego tak bardzo wartościową spuścizną okazały się jego pamiętniki czy szczególnie godne polecenia powieści eseistyczne Wyznania patrycjusza lub Ziemia, ziemia. Kto woli beletrystykę a nie może przeczytać Wyzwolenia, niech sięgnie po Żar (w którym zresztą nie brakuje elementu polskiego), albo po Pierwszą miłość, w której pobrzmiewa echo Śmierci w Wenecji Tomasza Manna, lub po Dziedzictwo Estery… albo niech po prostu znajdzie coś dla siebie, a jest z czego wybierać.

Mam nadzieję, że zamiast wirusem przeziębienia uda mi się tym postem zarazić kogoś czytelniczym oddaniem dla mojego węgierskiego Mistrza…

środa, października 26, 2011

Na Houellebecqa nigdy nie jest za późno

Właśnie zupełnie przypadkowo odnalazłam recenzję Cząstek elementarnych pisaną dobrych kilka miesięcy temu z założenia do szuflady. Wiem, że zasadniej byłoby coś napisać o ostatniej Mapie i terytorium, ale trudno.. Jednak wychodzę z założenia, że każda z książek Francuza jest ponadczasowa. Może zatem moja recenzja teraz taż nada się na bloqa, zanim napiszę cokolwiek o moich aktualnych lekturach:

„Książka ta poświęcona jest człowiekowi” – niestety powód samego hołdu zmyślony, a jednyna według Houellebecqa możliwa szansa naszego gatunku na przezwyciężenie egzystencjalnej agonii: dobrowolne zrezygnowanie z życia to kwintesencja ewolucyjnej porażki człowieka zawartej w Cząstkach elementarnych.

O ile sztuka berlińczyka Floriana Feisela Der Herzkasper przeznaczona jest w swoim założeniu dla ludzi, którzy jeszcze nigdy nie zostali pożarci przez krokodyla, o tyle Cząstki elementarne ze spokojnym sumieniem możnaby polecić wszystkim pozostałym. Na pewno nie osobnikom zakochanym, realizującym się na drodze macierzyństwa, czy kariery zawodowej. Raczej nie tym, którzy poszukują zaspokojenia w seksie, wierzącym w tzw. szczęście i przekonanym, że życie, jeżeli niekoniecznie piękne to i tak ma jakiś cel i prędzej czy później człowiekowi udaje się wiedzę o nim zdobyć.

Wszyscy inni na pewno nie będą poruszeni bezpretensjonalnością Houellebecqa i po lekturze znowu z radością wybiorą się na wieczorny spacer, by stwierdzić z ulgą, że życie jest jednak piękne.

Tymczasem francuski autor to wcale nie skandalizujący, nawet nie krytyczny, a tylko bardzo trzeźwy i rzeczowy głos produktu ubocznego cywilizacji początku XXI wieku: człowieka. Człowieka, któremu poprzednie pokolenia odebrały oparcie w formie wiary i norm społecznych za cenę wolności jednostki, nie ujmując przy tym zdolności do odczuwania moralnego cierpienia i – co u Houellebecqa stanowi kwestię centralną – nie zmieniając świadomości własnej śmiertelności. Oczywistym wynikiem zderzenia wybujałego kultu ego wyzwolonego ciała z faktem nieuchronnego jego przemijania i śmierci było wytworzenie się w człowieku metafizycznej pustki, której bohaterom książki Houellebecqa nie udało się zastąpić ani fizycznymi doznaniami, ani naukowymi dociekiwaniami biologicznego, namacalnego sensu egzystencji w sytuacji, kiedy „pojawienie się świadomości nie wydawało się związane z żadną przesłanką anatomiczną, biochemiczną czy komórkową” a sama forma przetrwania poprzez rozmnażanie płciowe zdaje się stanowić klucz do śmiertelności gatunku. Przed tą biologiczną powlną i nieuchronną autodestrukcją człowiek uciec może jedynie w mentalną – przed obiema na raz tylko w natychmistowy niebyt z wyboru, jedyną prawdziwie wolną decyzją – wyborem momentu końca, w sytuacji kiedy umrzeć i tak trzeba i ten fakt Houellebecq dobitnie uwypukla konsekwentnie kończąc opowiadanie o losach choćby i najbardziej marginalnych postaci jedynym prawdziwym końcem: śmiercią właśnie. Mało tutaj sentymentalizmu, za to jest wszechobecny strach i niezgoda na ten przymus, która nie ma zresztą najmiejszego znaczenia. Właściwie tylko zapisany koniec Bruna nie jest tożsamy z fizycznym końcem rozkładu jego ciała, z drugiej strony ucieczka do szpitala psychiatrycznego pod ochronny parasol chemikaliów jest tylko łagodzącym intensywność świadomości odchodzenia odroczeniem końca, surogatem sensu, jakim powinno wedle ogólnie powielanych norm cechować się ludzkie istnienie. Powinno, bo chyba jednak nie do końca jest, skoro Bruno, w chwili bądź co bądź swojego największego osobistego szczęścia jest w stanie zdobyć się na wyznanie:

Jestem zupełnie bezużyteczny(…) Nawet świń nie umiem hodować. Nie mam pojęcia o wytwarzaniu parówek, produkcji widelców czy telefonów komórkowych, nie znam się na fabrykowaniu wszystkich tych przedmiotów, które mnie otaczają, których używam czy które w siebie wchłaniam; nie potrafię nawet zrozumieć, jak przebiega proces ich wytwarzania(…) Gdybym się znalazł poza naszym kontekstem ekonomiczno-przemysłowym, nie przeżyłbym(…) Jestem całkowicie zależny od otaczającej mnie społeczności, będąc właściwie jej zbędny.

Nie jest to bynajmniej świadomość człowieka wykolejonego, wyrzuconego poza społeczny nawias, a credo typowego przedstawiciela wspólnoty, w której funkcjonuje dobrze zintegrowany powiązaniami społeczno-ekonomicznymi.  Jaki jest człowiek według Cząstek elementarnych? Wcale nie depresyjny, jest po prostu bardzo zmęczony a męczy go przede wszystkim poczucie samotności w rzeczywistości, w której zerwane zostały wszelkie więzi rodzinne, społeczne, w której nie potrafi powrócić już do wspólnoty wiary. Ta samotnoć to pułapka, w którą złapał się sam szukając urojonej wolności. Uciec można z niej tylko na chwile w ramiona innego śmiertelnego istnienia by po wszystkim poczuć się jeszcze bardziej samotnym. Oprócz samotności jest więc człowiek również targany pożądaniem, które niszczy nigy nie mogąc zostać zaspokojonym całowicie, bez powracania do stanu „sprzed”, który staje się tym bardziej dotkliwy, im doznana przyjemność była większa. Zniszczenie relacji międzyludzkich przekłada się na mniej lub bardziej świadomą abnegację prokreacji. Ta postawa jest niewątpliwie konsekwentna, w końcu – ujmując rzecz słowami bohatera Cząstek elementarnych: „Dziwaczny pomysł: rozmnażać się, kiedy nie lubi się życia”. Być może ten sprzeciw wobec biologicznego nakazu czyni los kobiety jeszcze bardziej tragicznym bo kobieta jest u pisarza ofiarą mężczyzn, jej życie sumą ich decyzji niewspółmiernych do własnych wyobrażeń i zakodowanej misji biologicznej, którym to wyznacznikom nadal próbuje być wierna będąc – rzecz jasna – z góry skazaną na porażkę.

Czy wobec tego Houellebecq jest pesymistą, czy zupełnie obiektywnym kontynuatorem myśli egzystencjalnej? Jest z pewnością pionierem literatury post new age, jest postmodernistą na miarę swoich czasów i jest warty czytania nawet za cenę utraty własnej duchowej równowagi, tym bardziej, jeżeli człowieka i tak pożarł już krokodyl.

wtorek, października 04, 2011

Niemcy z polskiej perspektywy, czyli jak Andrzej Stasiuk Dojczland objeżdżał


Takie post scriptum do ostatniego postu...

Po lekturze Dojczlandu nabieram pewności, która wcześniej była ledwie przypuszczeniem. Coś w naszej literaturze nabrało rozpędu, wyszło poza mury domów, przeskoczyło parkany ogrodów, zostawiło za sobą społeczne biotopy wiejskie i miejskie, poważyło się na światy i przestrzenie niezbadane, literacko dziewicze. Andrzej Stasiuk wyruszył w swojej książce na zachód, by odnaleźć w nim trochę wschodu, skonfrontować obce przestrzenie z własną (nie tylko auto-)świadomością, przeprawić się przez mapy tych dwóch kosmosów. Samolotem, samochodem, pociągiem, jednak w bezustannym ruchu, posiłkując się nazwami niemieckich miast od Hamburga po Monachium, z Akwizgranu do Frankfurtu nad Odrą. Czytelnik ma przed sobą sto dwanaście stron pisanych jakby jednym tchem językiem bezkompromisowym, zdecydowanym, bardzo bezpośrednim, tylko czasem wpadającym w poetycki ton. Ten narracyjny dynamizm idący w parze z fragmentarycznością opowieści sprawia, że Dojczland należy czytać w ruchu, w drodze, gdzieś w zawieszeniu między jej punktem wyjścia a celem.
            Stasiuk pozostaje w swojej literackiej wędrówce wierny prowincji, w tym wypadku prowincji większych bądź mniejszych miast niemieckich, oraz estetyce brzydoty, tej swojskiej, ludzkiej, która nie nadąża za rozwojem cywilizacyjnym. Nie ma co liczyć na opisy romantycznej Nadrenii (może za wyjątkiem wspomnienia bliskiej autorowi skały Lorelei), sielanki bawarskiej wsi, czy meklemburskiej przyrody. Dojczland jest rekonstrukcją wieloletnich podróży autora po Niemczech z odczytami i spotkaniami z jego niemiecką publicznością, rozpoczętych krótko po upadku berlińskiego muru. Używając terminologii samego Stasiuka, mamy do czynienia ze sprawozdaniem z bycia polskim „wędrownym gastarbajterem”. Jednak te zmieniające się jak w kalejdoskopie obrazy, pozostawiane za sobą nazwy miejscowości, dworce kolejowe i pokoje hotelowe to przede wszystkim zapis pewnego mozolnego rytuału odczarowywania tytułowego Dojczlandu, kraju  Polakom geograficznie bardzo bliskiego, a jednocześnie wciąż nazbyt obcego mentalnie. „To jednak jest trauma.” – czytamy – „W równym stopniu dotyka specjalistów od uprawy szparagów i pisarzy. Nie da się do Niemiec pojechać na luzie. Jak do, powiedzmy, Monako, Portugalii albo na Węgry. Jazda do Niemiec to jest psychoanaliza.”
            Podróżuje zatem Stasiuk w głąb samego siebie. Czasem wygrzebuje z zakamarków świadomości dawne uprzedzenia i nawet udaje mu się z nimi stoczyć zwycięską walkę, dostrzec człowieka, „nie potykając się o historię”. Czasem nabierają fonii myśli zwykle przemilczane i przykładowo wyartykułowana zostaje sympatia dla NRD – przedsionka Niemiec „właściwych”. („Słowiańskość, komunizm, trochę gorsza dieta i tańsze kosmetyki to są jednak elementy uczłowieczające”.) Wszystko to jedna wielka próba zmierzenia się nie tyle z samym pierwiastkiem niemieckości, co raczej z własną do niego nieprzystawalnością, czyli tą przez autora głęboko odczuwaną samotnością w Niemczech.
            Zdaje się, że książka Stasiuka jest równie wielkim wyzwaniem dla czytelnika polskiego, jakim stanie się (po przełożeniu na język niemiecki) dla naszych zachodnich sąsiadów. Choć mowa tu o wyzwaniach z różnej perspektywy, rozciągającej się od ubrania w słowa własnych myśli z gatunku tych niepoprawnych, po przyglądanie się sobie w innym, czasem krzywym, ale jednak realnym zwierciadle, w którym ostatecznie zawsze możemy się jakoś rozpoznać, choćby i wbrew sobie. Ale to wymaga odwagi, albo przynajmniej asekuracji whiski, na którą można by choć częściowo zrzucić ciężar odpowiedzialności za własne przemyślenia („Zgoda, ta opowieść jest pełna uprzedzeń”). Nie jest to lektura z rodzaju łatwych i przyjemnych, ale z pewnością z rodzaju tych irytująco interesujących, które nie kończą się wraz z ostatnią stroną. Wrażenie „po” jest podobne wizycie u lekarza, kiedy diagnoza zostaje postawiona przez innego, równie chorego pacjenta i ostatecznie nie bardzo wiadomo, jak się leczyć. Bo Stasiuk nie pretenduje do stanowiska lekarskiego autorytetu, pisząc nie wchodzi w rolę uzdrowiciela polsko-niemieckich bolączek, nie proponuje na nie cudownego lekarstwa. Jest raczej pełnym refleksji pacjentem, który stawia czoła własnym problemom, a nam, równie chorym, zostawia wybór, co z jego refleksjami zrobić.
Może, przekładając tę metaforykę na grunt niemiecki, mamy tu do czynienia z postacią legendarnego Parzivala, który błądząc latami po świecie w poszukiwaniu mitycznego królestwa Anfortasa, szuka mądrości pozwalającej na uleczenie tak chorego króla, jak i jednocześnie siebie samego. Stasiuk nie porównuje się z germańskim Parzivalem ale wynajduje jego bardziej polski odpowiednik, pytając: „Bo czym jest moja niemiecka podróż, jeśli nie wędrówką Głupiego Jasia w poszukiwaniu mądrości?”. Parzivalowi udaje się ją znaleźć, stać się prawdziwym rycerzem, uleczyć siebie, zakończyć męki starego Anfortasa i zająć jego miejsce. Co czeka Głupiego Jasia na końcu jego własnej drogi? Może odpowiedź na wręcz egzystencjalne pytanie, czym byłaby nasza polskość, nasze człowieczeństwo bez niemieckości tuż za miedzą? Czy ta wiedza jest mądrością „Głupiego Jasia Europy” – trudno powiedzieć, ale równie trudno oprzeć się wrażeniu, że coś jednak się zmieniło i nasz bohater także przechodzi swoje baśniowe przeobrażenie, gdy pisze „Zaczynałem pojmować [...]”. 
            Jeśli kogoś frapują pytania, dlaczego Niemcy nie lubią Polaków, a Polacy boją się Niemców, czym różni się właściwie słowiańskość od germańskości, gdzie leżą granice międzynarodowej wyobraźni, na czym polega amerykanizm naszych zachodnich sąsiadów (Tak, amerykanizm na miarę Europy, czyli olbrzymi potencjał rozwojowy Niemców przy ich jednoczesnym umocowaniu w tradycji, historii z akapitem o Lutrze i Hitlerze.), dla tego Dojczland Stasiuka będzie z pewnością lekturą zajmującą. Może dzięki dystansowi samotnego Słowianina w Niemczech uda się poszukać własnych odpowiedzi, a potem, kto wie, odkryć swój własny, jakże swojsko brzmiący Dojczland.

poniedziałek, października 03, 2011

Pytania o tożsamość

Dzisiaj Niemcy świętują coś, czego tak naprawdę nadal nie posiadają – zjednoczoną niemiecką tożsamość. Za to mają wymarzoną pogodę na wszelkie możliwe uroczystości – zarówno w Berlinie jak i w starym poczciwym nadreńskim Bonn. Tak się złożyło, że mnie ostatnio też pochłonęła TożsamośćMilana Kundery. A kiedy Milan Kundera, o którym - nie wiadomo właściwie dlaczego - mówi się nieodmiennie „czeski pisarz”, pisze o tożsamości, to jasne jest, że przeczytać warto. Od pierwszej strony zaczyna się zabawa w zgadywanie, czym jest ludzka tożsamość i rozważanie, czym być może jednak nie jest. Bo skoro jesteśmy w stanie zakładać maskę zależnie od środowiska i sytuacji, to skąd wiedzieć które z oblicz jest tym rzeczywistym? Skoro nawet najbliższa osoba jest w stanie pomylić nas z kimś zupełnie obcym, to jak się ma nasza zewnętrzna wyjątkowość i niepowtarzalność do tożsamości? Skoro na naszą tożsamość składają się osoby i wydarzenia z przeszłości, to czy wyzbywamy się jej paląc za sobą mosty i nie wracając do tego co było? Czy tożsamość jest nam dana raz na zawsze, czy to układanka z elementów tu i teraz? Kundera symbolicznie i systematycznie rozbiera swoich bohaterów: kobietę i mężczyznę z większych i mniejszych złudzeń, na końcu pozostawiając im własną nagość, ale czy to w niej kryje się sedno tożsamości? I czy w ogole trzeba nam do niego dotrzeć, żeby żyć w zgodzie ze samym sobą? Ciekawa jest ta gra i ciekawe, jak bardzo można się w nią wciągnąć.

wtorek, września 20, 2011

Co ma Shirley do surimi

Robię czystki w lodówce, mam coś jakby czarną dziurę w żołądku… Przed chwilą wessała resztki surimi, dopiero po fakcie zainteresowałam się podejrzanie długą listą składników wyliczonych na opakowaniu tego… tego czegoś. Właściwie do kompletu brakuje tylko azbestu, poza tym surimi zawiera wszystko możliwe. Najgorsze, że taka hybryda smakuje w gruncie rzeczy bardzo dobrze. Jutro pomyślimy nad jakimś biologicznie mniej podejrzanym obiadem. A. też należy się coś od życia/żony. Za to dzis jem byle co i czytam, oczywiście jednocześnie – dzięki niech będą naturze za kobiecą podzielność (nie)uwagi! Tak sobie czasem myślę o mojej dawnej lektorce języka niemieckiego i jednocześnie uczennicy języka polskiego z czasów Erasmusowskich w B., która swoje mieszkanie dzieliła z książkami i pianinem i która z westchnieniem wyznała kiedyś, że zazdrości ludziom popijania czy zagryzania czegoś podczas lektury, ponieważ ona sama nie potrafi uwolnić się z nawyków tak mocno zakorzenionych w jej dzieciństwie: do książki i instrumentu siadamy wyłącznie z nienagannie czystymi rękoma i jedynie  po lub przed posiłkiem, ale absolutnie nie w jego trakcie. No cóż, z mojej biblioteczki możnaby uzbierać trochę materiałów do badań nad strukturą pokarmu człowieka przełomu XX i XXI wieku… mimo że te ten wkład w naukę jest zdecydowanie niezamierzony. A dziś właśnie zamachnęłam się na Shirley Charlotte Brontë a między tymi 633 stronami żołądek domaga się o odrobinę uwagi. Shirley to nowa dla polskiego czytelnika powieść najstarszej z sióstr Brontë, dla mnie – prezent urodzinowy od Rodziców i dzisiejsza przerwa w życiorysie.
Pierwsza niespodzianka: Shirley to kobieta!? Przecież o ile pamięć z czasów Ani i Gilberta mnie nie myli (tym razem nie myliła) to imię męskie. Właśnie imię to jakby wizytówka naszej bohaterki, która mimo upływu czasu w niczym nie ustępuje współczesnemu założeniu feminizmu: pozostać kobietą na prawach mężczyzny. Zadziwiające, jak ponadczasowe i trafnie ujęte są te postulaty pisarki odnośnie równouprawnienia kobiet a przy tym niewinnie wpleione w dosyć przejrzystą i mało zaskakującą w swym przebiegu historię miłosną. Znając dramaty rodzinne Brontë, nie trudno jednak zrozumieć Charlotte, która napisaniem własnej historii, chciała być może zrekompensować sobie nieugiętość koleii prawdziwego życia. Pióro autorki dla bohaterek powieści okazało się w każdym razie zdecydownie łaskawsze, niż los dla najbliższych Brontë. Odnośnie myśli feministycznych: ciekawe, że Charlotte Brontë odnosi je do kobiet niezamężnych – bo takie we własnym mniemaniu są główne postaci powieści. Czyli feminizm jako alternatywa dla stanu małżeńskiego. Marzenie o pracy i samodzielności kończy się u naszej angielskiej pisarki tam, gdzie zaczyna się odwzajemnione uczucie. I tak sobie myślę, że od tamtych czasów taki sposób myślenia nadal jest w nas kobietach dość mocno zakorzeniony. Często tylko kolejność życiowego kredo bywa odmienne: potrzeba samodzielności zaczyna się tam, gdzie kończy się marzenie o (udanym) małżeństwie…

niedziela, września 11, 2011

Dekada

Niby data jak każda inna, a jednak człowiek pamięta ten dzień sprzed dziesięciu lat jakoś dokładniej, niż inne. Ja wtedy byłam u D.,ze świeżo wyrobionym dowodem osobistym jako przepustką w dorosłość.właściwie o tzw. życiu nie wiedziałam nic (Idę o zakład, że za dziesięć lat powiem o sobie obecnej to samo!). O tym, ze niebawem wymknie się ono poza granice rodzinnych stron a potem nawet te państwowe, że kilka lat później do takiego wymykania się i powracania nie trzeba będzie nawet paszportu, ze XXI wiek bedzie nadal wiekiem wojen, że terroryzm także pomyślnie się zglobalizuje, że za dziesięć lat zjednoczona Europa bedzie przeżywała swoj może i najwiekszy kryzys.
Żegnam się z tym dziesięcioleciem i żegnam się z tygodniem. Jutro poniedziałek i oby bez mistycznych komplikacji. Wszystko to w dużej mierze zależeć bedzie pewnie od humoru mojej szefowej, więc pewności nie ma. Ale weekendu starczyło na wypoczynek, ten psychiczny i fizyczny. Piękne dwa dni lata, może ostatni taki weekend, choć po cichu mam nadzieję, że kolejny nie będzie gorszy.
Wczoraj przeżyłam wielkie rozczarowanie po „Midnight in Paris”. Trudno uwierzyć, że ten sam człowiek jest twórcą „Manhattanu”. Może Amerykanin po prostu nie potrafi zrobić nieamerykańskiego filmu o Europie… Za to dziś udało mi się namówić A. na „Dogville” i ponownie dziwię się nad prawdą o człowieku, ktorą ten film ukazuje. Jacy jesteśmy słabi, jacy ulegli wpływom i jak niesłusznie przekonani, ze dobro i zło to wartości niezmienne i zupełnie od siebie oddzielne. A. stwierdził, ze Grace to taki Jezus XX wieku, ktory ukrzyżowany jeszcze raz zmienił zdanie i za pomocą swego wszechmocnego ojca zniszczył ludzkość, nie dlatego, ze potraktowała podle jego, ale aby zapobiec ponowieniu sie historii. Ciekawe to spostrzeżenie, ja zawsze widzę w tym filmie bardzo trafnie ukazany proces stopniowego usuwania jednostki poza nawias społeczny, odbierania jej praw i wreszcie godności, odbierania człowiekowi człowieczeństwa i legitymizacji tego stanu. I widzę Trierową odpowiedź na pytanie, czy cierpienie człowieka uszlachetnia. 
  Ciekawe jak to będzie z nowymi okularami… Następna inwestycja to jakieś normalne żarówki. Oszczędność energii ważna sprawa, ale nie mam w planach nauki pisma Braille’a. A czytam właśnie Ziele na kraterze Melchiora Wańkowicza i tak wcale mi się z tym czytaniem nie spieszy, niech sobie trwa bez końca ta lektura pisana piekną i niestety gdzieś zagubioną polszczyzną. Taka mądra i dobra jest ta lektura, wspaniale ponadczasowa.

sobota, września 10, 2011

Pchły i perełki

Pchli targ to nieodłączny element tutejszych krajobrazów, taki kalejdoskop ludzkiej materialnej przeszłości. Niczemu nie trzeba się tu dziwić, leżą obok siebie śmieci i antyki, kupić można wszystko za niewiele. Wśród straganów z książkami kuszą te najbardziej chaotyczne, gdzie Nowy Testament czeka na nowego właściciela w towarzystwie przedwojennego wydania książki nie tyle dobrej co popularnej autorstwa niejakiego Adolfa H. Wyzwala się w człowieku uśpiony od czasów Pana Samochodzika instynkt poszukiwacza skarbów i zaczyna się wybebeszanie kolejnych kartonów. Tym razem wykopałam pełne wydanie szkiców mojego ulubionego romantycznego malarza Caspara Davida Friedricha, następnym razem...uuuu co to będzie. Okazja nie każe na siebie długo czekać - kolejny pchli targ już jutro, ale limit w tym miesiącu wyczerpany po ostatniej wizycie u H. (A tam moje najnowsze czytelnicze odkrycie: automat z książkami!) Ledwie przytaszczyłam wszystkie moje łupy do domu, ale co tam.

niedziela, września 04, 2011

Zamiast atlasu w podróży



Sam środek sezonu urlopowego. Wszyscy rozjechani po całym świecie, restauracje pozamykanie, podobnie mniejsze sklepy - pustki. Aż zazdrość człowieka zżera i też najchętniej by się wyjechało w jakieś nowe inne miejsce. Taki Fernweh. W naszych planach za dwa tygodnie weekend w Alpach, w październiku wyprawa życia – o ile doczekamy się wizy - a tymczasem pozwiedzałam po trochu całą Europę praktycznie nie wstając z kanapy. Z Wiesławą Czaplińską zabrałam się w podróż po Magicznych miejscach literackiej Europy. Zaczęłam od Pragi Franza Kafki i przyznaję, z dość mieszanymi uczuciami, ze względu na pewnie błędy i potknięcia składniowe. I ze względu na powierzchowność tego wpisu. Przecież o Kafce możnaby pisać i pisać.... bez końca. Niesamowite są te jego opowiadania, jak kultowa już Przemiana – fabuła, język – niepowtarzalne. Kafkaesk – bo jak ująć to lepiej słowami. Ale prawdę mówiąc trudno jest się oprzeć narracji Czaplińskiej tak przemieszczając się na gapę z Moskwy po La Manchę, bo z każdego zapisku autorki wprost promieniuje miłość do literatury (i oczywiście do filmu!), ciekawość dla jej twórców, dusza kulturowego odkrywcy. Czaplińska wiedzieła, że zaletą literackiej topografii Europy jest jej nieograniczona wymiarowość, bo z jednej strony miejsca istniejące rzeczywiście, z drugiej kulisy zrodzone z fantazji autora i wreszcie własna hołubiona czytelnicza wizja tych ukochanych książkowych postaci i krajobrazów. Do tego dochodzi możliwość  podróżowania w czasie wedle kaprysu. I rodzi się w człowieku potrzeba, żeby być w tych wszystkich miejscach jeszcze raz, ba, żeby nanieść na tę literacką mapę Europy więcej punktów... Ja napisałabym jeszcze o twórczej topografii Gdańska i Budapesztu i Koszyc i o... o stu innych miejscach z najróżniejszych perspektyw pisarskich.  Szkoda, że Wiesława Czaplińska już nie zdążyła.


Czaplińska była w Budapeszcie obecna na uroczystości odsłonięcia tablicy pamiątkowej poświęconej węgierskiej poetce i tłumaczce, zakochanej w Polsce Gráci Kerényi zaledwie kilkanascie dni przed swoją śmiercią.


Tymczasem tworzę zwierzęcą mapę naszej dzielnicy – gdzie udać się, żeby zagłaskać jakiegoś kota, kiedy ogarnia mnie taka nieodparta potrzeba. Póki co udało się zjednać astmatycznego kocura dwie ulice dalej. Dzisiaj już  z własnej nieprzymuszonej kociej woli wgramolił mi się na kolana. Bez przynęty. Z kotami jak z książkami, bez nich byłoby nijak.

wtorek, sierpnia 30, 2011

Książka dobra na wszystko


Dzisiaj zamiast pisania miała być zumba prowadzona zresztą przez moją uczennicę ale tak po polsku zwyczajnie nie chce mi się już nigdzie ruszać z domu, choć sam ruch by mi nie zaszkodził. Może w ramach weekendowej mobilizacji sprawdzę, czy warto zapisać się do najbliższego Fitnessstudio (jakieś 100 metrów od mieszkania). Za to weekend spędzony aktywnie. W niedzielę nawet trochę poczciwsza pogoda się trafiła.

Za to od wczoraj stresy w pracy. Cóż, póki co nie pozostaje mi nic innego, jak tylko cieszyć się perspektywą nadchodzącego urlopu (już za miesiąc a co z wizą – nie wiadomo!). I czytać, żeby rzeczywistość pozbawić choć nieco tych ostrych kantów. A czytam sobie właśnie... Muminki...

wtorek, sierpnia 23, 2011

Nic specjalnego

Z wtorku został jeszcze jakiś kwadrans. Tradycyjnie o tej porze życie towarzyskie naszej sąsiadki kwitnie. Pod oknem mamy grill i kakofonię szwabskiego dialektu. Temperatury nieludzkie, więc zamiast spać postanowiłam coś napisać. To też pewien mieszczański heroizm w sytuacji, kiedy człowiek poci się od samego stukania w klawiaturę komputera. Boli mnie głowa, ale to nie nowość – nowa jest metoda lecznicza, tzn. zamiast tabletek (po których zawsze mam wizję mojej podziurawionej i zmaltretowanej wątroby) opijam się wywarem z krwawnika, pokrzywy i nagietka – sprawdzony przepis Ani – towarzyszki bólowych niedoli. Piszę „opijam” bo dzisiaj mam już za sobą jakieś półtorej litra tych ziółek i nie pamiętam, kiedy ostatnio moje nerki filtrowały na takich obrotach.
Po lekturze Budapesztu wg. Chico Buarque „jestem raczej na nie” używając języka telewizyjnych hitów. Nie wiem w ogóle skąd ten tytuł. Równie dobrze, choć może mniej egzotycznie, mógłby być nim Paryż albo Rzym. I choć być może Brazylijczykowi udało uchwycić się nieco z wyjątkowości węgierskiego języka, to jednak całość wypada mało przekonująco. Szczerze mówiąc nawet nie mam ochoty dociekać co Buarque ma wspólnego z Budapesztem i Węgrami w ogóle. Dość, że przeczytanie tej niewielkiej objętościowo lektury było całkiem męczącym zajęciem. Zum Mitnehmen: Każdy język kreuje własną rzeczwistość i używanie go jest tożsame z byciem częścią tej rzeczwistości. To coś więcej niż odmienne brzmienie, wizualna inność codzienności zapisanej na kartach gazet, to poczucie przynależności do wspólnoty ludzkiej przekazującej swoje uczucia, myśli, spostrzerzenia werbalnym kodem.

środa, sierpnia 10, 2011

Zafón dla oka i ucha

Już jakiś czas temu miałam wspomnieć o książce Zafóna – niestety nie tej najlepszej, która osiągnęła status kultowy w skali światowej… i każdy czytający już wie, że chodzi o Cień wiatru – natomiast o ostatnio wydanym w Polsce Pałacu północy. Chyba żadnego innego pisarza nie tłumaczy się na polski w takim tempie. I słusznie – jeżeli dzięki Zafónowi nasze narodowe statystyki czytelnicze nie polepszyły się choćby minimalnie to nie ma już ratunku dla książek w Polsce – za wyjątkiem lektur (bo te choć przeważnie nie czytane, kupi się uczniom w prezencie lub nagrodę) i będziemy mieli cmentarz zapomnianych książek, o jakim nawet C. R. Zafónowi się nie śniło, a trzeba przyznać, że hiszpańskiemu autorowi fantazji nie brakuje. Cóż – urodzonym w Barcelonie o ten talent pewnie nieco łatwiej… Nad Pałacem północy rozwodzić się nie będę, bo jest to w porównaniu do innych książek autora opowieść najbardziej infantylna i nie pozostawia wątpliwości, że napisana została dobrych kilka lat przed wykształceniem rzemiosła pisarskiego na miarę Cienia wiatru, co sam pisarz zresztą otwarcie  przyznaje („I think everything converged in The Shadow of the Wind, which in a way is a first novel, even though it's a fifth.”) Opowiadanie bardziej niż wytrawnym miłośnikom literatury warto polecić młodzieży, którą należy podstępnie zwabić w nieprzebytą krainę książek, tak, by sama nabrała chęci brnąć wciąż dalej i dalej. A kto ma ochotę, niech zajrzy na angielskojęzyczną stronę autora, z której pochodzi wcześniej przytoczona wypowiedź i… posłucha muzyki Zafóna, zanim poczyta. 

poniedziałek, sierpnia 01, 2011

Kobieta w transie

Teściowie grzecznie zajmują się sobą, więc mam chwilę czasu na opisanie mojej weekendowej lektury – Transu Manueli Gretkowskiej. Muszę przy tym nadmienić, że lubię autorkę, jej styl, jej książki, zwłaszcza te pierwsze z czasów emigracji. Denerwuje sam fakt, że Gretkowska jako pisarka pozostaje w Polsce jakby poza nawiasem publicznego (medialnego) zainteresowania, choć znajduje się bez wątpienia w ścisłej czołówce Polek czytanych. O Transie stało się głośno zanim ktokolwiek książkę przeczytał i właściwie cała ta otoczka domysłów, kto jest kim i czy książka jest ciętą odpowiedzią na inną… właściwie bardziej zniechęca niż dodaje pikanterii. Dlatego doszukiwania się rzeczywistych pierwowzorów postaci, czy roztrząsania realnych ex-związków opakowanych w literacką fabułę zostawiam zainteresowanym życiem celebrytów. Ja wolę skupić się na samej książce. Dużo w niej paryskich wspomnień, jakie znamy już np. z My zdies' emigranty i właściwie początkowo kwestia rozreklamowanego tematu toksycznego związku pozostaje na dalszym planie. Przebija się on stopniowo, choć i tak pozostaje wrażenie, że relacje z Mistrzem o posturze Behemota (czyżby siła nieczysta?) i tak nie stanowią meritum narracji. Co jest nim w takim razie? Kobiece poszukiwanie siebie – oscylowanie między potrzebami ciała i ducha, próba poskładania świata na nowo ze skorup rozbitego małżeństwa, próba znalezienia miejsca do życia między prowincją, a wielkim światem, między obycm i fascynującym a bliskim i swojskim. Trans jest tą drogą, stanem zawieszenia między tym co już się skończyło, a tym, czego jeszcze nie ma – poczuciem własnej wartości kobiety, która do tej pory żyła zawsze w oparciu o męską egzystencję.
I jeszcze trochę rozmyślań o języku Gretkowskiej. Autorka otwarcie opowiada o swojej dysgrafii, czy dysortografii ale tego typu stylistyczne ubytki wypełnia korektor, więc czytelnik konfrontowany jest już z estetycznie czystym stylem pisarki, a jest on przejrzysty i dosyć pragmatyczny, o ile nie schodzi na kwestię metafizyczności. Za styl Gretkowską niewątpliwie można lubić. Nie jest „swojska” – czytaj: „prostacka”, ani „inteligencka” – czytaj „barokowo nadmuchana”. Polszczyzna Gretkowskiej jest przyjemna dla oka, czy ucha – jak kto woli. Tylko co począć z tymi wszystkimi „brzydkimi słowami”, bo określenie „przekleństwo” ma prrzecież funkcję zgoła odmienną od literackiej, więc nie bardzo pasuje. Gretkowskiej zarzuca się w zasadzie od zawsze wulgarność w opisywaniu seksualności i aktu erotycznego. A prawda jest taka, że pisarka jako jedna z niewielu próbuje zmierzyć się z mówieniem o seksie po polsku otwarcie. Tu nie chodzi o „ku..” i „chu..”, poza wizją do rzekomo wyłączonego mikrofonu, ale o znalezienie języka do opisywania czegoś, czego większość Polaków opisywać nie potrafi, więc i samego tematu unika. O seksualności mówimy albo językiem epatującym niedojrzałość: wtedy jest o „pipkach” i „pisiorkach”, albo posługując się wulgaryzmami, bo te oferują bogate znaczeniowo słownictwo. Szkopuł w tym, że jednocześnie sami dobrze wiemy, że jesteśmy na cenzurowanym i nie zawsze albo raczej nie ze wszystkimi wypada. Więc jak? Językiem biologów, nauki? Proszę bardzo, ale wtedy mówimy o sprawach najbardziej osobistych z dystansu lateksowych rękawiczek, bez emocji i już chociażby z tego powodu język fachowy nie może być językiem beletrystyki. To właśnie emocjonalna treść przekazu skłania autora do wyboru sformułowania. Przykładowo, czy dla opisania brutalnego seksu trafne jest określenie „kochać się”? Czy akt zawsze jest aktem i tyle? I jakkolwiek mnie też rażą wulgaryzmy, w książce jeszcze bardziej niż na ulicy, to nie chcę a priori odmówić autorowi prawa do ich użycia. Czasem warto zastanowić się nad zasadnością tego zabiegu, tak samo jak czasem warto zastanowić się dlaczego sami wulgaryzmów używamy. Też muszę nad tym podumać...

środa, lipca 27, 2011

Krew się leje

Z widoków na beztroską lekturę zrobiło się Świniobicie (Disznótor) Magdy Szabó. A. twierdzi, że próbuję się zadręczyć ale ja po prostu nie mogę sobie odmówić spojrzenia w ten kalejdoskop ludzkiej psychiki: János, Paula, Sára, Sándor, Antal, Andrea, Szalay, Viktór, Jolán… i tak bez końca – pozornie te same części składowe układają się w coraz nowsze i odmienne obrazy i nie ma tego jednego jedynego, nic tu nie jest statyczne. Na pierwszy rzut oka: społeczny szkic, panorama życia przed i po wojnach światowych - tę brutalną wyrwę w rzeczywistości narodowej i społecznej Węgrzy wraz ze swoją wspaniałą literaturą wspominają z upodobaniem wręcz masochistycznym. Magda Szabó zostawia piórom i pamięci innych parcelację majątków i kamienic, emigrację fizyczną i psychiczną poza nawias nowych czasów Węgrów zaangażowanych, nie wspomina też nazbyt czule czasów świetności budapeszteńskich kawiarni, które szczyciły się obecnością co znamienitszych pisarzy  zanim Węgry z ich Nyugatem (wielkie i jedyne w swoim rodzaju węgierskie czasopismo literackie, tytuł znaczy tyle co "Zachód") nagle wypchnięto na obcy im mentalnie i kulturowo Wschód (Hmm, podczas kiedy pisanie Zachodu wielką literą bynajmniej nie zastanawia, przy Wschodzie jakoś tak dziwniej…). Autorka zamiast tego zanurza się głęboko poniżej tej materialnej powierzchni przeszłości, przenika aż do samej ludzkiej psychiki i rozkłada pewną węgierską rodzinę na czynniki pierwsze wzajemnych relacji. Ciekawe, że spoiwem tychże jest zwykle nienawiść – zawsze ktoś tu kogoś niecierpi uczuciem żarliwym i nieustannym, mimo upływu czasu. Straszne i tym bardziej fascynujące są te udostępnione nam przez Szabó przekroje przez ludzkie myśli. Składa się z nich obraz antyrodziny, ludzi nie tyle dalekich sobie nawzajem, jak nie potrafiących się uwolnić z sideł wzajemnych relacji, ze wspomnień wspólnej historii. A jednocześnie już trwają przygotowania do kolejnego świniobicia, wydarzenia w społeczności węgierskiej prowincji, które skupia bliższych, dalszych a często i zupełnie odległych krewniaków. Jakby przez rytualną ofiarę ten krąg ludzi mógł się zjednoczyć. Szabó pokazuje, że tym razem świniobicie u Tóthów to wynik wielu wcześniejszych zabiegów i przygotowań. Naprawdę pasjonująca książka – nie tylko dla węgrofilów, choć ci pewnie wiedzą, że książki autorki cieszą się nową falą zainteresowania od czasu śmierci Magdy Szabó w 2007 roku.

poniedziałek, lipca 25, 2011

Niby dawno temu

Już jako ...latka… hmmm z bilansami raczej poczekajmy do końca roku, może będzie ciekawiej. Zanim przejdę do literatury, będzie jeszcze skrót telegraficzny z ostatniego miesiąca. A miesiąc stał pod znakiem gości.(...)
Właściwie to zamiast tego wątpliwej jakości pisania powinnam zacząć nadrabiać korespondencję bo zalegam. Znowu. Ale zanim na dziś definitywnie już dam sobie spokój, będzie jeszcze krótko o mojej ostatniej lekturze: Krystynie, córce Lavransa Sigrid Undset. Takie obszerniejsze objętościowo czytadła  mają zwykle to do siebie, że rozleniwiają, przyjemnie absorbują czytelnika na nieco dłuższy niż zwykle czas. Z książką Sigrid Undset rzecz się ma nieco inaczej, bo kiedy człowiek, dajmy na to – czytelnik płci żeńskiej, zaznajamia się już z bohaterami, krystalizuje sympatie i antypatie wśród książkowych bohaterów i – co tu dużo mówić – łudzi się co do nagłych i szczęśliwych zwrotów w ich losach, o tyle dosyć wcześnie musi uświadomić sobie, że łatwo nie będzie bo bynajmniej nic nie zapowiada łatwego życia samej Krystyny, córki Lavransa. Chcąc nie chcąc podczas czytania pierwszego tomu trzeba pomyśleć o niemieckiej protoplastce Krystyny – Emilii Galotti, której ciężkiego losu kobiety shańbionej i rozczarowanej pozwolił jednak uniknąć jej o wiele bardziej porywczy (i kto wie, czy ostatecznie nie łaskawszy) niż Lavrans ojciec. Krystynie nie oszczędzono wstydu, bólu ani walki ze słabościami własnego charakteru – stąd się wzięły dwa kolejne tomy, z których zrezygnował Lessing pomny tarapatów, w jakie mógłby się wpakować. Dalej jest już jak w słynnym romansie Margaret Mitchell, albo jak w piosence grupy Queen (I can’t live with you but I can’t live without you). I tak aż do śmierci ukochanego-znienawidzonego, czyli pozostając przy suchych faktach: męża. I cóż z tego, że czytelnik już od jakichś 300 stron nie ma najmniejszych złudzeń, że sielanki nie będzie – w końcu nie chodzi o dobre samopoczucie czytających a o życie, jakie nasza norweska bohaterka dla siebie wybrała. A kto swoje nadzieje przełożyć próbuje na jej potomstwo, temu zakończenie książki też nie ułatwia sprawy. Doczytałam. Spadł śnieg – zima, wszystko zaczęło się wiosenną wyprawą w dzieciństwie Krystyny, więc magiczny krąg przyrody, krwiobieg życia się wypełnił. Następne pokolenia Krystyn, Erlendów, Szymonów żyją swoim życiem, jak umieją najlepiej, póki ich czas się nie wypełni. I tak po dziś dzień. A ja obiecałam sobie na pocieszenie jakieś zupełnie beztroskie romansidło, słodkie aż do zemdlenia z bombastycznym happy endem, żeby trochę się rozweselić. 

Oczywiście nic z tego nie wyszło, ale to już inna historia.

poniedziałek, czerwca 20, 2011

Bajki nie tylko dla dzieci

Zaczęło się od lektury Bajek Jana Sztaudyngera. Pomyślałam, że w ramach zabawy napiszę sama. Oto i bajka. Dla mojej Siostry:

Raz rudy wiewiór w Bulońskim Lasku
napotkał pannę żądną poklasku.
Z orzeszkiem w dłoni wabi go czule…
Wiewiór z dystansu strzyże uszami,
panna wciąż mami słowami, gestami.
Spod ciężkiej rzęsy błękit głęboki
jak magnes zbliża wiewiórcze skoki.
Wtem - stanął w słupek, wąs wyprostował,
zakręcił kitą –pognał daleko,
przed wzrokiem panny dobrze się schował.
Ona zaś w gniew słuszny wpada
i późną porą wzburzona nadal
historię ojcu tak opowiada:
Byłam łagodna a orzech duży,
On tuż tuż obok, aż w końcu stchórzył…
Ojciec znający naturę córki
dobrze rozumie wybór wiewiórki
- Moja kochana, zwierzę to mądre
lecz krótkowzroczne
podeszło bliżej by sprawdzć naocznie,
czy orzech twój wart posiadania
Znalazłszy jednak twardą nad wyraz łupinę
Poniechało o wątłe wnętrze starania

A kto lubi bajki, niech sięgnie po te Sztaudyngera

czwartek, czerwca 16, 2011

Pokolenie 1980

Dzisiaj będzie o książce… a raczej o Książce Mikołaja Łozińskiego. Po całkiem – ba – jak na polski rynek wydawniczy - bardzo udanym debiucie z tytułem Reisefieber, którego to tytułu według dociekań własnych nie rozumie jedna trzecia Polaków (wiadomo spod jakiego zaboru…) wyszła Książka. Z informacją dzwoni Mama. Kupujemy? – Kupujemy! Bo trzeba wiedzieć, że w naszej rodzinie od kupowania książek jest właśnie Mama. Kto płaci – to już inna historia, za to czyta cała rodzina. Ale powracając do Łozińskiego… Po przeczytaniu nasuneła się myśl, żeby poszukać wspólnego twórczego mianownika z innym polskim twórcą młodego pokolenia. Padło na Jacka Dehnela. Rzecz jasna podstawą nie jest tylko wspólny dla obojga autorów rok urodzenia 1980, ale na początek dobre i to. A teraz przyjżyjmy się nieco bliżej Lali Jacka Dehnela i Książce Mikołaja Łozińskiego. Nie jest to zestawienie na zasadzie: która versus, a tylko próba uświadomienia sobie pewnych wspólnych cech dwóch powieści. I tutaj pojawia się pierwsze pytanie: czy rzeczywiście mamy do czynienia z powieściami w sensie struktury? - Tak, gdyż, odwracając kota ogonem, nie można wytknąć autorom żadnego uchybienia wobec wymagań tego gatunku literackiego. Mimo to zarówno Dehnel jak i Łoziński realizują swoje literackie zamierzenia w nieco odbiegającej od tradycyjnej gatunkowej postaci. W Lali pozornie brak strukturalnej innowacji, co wcale nie znaczy, że jej tam rzeczywiście nie ma. Mistrzoswski w swojej niezauważalności okazuje się być zabieg płynnych przejść w narracji, która cały czas wahadłowo porusza się między głosami pokoleń: babki i wnuka, czasem ten duet uzupelnia matka. Ta płynność sprawia, że opowieść mimo faktycznych skoków i zakrętów chronologicznych  zrasta się w jedną kunsztowną gawędę. U Łozińskiego narrator jest w zasadzie jeden, w zasadzie – bo nawet na ten jeden głos składają się prahistorie rodzinne zasłyszane, podsłuchane, wysłuchane, historie, których sam narrator świadkiem nie jest i nawet nie próbuje korzystać z prawa do wszechobecności w czasoprzestrzeni. I w jednej i w drugiej lekturze wprowadzeni zostajemy w świat historii rodzinnych. Dehnel maluje językiem z rozmachem i gracją świat poskładany z widowiskowych detali… oranżerie, kariatydy, kandelabry, sztuks i porcelana… Autor upaja się brzmieniem tych dość już zakurzonych zakamarków polszczyzny, przywracając im na chwilę dawny blask, stawiając na przynależne im miejsca w przepastnych pokojach czynszowych kamienic czy dworskich włości. Niemniej barwne są sylwetki i losy postaci – dziadków, wujków i pociotków. Choć nie ulega wątpliwości, że prym w przędzeniu opowieści i losów rodzinnych wiedzie pierwiastek żeński.

Łoziński jest w swoich opisach znacznie oszczędniejszy. Nie bawi się słowem, odważa je z zamierzoną powściągliwością. Dla rozgadanego stylu Dehnela stanowi dość ostry kontrast. A mimo tego jego Książka bynajmniej nie jest uboga, raczej pozostawia dzięki temu skrzętnemu wydzielaniu narracji przyjemny niedosyt u czytelnika. Dla odmiany – u Łozińskiego to raczej mężczyzna jest rodzinnym centrum wydarzeń, kamieniem rzuconym w wodę życia, od którego rozchodzą się koncentryczne kręgi oddziaływań (ten obraz kojarzy mi się z graficzną szatą okładki). Ale jednocześnie więcej przejawia się w tej roli męskiej słabości niż siły. Kobieta skrzywdzona, odrzucona jest tutaj produktem ubocznym niemocy mężczyzny, którego przerastają życiowe wybory.  

Wracając jednak do wspólnego mianownika obu powieści: jest nim niewątpliwie stawienie czoła przeszłości własnej rodziny i choć u Dehnela ten zabieg zdaje się być tylko beztroskim paplaniem o pogmatwanych losach przodków, u Łozińskiego wypada zaś dużo poważniej, krytyczniej, to oba te style jednoczy jeden punkt wyjścia: życie człowieka jako jednostki jest zaledwie młodym pędem w ogrodzie pokoleń i żeby zrozumieć, jak je ukształtować, zrozumieć siebie, trzeba się przyjrzeć samemu ogrodowi dokładnie, jak tylko jest to możliwe, zaryzykować wejście w chaszcze, nawet za cenę poparzenia pokrzywą czy ostem. I kiedy już już wydaje się, że poznaliśmy przestrzeń wygrodzoną płotem, okazuje się, że przez parkany i ogrodzenie ta życiodajna ciągłość sięga o wiele dalej jeszcze. Tak i u młodych pisarzy w rodzinne losy wplatają się nierozerwalnie wątki historii, tej, której próbują uczyć się w szkole. I to chyba najważniejsze doznanie narratorów: tego, że indywiduum jest zawsze tylko maleńką cząstką wielkiej całości i tak już było od zawsze. 

Na pewno nie jest też przypadkiem, że zarówno w Książce, jak i w Lali obecny jest wątek żydowski. Nie piszę: pojawia się – on po prostu jest, tak jak Żydzi ze swą kulturą przez stulecia byli istotną cząstką polskiego dziedzictwa. Może to jakiś przełom, a z pewnością dobry znak, że młode pokolenie pisarzy polskich nie wyklucza ich poza nawias swego narratorskiego horyzontu, który sięga zresztą dalej, niż holocaust (bo wydaje się, że tylko w tym kontekście Żydzi są literacko obecni. w naszej zbiorowej świadomości). To niestety część traumy XX wieku, z której nadal musimy się leczyć – mówić o Żydach normalnie – nie tylko jako o ofiarach hitleryzmu, a z drugiej strony wolni od wręcz normatywnego antysemityzmu. Być może takim głosem mogą mówić tylko urodzeni po roku `45 i ´68. Myślę, że zarówno Łozińskiemu jak i Dehnelowi udało się pokazać, że trzeba i można tak mówić.

I wreszcie temat przemijania, zmian pokoleniowach, który jednak u Dehnela poruszony jest bardziej świadomie. Jest dużo odwagi i szczerości w narratorskich opisach starzenia – dziecinnienia, powolnego odchodzenia umysłu, zanim odejdzie także ciało - zanim z Lali zrobi się bezwolna lalka zdana na los idących w jej ślady. Ta asymetria: dorastanie, dojrzewanie wnuka i starzenie się babci to podwójny obraz przemijania. Babcia rozlicza się z życiem a wnuk z dzieciństwem, którego właśnie ona była opoką. I ten aspekt z pewnością odbiera nieco z beztroski gawęd rodzinnych, bo jest to uśmiechanie się do wspomnień ale jednak przez łzy i świadomość, że wszystko, co zostanie opowiedziane, należy już odtąd jedynie do świata wspomnień z przeszłości.
Trochę powiało nostalgią. I z takim nastrojem dzisiaj Was zostawiam. Może sami sięgniecie i po Książkę i po Lalę. Co tam, sięgnijcie po prostu po książkę!

środa, czerwca 08, 2011

Człowiek

Dziś będzie o biografii Kapuścińskiego autorstwa Artura Domosławskiego. Niestety… Niestety ta lektura także musiała się kiedyś skończyć jak i samo życie jej bohatera i tym sposobem zaczynamy od pretensji, że Kapuścińskiemu nie dane było pożyć dłużej, napisać więcej – na przykład o Idim Aminie albo o Bronisławie Malinowskim a Domosławski nie poświęcił tej książce jeszcze kilku miesięcy, nie podążył jeszcze kilkoma tropami. To naturalnie opinia czytelnika egoisty, awanturnika, który po prostu chce więcej niż przewiduje to pojemność lektury, nieugięta arytmetyka stron. Ale bądźmy poważni: Artur Domosławski pozostał wierny ideii przyświecającej temu reportersko-pisarskiemu przedsięwzięciu: nie beatyfikować, ale też nie starać się za wszelką cenę znaleźć dziurę w całym na potrzebę taniej sensacji, mimo niezaprzeczalnie osobistego stosunku do Ryszarda Kapuścińskiego zdobyć się na pewien dystans bez którego ta biografia nie byłaby tak uczciwa w swojej kompozycji. Udało się, naprawdę. I to w Polsce, która podzielona jest na zaślepionych wyznawców (czego lub kogokolwiek) nie znoszących jakichkolwiek polemiki i cyników wszędzie węszących spiski, zdrajców, siepaczy ślepą lustracją. Te podziały społeczne, wręcz ideologiczne objawiły się w całej krasie przy okazji wydania Kapuściński non-fiction. Bo podczas kiedy jedni oburzali się, że Domosławski w swej amoralności wyczyści szafy Kapuścińskiego z prywatnych trupów i strąci Mistrza z piedestału autorytetu, drudzy już węszyli pean na cześć kolegi (nie tylko po fachu), mający odwrócić uwagę od rewelacjami w sprawie teczki Kapuścińskiego. A jedni i drudzy z zawiścią sąsiada zza miedzy dopatrywali się w całym przedsięwzięciu finansowego interesu na ledwo co ostygłym trupie. Prawda powinna zamknąć usta jednym i drugim: Domosławski w swych prywatnych komentarzach i osądach jest niezwykle wyważony, zawsze szuka rewersu, tej drugiej strony medalu, nie ucieka nawet od polemizowania ze samym sobą, dobitnie daje do zrozumienia, że jego wcześniejsza wiadza o osobie Ryszarda Kapuścińskiego nawet nie rości sobie praw do bycia podstawą tej biografii. Teraz zadanie należy do czytelnika: czy zasiądzie do lektury „z czystą głową” czy podda się już tej zupełnie już medialnej przekrzykiwance, zajmując z góry ustalone stanowisko i próbując „zdemaskować” Domosławskigo bawiąc się choćby i najmniejszymi słówkami, wszystko to wcisnąć w szufladki własnej percepcji. Co ciekawe  - opinia czytelników, ergo takich, którzy najpierw przeczytają, a dopiero potem wydają osąd, dalekie są od pokrzykiwań i przytupów wszystkich tych celebrytów, czyli ludzi, którzy z różnych i czasem wręcz niezrozumiałych powodów istnieją w świadomości publicznej, a którym ten stan miesza się z statusem autorytetu. Prawda jest taka, że Domosławski nie goni za sensacją, próbuje za to zrozumieć, dowiedzieć się tego, o co nie spytał samego Kapuścińskiego. To także bardzo dobrze nakreślona panorama czasów, na które przypadło życie Kapuścińskiego. Jak sam Domosławski stwierdza w rozmowie z Teresą Torańską, jego książka to opowieść o Człowieku (myślę, że Domosławskiemu chodzi właśnie o Człowieka, nie o człowieka) na tle historii i bez tego szkicu tła ta biografia nie byłaby zrozumiała, tzn. nie miałaby konkretnego umocowania w realiach. Krytycy zarzucają autorowi, że za wszelką cenę prubuję się czegoś doszukać, czyli zarzucają mu, że nie poprzestał na Kapuścińskim, jakiego znamy i wielbimy. Ale w takiej sytuacji wystarczyłoby zredagować artykuł w Wikipedii i po kłopocie. Domosławskiemu przy okazji obrywa się już za samego Kapuścińskiego, za to co nie mieści się w pojęciu wyidealizowanego Reportera XX. wieku. Tylko po co w takim razie pisać i czytać biografie? Warsztatowi Domosławskiego nie można zarzucić niczego, czym sprzeniewieżyłby się pisarstwu biograficznemu. Za to pochwalić można za koncepcję, za ten szeroki horyzont, o który wzbogaca czytającego roztrząsając kwestie ideii dziennikarstwa reporterskiego, rozprawiając się z ahistorycznym podejściem do wydarzeń i osób w nich zanurzonych, unauoczniając jak upływ czasu wpisuje się w ideologiczne przemiany.
Rola reportera jako suwerennego źródła przekazywanych informacji jest niewątpliwie ciekawym aspektem książki Domosławskiego, abstrahując już od tego co i jak pisał sam Kapuściński. Przy tym nie chodzi o moralistyczną ocenę a jedynie o pewnien uniwersalny normatywizm gatunku reportażu. Gdzie przebiega ta granica między faktem a fikcją w reportażu literackim? Czy Kapuściński mieści się w tych ramach i czy ma to jakieś znaczenie dla wartości jego książek? Swoją drogą, w „mojej” aktualnie odwiedzanej bibliotece książki Kapuścińskiego – nomen omen – z sygnaturą „Kapu” znajdują się w dziale historycznym, względnie w zbiorach z literaturą polską i myślę, że to właśnie sygnalizuje konieczność i słuszność rozważań Artura Domosławskiego. To nie przypadek, że Kapuściński podróżuje z Herodotem – jakby historycznym alterego reportera i podróżnika Kapuścińskiego – to samo balansowanie na pograniczu literackiej narracji i opisywanych wydarzeń, a co ważniejsze – te same zarzuty wobec autora… Jakby Kapuściński pytał retorycznie w obronie swego protoplasty i siebie samego: Czy to umniejsza jego wielkość i znaczenie jego spuścizny? Podobnie ma się rzecz z tytułem „tłumacza kultur”. Kapuściński świadom jest, że nigydy nie był a przede wszystkim nie chciał być obiektywny, za to chciał – początkowo Polsce a potem śwatu przetłumaczyć na kartce papieru to czego doznał, co sam przeżył, tak by daty i liczby zamienić na odczucia uruchamiajáce ludzkie reakcje, nie pozostawiające obojętnymi. Kto kiedykolwiek tłumaczył, czy to na użytek własny, czy szerszej publiczności – wie, że czasem nie da się słowo w słowo, jeśli ma być z sensem i oddawać ducha orygiału, więc tłumacz chcąc nie chcąc staje się współtwórcą przekazu, który przekłada.

Takich książek jak Kapuściński non-fiction nie ukazuje się w Polsce wiele i tym bardziej warto docenić wkład Artura Domosławskiego w ożywienie polskiego rynku wydawniczego. Jeżeli ktoś twierdzi, że po tej lekturze stracił sympatię do twórczości Kapuścińskiego, to albo biografii naprawdę nie przeczytał (moje ulubione uzasadnienia krytyki to „bycie w trakcie czytania”, „przekartkowanie” albo „pewne źródła”), albo też zbyt wielkim fanem Kapuścińskiego nigdy nie był i taki ubytek niewielką stanowi stratę w szeregach wielbicieli twórczości Kapu. W rzeczywistości można wychować się na Kapuścińskim od wręcz przygodowej lektury Hebanu na wakacjach (prawdziwa frajda między dosyć tendencyjnymi lekturami obowiązkowymi na następny rok szkolny…), cenić jako autora i jednocześnie z czystym sumieniem pochwalić Artura Domosławskiego za kawał – bo przeszło 500 stron dobrej roboty.

środa, czerwca 01, 2011

Mój Golem

Z okazji Dnia Dziecka pęka mi głowa. Po otwarciu domowej apteczki ogarnia mnie panika – zostały raptem dwie tabletki przeciwbólowe z… jakichś 5 opakowań po 24 sztuki każde, wszystko to kupione na początku lutego. W razie potrzeby zrobi się razzię po wszelkich torebkach i portfelikach. To ślęczenie przed monitorem nie bardzo pomaga, ale alternatywą jest bierne oczekiwanie na sen, a to chyba jeszcze bardziej nużące.
Z mojego nocnego obcowania z poezją przepisuję wiersz Güntera Kunerta pt. Mein Golem:

An manchen Tagen
höre ich deutlich
seinen Schritt. Überflüssig
der Blick aus dem Fenster
der Blick in die Zeitung.
Es sind solche Tage
Daß die Gedanken stocken
Als wären sie Atem.
Es ist der Atem.
Tage, die ihren Namen verloren.
Anonyme Tage.
Ausdauerndes Ausschreiten.
Verstecke dich selber
In Träume in Bücher in Gläser.
Der Verfolger
Ist ein Koloß
Seine Ferse rostiger Schorf
Sein Gesicht abwesend
Sein Gang unaufhaltsam
Besonders an manchen Tagen.

Trudno byłoby mi lepiej ująć w słowa ten stan ducha.  A za oknem pada tak po niemiecku – równomiernnie, systematycznie - zdyscyplinowany a jednak ciągle tak samo mokry i pachnący deszcz.

czwartek, maja 26, 2011

Kryminał

Długotwały stres objawia się u mnie bezsennością. Życzymy sobie z A. dobrej nocy, potem leżę tak długo, dopóki zupełnie mnie to nie zmęczy i wymykam się do drugiego pokoju, coś tam zawsze wertuję, uczę się, czytam. Przynajmniej tak mam poczucie sensu tych nieprzespanych godzin. A tak naprawdę nie chodzi o to, żeby było sensownie, tylko żeby przetrwać te nocne konfrontacje z własnymi myślami, które nie dają zasnąć. I w takich chwilach znowu przychodzi z pomocą jakaś usłużna książka. Ostatnio jedna z tych lekkich i zajmujących na chwilę opowieści o mnichu detektywie-amatorze autorstwa Edith Mary Pargeter alias Ellis Peters. To zabawne, że w tej sytuacji grzech w postaci sięgnięcia po kryminał (gatunek literacki, na który świat spogląda z pieszczotliwą, ale jednak zawsze wzgardą) wiąże się z osobą benedyktyna Cadfaela. Z Jeżycjady pamiętam, że tej lektury nie mogła sobie mimo wszystko odmówić Mila Borejko. Mimo wszystko znaczy: mimo kręcenia nosem męża Ignacego, szanownego nestora rodziny rudzielców, z wykształcenia filologa klasycznego - jak wszystkim fanom książek Małgorzaty Musierowicz zresztą dobrze wiadomo. A co nie zaszkodziło Borejkom, nie może zaszkodzić mnie... Czy w takim razie należy się wstydzić czytania literatury tzw. niższych lotów? Niekoniecznie, bo kwestia gatunku nie może wartościować samej książki – z tym nietrudno się nie zgodzić. Poza tym, takiemu Murakamiemu czy Larssonowi nikt nie zarzuci uprawiania chały. Ewentualnie usłyszeć można stwierdzenie, że komuś nie przypadł do gustu. Swoją drogą tę mantrę gorszości kryminalnych historii powtarzają sami ich twórcy ukrywający się mniej lub bardziej nieustępliwie za pseudonimami. Właściwie to pseudonimem Peters jest sam braciszek Cadfael ze swoją zielarsko-leczniczą wiedzą i tą duszą rwącą się co rusz do nowych przygód, z bystrością umysłu i tą iskierką szelmowskiego, całkiem świeckiego humoru – a wszystko to wyziera spod sułtanny, czy może raczej… spod spódnicy starszej poważnej angielskiej pani (Edith Pargeter w roku wydania pierwszego opowiadania o mnichu liczyła sobie już sporo ponad 60 lat…). Jeżeli nie zastanawiamy się, czy w tej sytuacji w ogóle wypadało pisać, to może też nie ma sensu zastanawianie się, czy warto czytać. Czytajmy więc – choćby i pod pseudonimem!

niedziela, maja 22, 2011

Magia

Za dziesięć minut 23. maja... czyli te wersy to właściwie, używając określenia pewnego pana – nocnik. Za dużo myśli w mojej głowie i wszystkie jakby naraz domagają się, żeby coś z nimi zrobić. To pewnie rachunek za zupełnie beztroski weekend. Dużo pięknych krajobrazów przemieszanych z kiczem turystycznego przemysłu – oczywiście wszystko sielankowo lokalnie i po europejskich cenach. W czytaniu nadal biografia Kapuścińskiego naprzemiennie z Budapest, nőváros Zoltána Kőrösi’ego. To coś więcej, niż lektura, to jakby powrót tam, to wpijanie się każdym zmysłem w słowa, te fantastyczne węgierskie melodyjne zdania. Mogłabym tu poprzepisywać całe ustępy, ale teraz tylko mała próbka:

Egy hosszú, nagyon hosszú nap, bezárva az ablakok és az ajtó is, a redőny félig leeresztve, és csak a csönd, ahol nincsenek, nem is lehetnek szavak, nincsenek semmiféle szavak.

Magia! Próbuję zmierzyć się z nią, przełożyć. Wychodzi zawsze nie tak, jak czuję, że powinno: „Pewien długi, bardzo długi dzień, zamknięte okna i drzwi też zamknięte, żaluzje opuszczone do połowy i tylko cisza tam, gdzie nie ma, nie mogłyby istnieć słowa, brak jest jakichkolwiek słów.” Może to tylko moja nieudolność a może świadomość specyfiki tego języka, który jest mi tak samo bliski jak wciąż jeszcze obcy. Węgierski z tym swoim słowotwórczym bogactwem jest zupełnie niepojętym połączeniem precyzji z melancholijnym, jakby niedbałym elementem narracji. A Kőrösi potrafi jak nikt oddać słowami klimat Budapesztu – tej kwintesencji węgierskich blasków i cieni. Czytam i już po chwili myśli uciekają same bo podjeżdża szóstka i w drodze na Moricz Zsigmond Körtér przyglądam się temu panoptikum Nagykörút, jakbym to wszystko widziała poraz pierwszy. Gdyby tak przetłumaczyć tę książkę ludziom, którzy szukają prawdziwego poradnika podróżniczego po Budapeszcie…

czwartek, maja 12, 2011

Czekając na przełom

Po weselnym weekendzie w W. Mój mąż nadal w pracy. To już chyba  dwunasta godzina, zresztą można się przyzwyczaić i nawet nie pytać, czy to jeszcze normalne. Samotność dzielę z butelką tutejszego badeńskiego wina i oczywiście z… książką. Tym razem nadrabiam ubytki z lektury polskiej –biografia Kapuścińskiego. Choć miało być nie o tym, za to też o książce: Moniki Maron, nie, nie tej najnowszej, którą już też mam dzięki M. w domowej bibliotece. Tym razem ma być o Endmoränen. W tym momencie powinnam przejść na niemiecki, pisać o tej jakby somnanbulicznej narracji w języku, w którym została powołana do życia. To fascynująca opwieść o tym, co się nie wydarzyło i nigdy się nie wydarzy – o czekaniu na przełom w naszym życiu, a przynajmniej w życiu bohaterki, na to coś co nagle wszystko zmieni. To coś, czego nie ma, co nie istnieje poza człowiekiem. TO miało być tożsame z upadkiem NRD, a okazało się, że w zasadzie zupełnie bez związku. Że odpowiedzialność za życie ciągle należy przede wszystkim do samego człowieka i do niego należy także nim kierowanie. Pesymizm? Raczej wsłuchanie się w siebie w akompaniamencie muzyki Johna Dowlanda. I ten fantastyczny koniec, wyzwolenie, powrót. Może mnie też się udzieli. Erkenntnis. Wagnis.

środa, maja 04, 2011

Sentymenty

Sto lat, Siostro! W kuchni na całe gardło Cipő wrzeszczy, że niczego nie trzeba mu prócz księżyca, promieni słonecznych i powiewu wiatru a ja zastanawiam się, kiedy ostatnio śpiewałam razem z nim w poczuciu, że mnie również nie trzeba więcej. Do głowy przychodzi mi droga do Chorwacji, która po niespełna dziesięciu kilometrach po stłuczce samochodowej zamieniła się na drogę do Badacsony. I zapoczątkowała kilka bardzo przyjemnych dni, w ciągu których udzielił mi się odrobinę węgierski sentyment do Balatonu, trochę jak u Zsuzsy Bánk (Pływak), poza tym całkiem dobre wino i kompletne wydanie Encyclopaedia Britannica w wynajmowanym pokoju. To było niespełna dwa lata temu.
Tymczasem tu i teraz za pomocą diety bezcukrowej próbuję przenieść wszelkie aktualne bolączki metafizyczne na płaszczyznę fizycznie namacalną, z takim wymiarem mimo wszystko łatwiej sobie poradzić.

Ps. Według pewnego internetowego źródła istnieje 525 niemieckich słów zakończonych sufiksem –los. Przekopałam się przez tą listę, żeby stwierdzić jakie zabarwienie znaczeniowe nadaje słowom ten przyrostek. Chyba wartoby zaangażować do tego jakąś mądrą formułę z Excela w połączeniu z wykładnią Dudena, ale na oko nasuwa się stwierdzenie, że im dłuższy wyraz tym częstsze negatywne zabarwienie. Arbeitslos ze swoimi 10-cioma literami jest jakby na granicy, swoją drogą w tej samej grupie znajduje się słowo problemlos. Może to wszystko kiedyś zainteresuje jakiegoś germanistę językoznawcę.

poniedziałek, maja 02, 2011

Poniedziałek

Poniedziałek – obecnie dzień deprymujący jak każdy inny, co odbiera mu dawną mistykę najgorszego dnia tygodnia. Między śniadaniem a myciem zębów doczytałam Ildikó von Kürthy. Najlepsze w tym  wszystkim nazwisko. I rysunki. Czas zabrać się za jakąś konkretną lekturę.

piątek, kwietnia 29, 2011

Obietnica poranka

Przeżyłem życie – tyle Romain Gary. Ja właśne - zdaje się -dopiero próbuję poskładać do kupy własne. Po powrocie z Budapesztu czuję się fizycznie zmęczona w równym stopniu, jak psychicznie wypoczęta. Ciekawa ta kombinacja. Czekam na A. i wspólnie spędzony koniec tygodnia. Może nadarzy się też jakaś ciekawa lektura...

środa, kwietnia 13, 2011

Czeskie klimaty

Datę musiałam sprawdzić, za to z pamięci wiem, że jest środa (i wieczorne losowanie Lotka). Doczytałam Dwadzieścia lat nowej Polski w reportażach – właściwie mogę to traktować jako zastępstwo polskiej prasy i chyba to jest najstraszniejsze – ciągle te same problemy, właściwie bez zmian i bez rozwiązań, można by prawie wydawać reportaże z archiwalnych numerów jako bieżące. A mnie boli już głowa od tego czytania bez przerwy i szkoda bo czytanie to zdecydowanie najsensowniejsze zajęcie jakie aktualnie dla siebie znajduję. Dziś czeka mnie jeszcze trening maszynopisania, dopóki zupełnie się nie wykończę. Wczoraj przyszedł list od Czeszki – l i s t, taki prawdziwy – pisany piórem na papierze. Kto dzisiaj jeszcze pisze listy, chyba tylko dekadenci i w dodatku jedynie ci wylansowani, medialnie obecni, reszcie szkoda inwestować czasu w cały ten obrzęd
E. pisze o nocnym powrocie do Instytutu: w autobusie wyciera buty chusteczką higieniczną, nagle podchodzi do niej mężczyzna, jedyny oprócz niej samej pasażer, klęka i zaczyna sam czyścić jej buty. Kiedy kończy, wysiada na najbliższym przystanku. Wszystko bez słowa. E. nie gwarantuje, że całe to zdarzenie nie jest wymysłem jej fantazii. Ja łapię się na traktowaniu jej jak przypadku klinicznego – znów konfrontuję z książką Mariusza Szczygła, zwłaszcza tą ostatnią (równie dobrą, jak Gottland). E. dopatruje się nawiązań do NT – Jezus obmywający stopy swoim uczniom i wszystko to głęboko przeżywa. Ja tam widzę czeską rzeczywistość, którą z osobistym zamiłowaniem i  reporterskim zacięciem tak wspaniale opisuje Mariusz Szczygieł. Może kiedyś opisze moją E.