środa, lutego 21, 2018

Podróż życia drugą klasą

Właściwie wcale nie chciałam pisać na ten temat.
A przynajmniej nie w ten sposób, nie czerpiąc z własnego doświadczenia, nie traktując całości zbyt osobiście. Zgadzam się (także z Tobą, H., choć wątpię, że czytasz moje słowa), że blogowanie to kolejny akt ekshibicjonizmu, do tego beznadziejnie egocentrycznego: Patrzcie i czytajcie z tego wszyscy, to jest bowiem zdanie moje, które wprawdzie niewiele znaczy wśród milionów zdań innych, a jednak nieomylna jest wiara moja w jego wyjątkowość!
I może naprawdę szkoda na to wszystko czasu Waszego i mojego. Bo niby jest na bq o książkach, a skoro mieści się w nich wszystko, jest jakby i o życiu, o mnie i o Tobie. o tym, czego brakuje, a co jest dookoła, o tym co namacalne, albo żyje tylko w głowie. O wszystkim i o niczym, z sensem i bez niego.
Ale skoro nadal czytasz, doczytaj jednak do końca, bo dzisiaj po prostu muszę podzielić się myślami, za którymi stoi ludzkie życie, a może i miliony żyć, o których nikt nigdy nawet słowem nie wspomni, a już na pewno książki im nie poświęci.

Wczoraj obejrzałam króciutki reportaż Spiegel tv, rozpoczynający się słowami (piszę z pamięci, więc chodzi o ogólne przesłanie): Emigranci wnoszą do naszego kraju (RFN) niestety nie tylko bogactwo kulturowe, ale także zacofanie, co pokazuje ten materiał...
Materiał zaś pokazuje wiecznie uśmiechniętego, zadowolonego z siebie Ahmeda (oczywiście, a jakżeby inaczej!), który aktualnie wraz z dwiema żonami i szóstką dzieci, żyje na koszt państwa i gminy w małym miasteczku na północy Niemiec, nie potrafi czytać ani pisać, pracować nie chce, za to chciałby mieć ze dwadzieścioro dzieci i jak Allah da, jeszcze ze dwie żony, a baba Merkel jest najwspanialsza i Ahmed bardzo jej dziękuje. Obejrzałam i przysłowiowy szlag mnie trafił. Używając logiki redaktora mogę skomentować całość jednym zdaniem: Niestety rówież w demokratycznym kraju z wolnością słowa i dostępem do wszelkiej wiedzy, dziennikarze potrafią zmontować propagandowy chłam. Bo jak inaczej rozumieć to coś, czego nie powstydziłby się sam Viktor Orbán, a w sumie wystarczyłoby dodać węgierskie podpisy i spot na bliskie wybory byłby gotowy?! Teraz popatrzcie sobie durni Niemcy, i popatrzcie ku przestrodze wszyscy inni Europejczycy czystej rasy, szlachetnej cywilizacji i jedynego słusznego wyznania, jakich imigrantów nawpuszczaliście! Nie dość, że taki Ahmed zacofany i szowinista, to jeszcze w ogóle socjalizować by go trzeba. Jaki przekaz generuje Spiegel tv, poniekąd poważne medium docierające do szerokich mas odbiorców pokazując jednego spośród 1.444.877 imigrantów ubiegających się od 2015 roku o azyl w Niemczech (to dane Bundesamt für Migration und Flüchtlinge, w skrócie: BAMF-u, niemieckiego Ministerstwa ds. Migracji i Uchodźców)? Jeśli uświadomić sobie fakt, że większość tzw. normalnych obywateli nie ma najmniejszej choćby styczności z ludźmi, którzy dotarli do Europy z krajów arabskich Bliskiego Wschodu na fali migracyjnej w ostatnich trzech latach, rodzi to obraz niemożliwie skrzywiony, a przy okazji - niestety - perfekcyjną pożywkę dla nacjonalistycznych, rasistowskich i wszelkich tym podobnych ultraprawicowych  zapędów.
W końcu trudno się z tym nie zgodzić: nikt nie chce utrzymywać takiego Ahmeda, nie chce mieć takiego sąsiada, generalnie niepojęte jest dzielić z nim nasz drogi europejski Lebensraum. Czyżbym przesadziła? Bynajmniej, wierzcie, że z mediów i ust zwykłych ludzi płynie dawna, lekko odkurzona retoryka, ta sama nomenklatura, te same lęki, ta sama brązowa zupa, do której wszystko można wrzucić w imię mojego prawa i mojej wolności.

Ahmedów (bo kto by tam ich dokłałnie znał) nie chcą przede wszystkim inni, jak należałoby politycznie poprawnie napisać, obywatele z tłem migracyjnym, tzn. ci lepsi migranci, którym należy się partycypowanie w dobrach ich nowego kraju. W końcu oni są w nim już od dawna, biali nawet od urodzenia, są Europejczykami i są chrześcijanami, a przynajmniej mają na to papier. Oni jedzą przy stole jak cywilizowani ludzie, nie zakładają żadnych tam burek i czadorów, nie kucają na śmiesznych dywanikach. Poza tym oni mają pracę, często nie odpowiadającą ich kwalifikacjom i wyobrażeniom, mimo to dzielnie sprzątają, zmywają i pielą tym Szwabom i Angolom, którymi niekiedy wręcz gardzą, ale jednak pracują i robią to szybciej i lepiej niż ktokolwiek inny. A kiedy już zarobią, to jadą do domu, wstępując po drodze do kantoru i sobie odbijają, budując dworek rodem z Soplicowa. Dwie kolumienki podpierają to całe szczęście. Lekko tylko pukniętym bmw, dobrze zresztą wyklepanym, wiadomo, przez swojego fachowca, jadą do plazy na zakupy w markowych sklepach i żyją każdym takim urlopem w Polsce, Rumunii czy Bułgarii, aby potem wrócić do żmudnej codzienności u duńskiego rolnika, niemieckiego staruszka przykutego do łóżka (strach pomyśleć, co on robił siedemdziesiąt lat temu), do irlandzkiego pubu lub holenderskiego ogrodnika. Ale TO jest ten lepszy sort migrantów: Ja ja, Magda macht das schon! Thank you, guys! Pełna (samo)akceptacja. Jest nawet bilateralna nadzieja, że oni kiedyś wrócą do siebie z odłożonym hajsem, aby pięknie i godnie się zestarzeć, a niechby i czcigodnie zemrzeć po złotej jesieni życia na ojczystej ziemi.


Sa jeszcze inni, którzy wyjeżdżając/przyjeżdżając całe swoje siły poświęcili na to, żeby idealnie wtopić się w otoczenie, starają sie być bardziej niemieccy niż przeciętny Niemiec, bardziej angielscy niż najstarsi wyspiarze. Ta motywacja karmi się często nieuświadomionym albo raczej zepchniętym do nieświadomości wstydem ludzi, ktorzy w głębi duszy uważają się z racji swojego pochodzenia za gorszych. Czasem spotykam takich rozpaczliwie próbujących zamienić twarde słowiańskie r na niemiecką głoskę szwa, albo takich, którzy pytanie o pochodzenie uważają za największą obelgę i rumieniąc się odpowiadają z naciskiem, że z Berlina... 

Kiedyś G. sprezentowała mi książkę pod tytułem Wir Strebermigranten (My migranci prymusi). Autorka: Emilia Smechowski. Dedykacja G.: Für uns, "Strebermigranten". Dedykacja autorki (w oryginale) Babci Basi. Aha, więc jednak Polka... chociaż najwyraźniej Niemka... Autorka zastanawia się w swojej książce nad własną tożsamością i nad tym, skąd wzięła się potrzeba, aby ze swoim dzieckiem rozmawiać po polsku. Wtedy, kiedy będąc małą dziewczynką wraz z rodziną uciekła do Berlina (Zachodniego) cele były jasne: nie rzucać się w oczy, (jak najszybciej) nauczyć się mówić po niemiecku, mieć najlepsze oceny w szkole, dostać (dobrą) pracę, zarabiać dużo (marek) i kupić sobie za to dostatnie (zachodnio)niemieckie życie, tożsamość tubylca, która najwyraźniej nie do końca pokrywa się z nowym paszportem. Emilia Smechowski opisuje osobiste doświadczenie emigracji, a jednocześnie kreśli miliony podobnych emigracyjno-imigracyjnych życiorysów, które łączy przede wszystkim jedno: przeświadczenie o prawie do wyboru tej drogi i szansie, którą trzeba było wykorzystać. Czasem taki Harald Schmidt rzucił niewybrednym dowcipem o Polakach, czasem usłyszało się starą jak świat maksymę Heute gestohlen, morgen in Polen (Dzisiaj skradzione, jutro do Polski wywiezione) ale co prawda to prawda: Frau Halina i Herr Jarek to gute Menschen, po prostu niezastąpieni, herzlich willkommen w naszym gastlandzie. Oprócz Polaków kierunek Zachód obrały setki tysięcy obywateli byłych republik radzieckich, niemieckich Turków, zwykle rodzin powojennych gastarbeiterów oraz niegdysiejszych Jugosławian. Teraz to już wszystko nasi i sami swoi - nawet trzecia generacja Familie Lisitzky, Schalewsky, Novak, niemieccy do szpiku kości, dobrze wykształceni, co roku lecą z dziećmi na Majorkę, do Aldiego podjeżdżaja nowym Audi, nawet mieszkanie mają już własnościowe. To właśnie oni nie chcą Ahmedów, ich obecność traktują jako powrót do przeszłości, o której za wszelką cenę próbują zapomnieć, jakby ktoś mógł dopatrzyć się podobieństw... Także w swoich poglądach politycznych są radykalni do bólu, jakby musieli ciągle coś udowadniać i spłacać dług lojalności względem rdzennych współplemieńców. A jednak głęboko w nich nadal istnieje nieznośna ambiwalencja i sami gubią się w rozważaniach, gdzie to jest u nas, a kto to ci nasi i wasi. Czasem w przypływie radości pozwalają sobie zauważyć, że Podolski i Lewandowski, i przecież też nasz papież, a nawet kilku Noblistów... W domowym zaciszu lepią pierogi, świątecznego karpia nie zamieniliby na żadny pudding tego świata i cieszą się widząc na sklepowych półkach echt polską żubówkę. Jednak na co dzień bardzo chcą być tutejsi, lepsi. Emilia Smechowski daje głos tym cichym, niepozornym masom migrantów pierwszej kategorii. Tym lepszym.

Gorsi to rzecz jasna nasz Ahmed i inni napływowi z Syrii, Iraku czy innego jakiegoś Iranu. Muzułmańska ciemnota, która chce nas wykorzystać/wysadzić w powietrze/zislamizować. Podobno, bo szczerze mówiąc w rzeczywistości wcale tych ludzi nie znamy. Tylko tyle, co w mediach pokazują, Ahmeda na przykład. I tutaj rodzi się mój bunt i tutaj będzie osobiście, bo ja także nie toleruję Ahmeda z reportażu Spiegel tv ale tak po ludzku wiem i wierzę, że wśród mas uchodźców są setki tysięcy twarzy, imion, losów. Jeśli Spiegel tv może wybrać jeden z nich, wybiorę i ja i posłużę się bq jako medium, żeby choćby tylko kilku odbiorców dowiedziało się o tej innej twarzy ludzi drugiej kategorii.

Golshirin. Tak ma na imie Afganka, kobieta, której próbuję dać minimalną szansę na normalne życie w jej, pardon, naszej nowej ojczyźnie. Od niedawna Golshirin potrafi napisać swoje imię, nazwisko i widzę, ile ta umiejętność daje jej radości. Całe strony zeszytu zapełnia coraz pewniejszymi literami. Napełnia mnie to dumą, którą odczuwa nauczyciel szczególnie pojętnego ucznia. Golshirin pochodzi z południa Afganistanu, z miejscowości, w której Talibowie mają władzę absolutną, dlatego Golshirin, jak na kobietę przystało, nigdy nie chodziła do szkoły, nie miała szansy nauczyć się pisać ani czytać. Golshirin ma za to piatkę dzieci, samych chłopców, z którymi wraz z mężem udało jej się przeżyć karkołomną przeprawę przez Iran, Turcję, Morze Śródziemne, Grecję, Bałkany, Węgry i Austrię, żeby ostatecznie znaleźć się w południowych Niemczech, a jednak żadne ryzyko nie było dla jej rodziny większe od pozostania w rodzinnych stronach, gdzie brzuch najstarszego z synów rozerwany został przez odłamki bomby (Mówili: chodź, chodź, są pieniądze, a potem.. bum) i chociaż ta historia skończyła się tylko olbrzymią blizną, strach pozostał. Golshirin ma meża, który przynosi nam mocną herbatę, do tego cukier w kostkach jako słodycze i przy każdej sposobności powtarza, że jego żona jest mądra i prawie wszystko rozumie (a więc są i tacy muzułmańscy mężczyźni i nawet jeśli to nie większość, i tak dobrze o tym wspomnieć). Rzeczywiscie, Golshirin jest naprawdę mądra, nie potrafiąc czytać, skrupulatnie powtarza wszystko, czego się wspólnie nauczyłyśmy i jestem wciąż na nowo zdumiona, jak bardzo przygotowuje się do naszych lekcji. Golshirin potrafi policzyć już sama pieniądze, sprawdzić, która godzina, nawet rozeznać się w rozkładzie kursów lokalnego autobusu. Uczymy się, kiedy najmłodszymi dziećmi zajmuje się ich ojciec. Wdzięczność Golshirin jest bezbrzeżna, a przecież nie daję jej pieniędzy, a kiedy spytać, czego sobie życzy, mówi, że kontaktu z innymi ludźmi, żeby nauczyć się języka, móc kogoś poznać. Tymczasem poza naszymi spotkaniami w źyciu Golshirin nie dzieje się nic. Dla najmłodszej trójki nie ma miejsc w przedszkolach naszego wspólnego miasta, więc siedzą w przydzielonym im dwupokojowym lokum, w domu migranta (na wyposażenie którego składają się: szafa, stół, cztery krzesła  oraz kilka materacy). Ostatnio ktoś podarował im stary telewizor. Przy jego podłączaniu do sieci zdarzają się zwarcia, ale telewizor działa i dzieci strasznie się cieszą. Przynajmniej chociaż w ten sposób mają kontakt z tutejszym językiem.) Naprawdę jest czego zazdrościć? Takich niebotycznych korzyści? Mąż Golshirin nie myśli o niczym innym, jak móc zrobić prawo jazdy i pracować jako zawodowy kierowca, jeździć autobusem. Kierowców brakuje dotkliwie, ale minie jeszcze dużo czasu, wypełnionego biurokracyjnym obrządkiem, zanim te dwie potrzeby się spotkają. Golshirin tymczasem wymsknęło się ostatnio dość nieśmiałe marzenie w zalążku: jeśli kiedyś nauczy się pisać i czytać, dzieci podrosną, to też mogłaby znaleźć jakąś pracę... Tymczasem nikt nie zna Golshirin w jej nowym kraju, nie piszą o niej w gazecie, nie przyjechała pod dom imigranta ekipa telewizyjna. Kobieta może w każdej chwili zrobić wszystko, na co ma ochotę i nie może nic. Wokół budynku, w którym mieszka, nie ma muru, ten mur jest jest w głowach, dzieli ludzi na lepszych i gorszych, swoich i innych, bo tak zaprawdę jest łatwiej.

Kiedyś, w przyszłości mierzonej latami, a może dziesięcioleciami, migranci drugiej kategorii zabiorą głos, znajdą swoje miejsce, pokończą szkoły, przestaną być anonimowi dla opinii publicznej i społeczeństwa. Być może wtedy napiszą o sobie książkę, tak, jak napisała ją Emilia Smechowski. Teraz tylko nieliczni próbują w ich imieniu przerwać milczenie, np. taka Belgijka Claude K. Dubois, która pisząc, a właściwie rysując Akim court (Akim biegnie), już w roku 2012 (wtedy napuchnięte zwłoki wyrzucane przez śródziemnomorskie fale na wybrzeża Lampeduzy nie skłaniały Europy do głębszych refleksji)  tematyzowała traumę dzieci doświadczonych wojną i uchodźctwem. Choćby w wersji light, bez rozerwanego brzucha. Literatura dziecięca non fiction dla dorosłych. Przyznano jej nawet zaszczytną nagrodę Deutscher Jugendliteraturpreis 2014, podobno w Hiszpanii była najczęściej kupowaną książką w kategorii literatura dziecięca w roku 2016. Realnie rzecz biorąc to zupełnie nieistotne dla losów podobnych Akimowi dzieci, ale może mimo wszystko to jakaś przeciwwaga dla historii o Ahmedzie. 

Ahmed.
Akim.
Golshirin.
Ja.

Ty?



Ja mam, ty masz.. Szansę na normalne życie? - Golshirin uczy się pisać.




Ilustracja z książki Claude K. Dubois, Akim court












Ps. Jedną z ciekawszych książek o życiu migracyjnym w ogóle napisała Vesna Goldsworthy: Czarnobylskie truskawki. Bardzo spodobał mi się fragment:

W przeciwieństwie do kobiety, która dała początek naszemu rodowi, i do tylu innych moich pobratymców, nigdy nie byłam uciekinierką. Nie jestem też uchodźcą. Ani ekspatriantką - to określenie wydaje mi się zarezerwowane dla tych, którzy pochodzą z bardziej uprzywilejowanych stron świata. Gastarbeiterką? Z pewnością nie. Emigrantką? Zbyt rosyjskie.Każde z tych słów kryje egzystencjalny dramat i bagaż kulturowy.

Być może właśnie w tym krótkim tekście zawarte zostało sedno sprawy: Migracja mimo prób ujęcia w statystyki, jest ostatecznie indywidualnym, niesamowicie osobistym doświadczeniem, do tego diametralnie zmieniającym wyobrażenie o tożsamości, poczuciu przynależności i wyobcowaniu. Imię i nazwisko Vesna Goldsworthy to jakby sam w sobie oksymoron czasu i przestrzeni - Serbka, Czarnogórka po kądzieli, a w zasadzie Jugosłowianka, więc obywatelka nieistniejącego już państwa, dla której wszystko to, co łączyło ją z dawną ojczyzną, przynależy czasowi przeszłemu, jest jednocześnie Angielką, kochającą wybrany przez siebie kraj, opisującą najbardziej osobiste doświadczenia w jego języku. Doświadczenie emigracji zawsze będzie łączyć takie kontrasty, z jednej strony wzbogacając, z drugiej ograbiając każdego na swój sposób.

czwartek, lutego 08, 2018

Lektury Małej Mi: Niezła sztuka!

Pierwsze oznaki niespiesznie nadchodzącej wiosny (przebiśniegi, krokusy, nieśmiałe zawilce) cieszą oczy... Jest zatem nadzieja na trochę słońca i kolorytu, jednak póki co, trzeba rekompensować sobie wszechobecną szarzyznę choćby i jakąś fantazyjną lekturą. W wypadku tej dziecięcej zdecydowanie chętniej sięgamy teraz rodzinnie po książki z niebanalną szatą graficzną, dlatego w dzisiejszym poście proponuję Wam trzy całkiem różnorodne w swej formie przykłady na to, że dobra książka dla dzieci może być sama w sobie prawdziwym papierowym dziełem sztuki...


I.

Kanon baśni (Andresen, bracia Grimm, Puszkin) to niewyczerpane źródło inspiracji, chociaż z drugiej strony dla niektórych wydawców to po prostu sposób na łatwy zarobek (brak praw autorskich): płytki tekst i infantylne ilustracje - takich wersji klasyki dziecięcej jest na pęczki. Na szczęście zdarzają się też  bardziej ambitne próby pokazania uniwersalnych historii na nowo.
Giada Francia jest autorką adaptacji Czerwonego Kapturka, Pinokia, Królowej Śniegu i wielu innych dobrze wszystkim znanych opowieści, których język i kompozycja oddają walory swoich pierwowzorów, a ich lektura nie doprowadza  mnie do pasji. Istnieje sporo polskich tłumaczeń baśniowych adaptacji Giady Francii i zawsze to jakaś alternatywa dla setek niemożliwie płytkich i kiczowatych wydań z tekstami ocierającymi się o analfabetyzm autora czy tłumacza, często pewnie obydwojga.
Naprawdę ciekawie zaczyna się robić jednak wtedy, gdy do tekstów Francii dochodzi szata graficzna Agnese Baruzzi, a przede wszystkim jej wycinanki, dzięki którym ozdabiane przez nią książki wzbogaciły formę tzw. cut-paper books. Niestety właśnie tych książek Agnese Baruzzi póki co brak na polskim rynku wydawniczym.  Fantastyczne wycinanki jej autorstwa to jednak prawdziwa sztuka, dla której warto zakupić książki w oryginalnym (lub jakimkolwiek innym dostępnym) języku np. przy okazji następnej wycieczki do Rzymu albo Berlina i samemu opowiedzieć dzieciom historię Alicji w Krainie Czarów czy Piotrusia Pana. Wielowarstwowe wycinanki Baruzzi sprawiają wrażenie trójwymiarowości i naprawdę się nie nudzą. Pewnie dlatego, że do całości dochodzi jeszcze czwarty wymiar - ten magiczny...
Dodatkowo każda jej ksiażka jest inna. Ilustratorka, grafik, designerka Baruzzi bawi się technikami, eksperymentuje z wymiarami, światłocieniem i kolorem. Może przez to nie jest jeszcze zupełnie rozpoznawalna, z drugiej strony proponuje wciąż to nowe formy, nawet dla zupełnie starych i wszystkim dobrze znanych tekstów. Klasyka odkryta na nowo!













II.


Gérard Lo Monaco to kolejny przykład na to, że sztuka może bez zażenowania iść w parze z literaturą dziecięcą. Argentyński ilustrator, paryżanin z wyboru, doceniany i wielokrotnie nagradzany za plakaty, tworzący na potrzeby sceny teatralnej i branży muzycznej, zaczyna kreować i ilustrować książki dla dzieci, przy czym jest to celowym rozwojem kariery Lo Monaco, nie zaś degradacją artysty i próbą rozpaczliwego utrzymania się na rynku sztuki w stylu pop. Nie pop, za to... w stylu pop-up, a to znaczy, że wracamy do gatunku, który jest mi bardzo bliski (patrz tutaj) i nie obiecuję, że to już po raz ostatni. Gérard Lo Monaco wnosi do formy pop-up graficznie wiele ze swych wcześniejszych prac: bardzo przejrzystą kolorystykę, czystość formy, taki artystyczny minimalizm, który najwyraźniej doskonale odnajduje się w nieprzebranym gąszczu książek dla najmłodszych na międzynarodowym rynku wydawniczym.









III.



Mysi domek wymyśliła, stworzyła i napisała w swoim holenderskim atelier Karina Schaapman. Dobra wiadomość: istnieje polskie tłumaczenie książki Schaapman (nawet pozostałych dwóch opowieści o myszkach Julii i Samie). O ile dobrze dedukuję z opisu naszego domowego czeskiego egzemplarza tej książki Dům myšek (kolejna długa historia...), to sama książka jest zwieńczeniem trójwymiarowego projektu. Dom myszek stworzony z kartonowych pudełek, przedmiotów z lat 50-tych, 60-tych oraz 70-tych oraz ze skrawków materiałów obejmuje ponad sto pokoi. Historia myszek, częściowo jako dodatek do wspaniałej szaty graficznej rozwijała się własnym tokiem podczas dopracowywania instalacji, która robi niesamowite wrażenie i ilekroć przeglądam książkę Schaapman fascynuje mnie wciąż na nowo dbałością o najmniejszy nawet szczegół.

Oglądać Mysi domek jest zdecydowanie łatwiej, nie wiedząc niczego o jego autorce. Wtedy refleksja czytelnicza może bez oporu skoncentrować się na podziwie dla pracy Schaapman, dla tego niesamowicie nasyconego detalem bajkowego mikrokosmosu. 

Kiedy przeczytałam w faz artykuł Jörga Thomanna (Eine Welt, wie sie ihr gefällt, dostępny na faz.net), to, co zdawało się być misternie stworzoną bajkową idyllą zyskało znamiona koszmarnego wspomnienia, próby odczarowania smutnego dzieciństwa. Sama Karina Schaapman broni się przed nazwaniem Domu myszek terapią. Woli myśleć o efekcie trzyletniej pracy, jako o spełnieniu swojego marzenia, stworzenia bezpiecznego świata, którego jej samej tak bardzo brakowało.

Nie wdając się w dobitniejsze szczegóły biografii Schapman, szybko staje się jasne, że w Mysim domku nic nie jest bez znaczenia. Niewyobrażalna wręcz była bieda imigranckiego dziecka wychowywanego przez samotną matkę, która oprócz miłości własnemu dziecku nie mogła dać wiele więcej. Pieniędzy nie starczało nawet na jedzenie. Kiedyś matka ugotowała dla chorej Kariny zranionego gołebia, którego udało jej się złapać. Dziewczynka żyła w zupełnym osamotnieniu, nieakceptowana przez holenderskie społeczeństwo i symbolem tego wyobcowania stało się okno w wynajmowanym przez matkę i córkę mieszkaniu, zabite deskami, po tym, jak jego szyba wybita została nie pierwszy raz celowo rzuconym kamieniem. Jedyną lekturą małej Kariny a zarazem namiastką normalnego dzieciństwa była wtedy książka o rodzinie myszek...
Kiedy los zdaje się do niej wreszcie uśmiechać, w mamie Kariny zakochuje się dyrektor pewnego cyrku wędrownego i dziewczynka objeżdżając z nim okoliczne miejscowości czuje się naprawdę szczęśliwa (trzeci tom przygód myszek: Sam i Julia w cyrku), cyrk bankrutuje, matka zaczyna cieżko chorować i ostatecznie umiera zostawiając trzynastolatkę samą w mieszkaniu i w życiu, co w autobiografii Schaapman wspomina jako najokropniejsze doświadczenie w całej swojej przeszłóści.
Wreszcie trafia do ojca, którego nawet ne zna, a który nie chcąc popsuć sobie opinii, zabrania jej wspominania o matce i przedstawia wszystkim, jako kuzynkę pozostałych własnych dzieci. Do tego dochodzi brutalne bicie i poniżanie i w wieku 15 lat Karina ucieka od ojca, trafiając ostatecznie do rodziny zastępczej. Potem jest już tylko gorzej: kontakt z narkotykami, drobne przestępstwa, praca w amsterdamskim seksklubie.
Pewnego dnia, kiedy wstręt staje się nie do zniesienia, Schaapman zaczyna wszystko od nowa i udaje jej się podnieść. Prowadzi tak zwane normalne życie, zakłada rodzinę, zostaje politykiem, a wtedy przeszłość wraca do niej po raz kolejny. Aby uprzedzić głodne sensacji dociekania holenderskiej opinii publicznej, Schaapman wydaje szczerą do granic możliwości autobiografię i tym samym stygmatyzuje siebie oraz rodzinę na długie lata.
I kiedy rozwód, wypalenie zawodowe i niesłabnące zainteresowanie opinii publicznej jej osobą zaczynają  znów ściągać ją w dół, sięga po pierwszą skrzynkę po pomarańczach i zaczyna w nim urządzać dom dla uszytych przez siebie myszek... 

Dzisiaj w Holandii każde dziecko rozpoczynające szkołę dostaje egzemplarz książki Kariny Schaapman, dostało ją także każde dziecko znajdujące się w holenderskich obozach uchodźców. Calkiem prawdopodobne, że Dom myszek będzie jedyną książką ich dzieciństwa. 

Cieszę się, że dla moich dzieci to po prostu piękna i barwna książka o zaczarowanym, maleńkim świecie.



Wszystkie trzy zdjęcia pochodzą ze wspomnianego artykułu w faz,
tutaj Karina Schaapman z gotowym projektem Domu Myszek.