środa, maja 29, 2013

Wielkie iluzje Wielkiego Gatsby'ego

Tegoroczny festwal w Cannes otwarła nowa ekranizacja Wielkiego Gatsby'ego a mnie z tej okazji zebrało się na książkowo-filmowe sentymenty i ponownie przeczytałam powieść F. Scotta Fitzgeralda. Ciekawe, że o ile lubię otaczać się książkami, których przeczytanie dostarczyło mi radości, w sensie intensywnych pozytywnych wrażeń, o tyle niechętnie wracam do samych książek w obawie przed rozczarowaniem po ponownej lekturze. A Wielki Gatsby w czasach szkolnych był synonimem wielkiej, niespełnionej, więc tej najczystszej w swej postaci miłości, dodatkowo dzięki adaptacji filmowej z 1974 okraszonej twarzą złotego chłopca Hollywood'u (chociaż już wtedy prawie czterdziestoletniego) Roberta Redforda. Sama powieść była mantrą nieznośnego a jednak słodkiego Weltschmerzu, kiedy nocami słuchało się Pink Floyd i gapiło w gwiazdy (przez okienną szybę, rzecz jasna). A niech tam! - Zaryzykowałam ponowną konfrontację i nie będę ukrywać, że Fitzgerald wyszedł z tego doświadczenia jeżeli nie zwycięsko, to przynajmniej bez szwanku, czego nie do końca można powiedzieć o moich zapatrywaniach na p r a w d z i w ą miłość w tamtym czasie. Ale po kolei.
Stronę tytułową mojego dość już sfatygowanego egzemplarza Wielkiego Gatsby'ego zdobi mozolnie wykaligrafowany na miarę własnych zdolności cytat z tejże powieści - jej końcowe zdanie, w którym, jak wierzyłam, zawierało się sedno jej przesłania: 

Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość. 

Dodajmy do tego ogólnie powtarzaną interpretację powieści: krytyka amerykańskiego społeczeństwa lat 20-tych XX wieku, miłość zniszczoną przez kult pieniądza, materializm przeciw uczuciu i wszystko jasne: Gatsby jako postać bezwzględnie pozytywna, romantycznie ufna w siłę uczucia, ofiara konwenansu i własnej przeszłości, od której nigdy nie udało i jak głosi wspomniany wyżej ustęp powieści, nigdy nikomu nie uda się uwolnić. Pięknie, rzewnie, romantycznie.
Dzisiaj czytam Wielkiego Gatsby'ego nieco inaczej. Przede wszystkim fantastyczna jest sama otoczka fabuły - schyłek upalnego lata, kiedy już sama natura na każdym kroku przepowiada, że coś znów się kończy i jest to absolutnie nieuchronne. Mnie nasuwa się automatycznie skojarzenie z aurą Śmierci w Wenecji. To, czym u Tomasza Manna są cuchnące, nagrzane letnim słońcem wyziewy weneckich kanałów, Fitzgerald przeniósł na grunt amerykańskiej Long Island jako zatykający nozdrza szary kurz, psujące się resztki owoców i więdnące kwiaty - pozostałości pompatycznych gardenparty u Gatsby'ego.
A sam Gatsby... jest ofiarą własnego wyobrażenia o tym, co czyni nas wielkim. Ofiarą materializmu? - zgoda, ale dodajmy, że przede wszystkim własnego, bo to właśnie on sam założył, że jedyną drogą do zdobycia serca ukochanej Daisy jest wcześniejsze zdobycie fortuny i pozycji człowieka możnego, zapominając, że dzięki temu i owszem zdobyć może jej względy, być może i rękę, ale nie prawdziwe uczucie, o jakim marzył przez lata. Chyba wszyscy czytelnicy są zgodni co do faktu, że Daisy nie kocha Jay'a, tak naprawdę dla uczucia nigdy nie wyrzekłaby się swojej pozycji społecznej i finansowej, ale chyba warto sobie wreszcie uświadomić, że sam Gatsby także nie kocha Daisy, a jedynie wyobrażenie o niej, fantom, który posłużył mu za środek do wykreowania samego siebie. Gatsby sam zastawił na siebie pułapkę, próbując kupić uczucie, które kiedyś może i zaczynało rozkwitać, ale obumarło śmiercią naturalną - zabił je czas i rozbieżność życiowych scenariuszy.
Kończący powieść wypadek i interpretowane jako akt heroizmu Gatsby'ego przemilczenie winy Daisy to moment, w którym nasz bohater nie może już dłużej się oszukiwać, a prawda, której nawet on, łudzący się przez lata perfekcjonista nie może dłużej ignorować, stawia pod znakiem zapytania całą jego misternie zbudowaną na mrzonce egzystencję. Gatsby musi umrzeć, żeby z Wielkiego nie stać się raptownie maluczkim, tak jak Faust umiera (swoją drogą, to nadal kwestia sporna), by ocalić swoją duszę w obliczu konfrontacji z bogiem, albo, jeżeli już szukać analogii do Śmierci w Wenecji, jak Aschenbach musi umrzeć w obliczu miażdżącej go starczej nieudolności (Tadzio jest dla niego zarówno Erosem, jak i Tanatosem).
Wiem, to trochę paradoksalne, ale śmierć w tym wypadku jest jedynym realnym happy end'em i czytając po raz pierwszy Wielkiego Gatsby'ego z pewnością nie brałam tego pod uwagę. Może ten mój chwilowy brak sentymentu to kwestia zupełnie nieromantycznej perspektywy na zimne i deszczowe lato i aktualnego sezonu szparagowego (podobno afrodyzjak, mnie wystarcza, że smaczny). W każdym razie w następnym poście ciąg dalszy repet lektur dawnych.

piątek, maja 17, 2013

Pierwsze spotkania z książką czyli inauguarcyjny post z serii Lektury Małej Mi

Czas na pierwszego posta z zaanonsowanej ostatnio serii o literaturze dziecięcej. Recenzentami w tej materii będą przede wszystkim Mała Mi, czyli nasza córka oraz asekuracyjnie my, czyli rodzice Małej Mi. Pisałam już, że w gruncie rzeczy przygoda z książką dla dziecka z powodzeniem rozpocząć może się w wieku prenatalnym. Po pierwszych tygodniach rodzicielstwa czas na konkluzję, że czytanie na głos noworodkowi to prawie wyłącznie czytanie do snu i to praktycznie 24 godziny na dobę. 

Tym razem do napisania o trochę innym wymiarze książki dla maluszków zainspirowały mnie pewne prezenty urodzinowe Małej Mi. Poniżej trzy przykłady, a zarazem pomysły na pierwsze czytelnicze doświadczenia niemowlaka.

I. Moja pierwsza książka
Moja - znaczy wyjątkowa bo drugiej takiej nie ma nikt. Przykład takiej książeczki to prezent od cioci I. Rękodzieło z wyszywanymi obrazkami. Patchworkowa książka to zarazem maskotka i szmatka w jednym. Taką lekturę w razie potrzeby można wpakować do buzi albo potraktować jako poduszkę. Inspirująca także dla rodziców, których zadaniem będzie połączenie obrazków w spójną interesującą historię. Praktyczna bo do wyprania, estetycznie niepowtarzalna - jedyna taka pamiątka z czasów, kiedy książki z powodzeniem obywały się bez papieru za to dziecko nie powinno obyć się bez książki.

 


 II. Czytać wszystkimi zmysłami
Ten interaktywny pomysł na książkę dla niemowlaka jest chyba najbardziej rozpowszechniony. Za niewielkie pieniądze warto dziecku sprawić dużo radości z czytania wzrokiem, słuchem i dotykiem, kiedy składanie liter to plan na dalszą przyszłość. Połączenie koloru z odgłosami szeleszczenia, piszczenia itp. to jak hybryda tradycyjnej książki - dajmy na to, albumu - z audiobookiem - dla dorosłego czytelnika perspektywa z pewnością nie mniej frapująca.




 III. Podręcznik na długo przed szkołą

Są wreszcie książki, które tradycyjną papierową formę wykorzystują do przekazania dzieciom pierwszych informacji o świecie emocji i uczuć, który dopiero powoli staje się dla nich zrozumiały, a który odczuwają w sposób instynktowny. Tutaj jako przykład sprezentowani przez gagę A. i ciotunię L. Małej Mi "Przyjaciele" graficzki Mies van Hout. Przykład na to, jak w formie książki za pomocą ilustracji pokazać, uświadomić dziecku istnienie emocji - tych całkiem i niezupełnie pozytywnych. Taką lekturą do prawdy nie można się znudzić bo coś, co dla kilkumiesięcznego malucha będzie fantazyjną eksplozją kolorów, dla kikulatka może spełniać wręcz funkcję terapeutyczną, jako wstęp do artykułowania własnych uczuć i konfrontacji z odczuciami innych dzieci.
Mies van Hout jest ceniona za wkład w literaturę dziecięcą w krajach Beneluxu, także bardzo popularna w Niemczech, niestety póki co nieznana w Polsce - a szkoda.




Reasumując - książka w życiu dziecka może nawet bez pośrednictwa rodzica z powodzeniem znaleźć się zanim samo dziecko odnajdzie się w świecie liter i chyba warto już od pierwszych chwil zainwestować w czytelniczą przyszłość rozwijającego się w niesamowitym tempie człowieka. Tak na marginesie, to właśnie te pierwsze książkowe wariacje fantastycznie nadają się na zupełnie naturalny przekaźnik wielokulturowości, zwłaszcza w rodzinach bilingualnych (patrz zdjęcia).