Tegoroczny festwal w Cannes otwarła nowa ekranizacja Wielkiego Gatsby'ego a mnie z tej okazji zebrało się na książkowo-filmowe sentymenty i ponownie przeczytałam powieść F. Scotta Fitzgeralda. Ciekawe, że o ile lubię otaczać się książkami, których przeczytanie dostarczyło mi radości, w sensie intensywnych pozytywnych wrażeń, o tyle niechętnie wracam do samych książek w obawie przed rozczarowaniem po ponownej lekturze. A Wielki Gatsby w czasach szkolnych był synonimem wielkiej, niespełnionej, więc tej najczystszej w swej postaci miłości, dodatkowo dzięki adaptacji filmowej z 1974 okraszonej twarzą złotego chłopca Hollywood'u (chociaż już wtedy prawie czterdziestoletniego) Roberta Redforda. Sama powieść była mantrą nieznośnego a jednak słodkiego Weltschmerzu, kiedy nocami słuchało się Pink Floyd i gapiło w gwiazdy (przez okienną szybę, rzecz jasna). A niech tam! - Zaryzykowałam ponowną konfrontację i nie będę ukrywać, że Fitzgerald wyszedł z tego doświadczenia jeżeli nie zwycięsko, to przynajmniej bez szwanku, czego nie do końca można powiedzieć o moich zapatrywaniach na p r a w d z i w ą miłość w tamtym czasie. Ale po kolei.
Stronę tytułową mojego dość już sfatygowanego egzemplarza Wielkiego Gatsby'ego zdobi mozolnie wykaligrafowany na miarę własnych zdolności cytat z tejże powieści - jej końcowe zdanie, w którym, jak wierzyłam, zawierało się sedno jej przesłania:
Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość.
Dodajmy do tego ogólnie powtarzaną interpretację powieści: krytyka amerykańskiego społeczeństwa lat 20-tych XX wieku, miłość zniszczoną przez kult pieniądza, materializm przeciw uczuciu i wszystko jasne: Gatsby jako postać bezwzględnie pozytywna, romantycznie ufna w siłę uczucia, ofiara konwenansu i własnej przeszłości, od której nigdy nie udało i jak głosi wspomniany wyżej ustęp powieści, nigdy nikomu nie uda się uwolnić. Pięknie, rzewnie, romantycznie.
Dzisiaj czytam Wielkiego Gatsby'ego nieco inaczej. Przede wszystkim fantastyczna jest sama otoczka fabuły - schyłek upalnego lata, kiedy już sama natura na każdym kroku przepowiada, że coś znów się kończy i jest to absolutnie nieuchronne. Mnie nasuwa się automatycznie skojarzenie z aurą Śmierci w Wenecji. To, czym u Tomasza Manna są cuchnące, nagrzane letnim słońcem wyziewy weneckich kanałów, Fitzgerald przeniósł na grunt amerykańskiej Long Island jako zatykający nozdrza szary kurz, psujące się resztki owoców i więdnące kwiaty - pozostałości pompatycznych gardenparty u Gatsby'ego.
A sam Gatsby... jest ofiarą własnego wyobrażenia o tym, co czyni nas wielkim. Ofiarą materializmu? - zgoda, ale dodajmy, że przede wszystkim własnego, bo to właśnie on sam założył, że jedyną drogą do zdobycia serca ukochanej Daisy jest wcześniejsze zdobycie fortuny i pozycji człowieka możnego, zapominając, że dzięki temu i owszem zdobyć może jej względy, być może i rękę, ale nie prawdziwe uczucie, o jakim marzył przez lata. Chyba wszyscy czytelnicy są zgodni co do faktu, że Daisy nie kocha Jay'a, tak naprawdę dla uczucia nigdy nie wyrzekłaby się swojej pozycji społecznej i finansowej, ale chyba warto sobie wreszcie uświadomić, że sam Gatsby także nie kocha Daisy, a jedynie wyobrażenie o niej, fantom, który posłużył mu za środek do wykreowania samego siebie. Gatsby sam zastawił na siebie pułapkę, próbując kupić uczucie, które kiedyś może i zaczynało rozkwitać, ale obumarło śmiercią naturalną - zabił je czas i rozbieżność życiowych scenariuszy.
Kończący powieść wypadek i interpretowane jako akt heroizmu Gatsby'ego przemilczenie winy Daisy to moment, w którym nasz bohater nie może już dłużej się oszukiwać, a prawda, której nawet on, łudzący się przez lata perfekcjonista nie może dłużej ignorować, stawia pod znakiem zapytania całą jego misternie zbudowaną na mrzonce egzystencję. Gatsby musi umrzeć, żeby z Wielkiego nie stać się raptownie maluczkim, tak jak Faust umiera (swoją drogą, to nadal kwestia sporna), by ocalić swoją duszę w obliczu konfrontacji z bogiem, albo, jeżeli już szukać analogii do Śmierci w Wenecji, jak Aschenbach musi umrzeć w obliczu miażdżącej go starczej nieudolności (Tadzio jest dla niego zarówno Erosem, jak i Tanatosem).
Wiem, to trochę paradoksalne, ale śmierć w tym wypadku jest jedynym realnym happy end'em i czytając po raz pierwszy Wielkiego Gatsby'ego z pewnością nie brałam tego pod uwagę. Może ten mój chwilowy brak sentymentu to kwestia zupełnie nieromantycznej perspektywy na zimne i deszczowe lato i aktualnego sezonu szparagowego (podobno afrodyzjak, mnie wystarcza, że smaczny). W każdym razie w następnym poście ciąg dalszy repet lektur dawnych.