środa, lipca 31, 2013

Lektury Małej Mi: Czytać aby zrozumieć dziecko

Babyfon @ Frank Kunert, Fotografien kleiner Welten


Jeżeli miałabym przedstawić francusko-polski duet Ch. i R. w duchu small-talk Bridget Jones, powiedziałabym, że od nich pochodzą moje ulubione karty pocztowe i okolicznościowe. Ten materiał, skrzętnie przeze mnie zbierany, wystarczyłby na oddzielnego bloga, przy czym ja jednak zostanę przy książkach. Niemniej powyższa karta idealnie wkomponowuje się w tematykę książki, o której traktuje dzisiajszy wpis. Postanowiłam włączyć do cyklu Lektur Małej Mi bardziej interesujące poradniki i literaturę fachową tematyzującą rozwój i wychowanie dziecka. Domyślacie się, że nolens volens czytam tego sporo, choć czasem z mniejszym, czasem z większym przekonaniem, że wiedzieć dobrze ale najlepiej znaleźć własną drogę i nie dać zakrzyczeć własnej intuicji i zdrowego rozsądku dobrym radom instant.
Jakoś inaczej wyobrażałam sobie Język niemowląt Tracy Hogg (współautorstwa Melindy Blau), książkę, po którą sięgnęłam z polecenia M., mojej niegdysiejszej współlokatorki z czasów węgierskich studiów a obecnie mamy starszej stażem. Może spodziewałam się albumu ze zdjęciami, lub szkicami, do których dołączone są wyjaśnienia - a jak dziecko zrobi t a k, to znaczy, że mu się nudzi albo jest za bardzo pobudzone... To pułapka, w którą łapią się pewnie wszyscy świeżo upieczeni rodzice w poszukiwaniu tej idealnej recepty na spokojne, zdrowe i szczęśliwe dziecko. Tymczasem recepty brak, albo raczej jest ich niemożliwie wiele. I podobnie jak wszystkie inne recepty, trzeba je wypróbować, żeby przekonać się, czy nadają się do użycia. A jednak nikt nie ma ochoty ryzykować wychowawczego zakalca... Moje pierwsze zdumione spostrzeżenie odnośnie treści Języka niemowląt to: Przecież to wszystko oczywiste! I byłabym święcie przekonana, że książka jest zupełnie zbędna, gdyby nie fakt, że przypadkowo znalazłam się na śniadaniu młodych mam, mających dzieci w wieku niemowlęcym. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że zachowania i opinie tych kobiet są wręcz podręcznikowym punktem wyjścia do teorii Tracy Hogg. Okazuje się, że rodzice rzeczywiście nagminnie projektują własne uczucia i obawy na dziecko, że zupełnie niezamierzenie traktują je jak przedmiot, zapominając że już w wieku niemowlęcym jest ono człowiekiem i ma osobowość, że szacunek nie jest równoznaczny z daniem nieograniczonej władzy i swobody, że nie każdy płacz podyktowany jest głodem, że nawyki łatwiej wprowadzić, niż wykorzenić... Czułam się w tym towarzystwie jak w panoptikum najrozmaitszych przypadków klinicznych macierzyństwa i dziękowałam w myślach mojej położnej, za sprowadzanie mnie na ziemię z obłoków własnej wyobraźni, zanim Język niemowląt stał mi się niezbędnie potrzebny.
W takim ujęciu poradnik Tracy Hogg mimo pewnych denerwujących powtórzeń i amerykańskiego stylu to jednak przydatna lektura, żeby babyfon nie nabrał znaczenia jak na zdjęciu...
Za to poniżej inna pocztówka o tematyce zbliżonej, która dotarla do nas z RPA...





wtorek, lipca 23, 2013

Niektórzy coś tam czytają

Być może moją ostatnią lekturę od zapomnienia uchroni wyobrażalnie najdziwaczniejszy powód, dla którego została zakupiona. Statystycznie przy wyborze książki najczęściej sugerujemy się radą znajomych, przyjaciół itd. Szkopół w tym, że aktywnych czytelników jest wśród nas jakby coraz mniej, więc i reklama mniej skuteczna. Czasem na pomoc przyjdzie recenzja w magazynie czy radiu. Wierzę, że nie tylko mnie zdarzyło się też wybrać "po okładce" coś interesująco, ładnie wydanego, z niebanalnym tytułem. Tymczasem do wydania kwoty 8,99 euro tym razem nie skłoniło mnie nic podobnego, a kolizja następujących zbiegów okoliczności: zdecydowanie węgierskie nazwisko autorki Pásztor, fakt, że urodziła się ona w Soltau, zaś z wyboru zamieszkała w Berlinie. Jeśli dodam, że główna bohaterka książki, o której mowa, na imię ma Mila i polskie korzenie zupełnie przy okazji... bardziej wtajemniczeni pokiwają smutno głową nad moją chorobliwą próbą doszukania się w tym wszystkim perspektywy jakiegoś czytelniczego oświecenia.
Ale powiedzmy sobie szczerze, że nie ma co spodziewać się zbyt wiele po tytule: Die einen sagen Liebe, die anderen sagen nichts (czyli w wolnym tłumaczeniu Niektórzy mówią miłość, inni nie mówią nic), więc ta dobroduszna sympatia dla niewiele znaczących biograficznych faktów z życia pani Susann Pásztor musiała wynagrodzić mi wszystko inne. Akcja książki zaczyna się od weekendowego seminarium medytacyjnego bohaterki Milii, do tego spędzonego w milczeniu i ta namiastka podniosłego klimatu (tutaj po prostu musi wybrzmieć niemiecki termin erhaben) wystarczyła, by książkę zabrać na mój własny weekend spędzony w murach niegdysiejszego klasztoru zagubionego w lasach, w celi przerobionej na pokój hotelowy, kiedy telefon komórkowy został ceremonialnie wyłączony bo i zasięg marny. Czas na odpoczynek i duchowe wyciszenie w obliczu moich okrągłych urodzin. Taki drastyczny moment świadomości, w którym człowiek konfrontowany jest z myślą, że to już najwyższy moment naprawdę korzystać z życia, a jednocześnie, że trzeba przejąć odpowiedzialność i z godnością znosić to, co niczym skamieliny nawarstwia w życiorysie czas. Więc dwa dni klasztornego wyciszenia i jakoś mi to książkowe seminarium medytacyjne w milczeniu podpasowało. Ostatecznie sprawa okazała się zupełnie bez związku i nie tylko dlatego, że kamienną posadzkę naszej celi pokrywał parkiet, który nawet pod stopami elfa czyli definitywnie nie moimi mutował w źródło nieposkromionego trzeszczenia i skrzypienia, dodatkowo potęgowanego przez wysokie sklepienie pomieszczenia... Poza tym nasza własna Mila zamiast kontemplowania ciszy rozpoczynała dzień skoro świt radosnymi kwikami i potrząsaniem najgłośniejszych swoich zabaweczek (tutaj przypominam o wysokim sklepieniu pomieszczenia...).
Zresztą ostatecznie milczący weekend naszej bohaterki szybko się skończył, a ja przebrnęłam przez te pierwsze, rozczarowujące strony książki tylko dzięki brakowi jakiejś czytelniczej alternatywy w miejscu naszego pobytu. Bo to takie typowe - kolejna historia kobiety dojrzałej ale dziecinnej, samodzielnej i wyemancypowanej ale zahukanej i powiązanej pępowiną zależności z conajmniej tuzinem ludzi, wyszczekanej ale jednocześnie nieśmiałej - wszystko to właśnie takie nijakie: oryginalne ale sztampowe, ciekawe ale nudne. Znam całe multum takich tytułów, zwłaszcza niemieckich autorek (to musi być w moim przeświadczeniu jednak jakaś scheda obyczajowo-kulturowa po Alice Schwarzer).
Po tym względnie obiecującym początku zrobiło się jednak trochę lepiej i zanim się obejrzałam całkiem się rozlubowałam w romantycznym tj. romamsowym wątku opowiastki Susann Pásztor. A samo zakończenie odbiega od standardów moich ulubionych romansideł, tzn. nie kończy się trupem (niestety alternatywą dla śmierci bywa w historiach miłosnych zwykle kicz) ale pozwala jeszcze trochę pofantazjować, co by było gdyby...
Tymczasem po moim klasztornym weekendzie pozostało sporo miłych wspomnień, chociaż nieco innej natury, niż u bohaterki Susann Pásztor. Poniżej znajdziecie kilka impresji:










piątek, lipca 12, 2013

Pożegnanie z Afryką - witaj przygodo!

Dzisiejszy post to zapowiedziane już sentymenty i powrót do lektury dawnej, którą jednak warto od czasu do czasu przywołać z czytelniczej niepamięci. Przyznaję, że o istnieniu Karen Blixen (dla ułatwienia pozostańmy przy tym właśnie nazwisku pisarki) i jej afrykańskich przygodach dowiedziałam się za pośrednictwem filmu Sydney'a Pollacka. Kto oglądał Pożegnanie z Afryką, ten pewnie do dziś pamięta zapierające dech w piersi kenijskie krajobrazy, trochę wyidealizowany, choć z perspektywy Europejczyka przełomu XIX i XX wieku z pewnością fascynujący obraz życia na Czarnym Kontynencie. W mojej głowie na zawołanie rozbrzmiewa filmowa muzyka i to słynne zdanie: Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong. otwierające tak ekranizację jak i samą książkę. Przynajmniej od tego czasu marzy mi się safari (dzisiaj zrezygnowałabym z towarzystwa Roberta Redforda na korzyść mojego najdroższego małżonka...) i dzika Afryka. Poza przyrodą niewiele ta moja imaginacja ma pewnie wspólnego z afrykańską rzeczywistością ale - za pozwoleniem - tym razem nie będzie uderzania w krytyczne tony, oceny kolonializmu, eurocentrycznej perspektywy - tego, za co Karen Blixen besztano niejednokrotnie. Czytacie właśnie pean na cześć kobiety, która uciekła od rodzinnego purytanizmu i społecznych konwenansów - wtedy - na drugi koniec świata, a z pewnością w nieznane. Generalnie, bez wdawania się w szczegóły, ekranizację Pollacka można potraktować jako wierną faktom biografię Karen, która swojemu mężowi zawdzięczała nie tylko tytuł baronowej Blixen-Finecke, czy kłopoty finansowe z góry zaprogramowane po kupnie plantacji kawy znajdującej się na nieodpowiednim do jej uprawy terenie, ale też zakażenie syfilisem i związane z chorobą i radykalnym jej leczeniem komplikacje na całe życie. Prawdą jest także, że zanim z horyzontu życia Karen Blixen zniknęła osoba Brora (a de facto nie zniknęła w czasach bytności pisarki w Afryce nigdy), pojawił się w jej życiu Denys Finch Hatton. Podobno była to wielka miłość, choć w rzeczywistości wypaliła się lata wcześniej od wraku maszyny, w którym zginął także prawdziwy Denys. Filmowa wersja Pożegnania z Afryką stylizowana jest na historię romansu tych dwojga osadzoną w afrykańskiej scenerii, podczas kiedy sama książka jest miłosną deklaracją Karen Blixen do Afryki, farmy i jej mieszkańców z epizodycznymi wspominkami osoby Denysa. To sprawia, że te dwie perspektywy, mimo, że opowiadają tę samą historię, bardzo się od siebie różnią. Wspólne jest zakończenie - pożegnanie z Afryką, która duchowo towarzyszyła pisarce do końca życia.
Skupmy się jednak na samej książce. To, podobnie jak Cienie na trawie, zbiór luźno ze sobą powiązanych wspominek, anekdot z czasu siedemnastu lat (sic!) zarządzania farmą. A zważywszy na ich stylistyczną wartość to pejzaże, widoki o ostrości szkicu i subtelności pasteli. I nikogo już pewnie nie dziwi, że Karen Blixen parała się także malarstwem. Jestem pewna, że na jej niepowtarzalne pióro składa się połączenie wirtuozerii języka i wrażliwego oka. Arystokratyczne pochodzenie i wychowanie Karen Blixen przejawia się chyba najbardziej w jej twórczości, podczas kiedy afrykańskie życie, problemy finansowe, stawiające przed ciągłymi wyzwaniami gospodarowanie na farmie, osamotnienie wśród otaczających ją Kikujusów, Masajów czy Somalijczyków, także wiernych jej sług czy skwaterów przez lata hartowało jej z natury niekoniecznie delikatne usposobienie.
O Afryce pisało wielu i każdy na swój sposób inaczej, ciekawie, ale mojej wyobraźni nie pobudzało nic w takim stopniu jak portrety mieszkańców farmy Karen Blixen, czy opis górskich krajobrazów Ngong. Ciekawe, że nie ma w pisaniu Karen Blixen pasji, jakiegoś wielkiego zdziwienia innością tego świata, który wybrała na miejsce do życia i trzymała się go kurczowo, dopóki tylko było to możliwe. Zamiast tego jest hipnotyzująca harmonia, zgoda na to co przyniesie ze sobą kolejny afrykański dzień, jedność z naturą, która już wcale nie wydaje się być taka nieokrzesana i dzika. Wszystko to czyta się, jak baśń, która stała się w niepojęty sposób rzeczywistością... dawno, bardzo dawno temu za morzami, za górami .
Jeżeli kto poszukuje pomysłu na egzotyczne wakacje to dzisiejsze możliwości aż proszą się, żeby odbyć podróż śladami Karen Blixen. Więc: Kenia, zaczynamy, dajmy na to w Nairobi (wiza bez problemów dostępna na lotnisku) w poszukiwaniu kolonialnych śladów, a stamtąd już tylko krótka podróż jeepem do serca niegdysiejszej farmy - domu, w którym obecnie mieści się Muzeum Karen Blixen (link tutaj). Po muzeum czas na wycieczkę po okolicy, najlepiej w styczniu lub lutym, jeżeli ktoś nie przepada za urokami pory deszczowej. Można przykładowo wybrać się na grób Denysa. Potem oczywiście safari, może być na trasie do Mombassy. Przy odrobinie szczęścka trafi nam się słynna afrykańska wielka piątka, oby w miarę łagodnie usposobiona. A po wypoczynku nad Oceanem Indyjskim - uwaga na somalijskich piratów - wracamy do Europy, oczywiście znów śladami Karen Blixen, więc: Dania, przystanek na Rungstedlung. To tutaj znajduje się rodowa posiadłość rodziny Dinesen, gdzie Karen przyszła na świat i gdzie 77 lat później zmarła. Obecnie znajduje się tam, podobnie jak w kenijskim domu autorki muzeum (link tutaj), więc kto ma ochotę przenieść się w przeszłość... A kto woli zostać na świeżym powietrzu tu i teraz, ma do dyspozycji park na Rungstedlung. Kopenhaga tuż za płotem, więc zanim zakończymy nasze wirtualne wakacje, można jeszcze rzucić okiem na duńską syrenkę dla porównania z naszą warszawską. Brzmi dobrze? Jak dla mnie całkiem frapująco, więc jeśli nie wybierzecie się sami - naturalnie z książką Karen Blixen w bagażu podręcznym, pojadę za jakiś czas sama i wtedy na bq pojawi się fotorelacja.
A dzisiaj trochę zdjęć archiwalnych dla pobudzenia wyobraźni.


Karen Blixen

W Afryce
W Danii już jako uznana pisarka


Denys Finch Hatton na jednym z niezliczonych safari.


Bror von Blixen-Finecke