poniedziałek, maja 26, 2014

Mann. Thomas Mann

Stało się, podjęłam wyzwanie. 
Od początku istnienia bq jasne było, że bez Mannów się nie obejdzie, więc tym bardziej bez Thomasa Manna. Ale jak pisać o ikonie literatury nie wikłając się zaraz w obszerną monografię, albo nie popełniając (cokolwiek modnego w dzisiejszych czasach) plagiatu, skoro zdaje się, że o nim wszystko zostało już napisane... Od kilku miesięcy siedzę w okopach z biografii, korespondencji, albumów i wreszcie z samych książek T. Manna i powoli mam wrażenie, że się rozpłynęłam i wtopiłam w to wszystko, co czytam. Składam na nowo mój własny obraz tego, który przez dziesiątki lat tak naprawdę jako jeden z nielicznych w swej profesji już za życia urósł do nieosiągalnych rozmiarów monumentu, a co gorsza, był tego zupełnie świadomy. Mit. Pomnik. Jakoś trudno spojrzeć na Thomasa Manna jak na człowieka, bo też niewielu ukazuje go w takiej perspektywie. Może jedynie on sam we własnych pamiętnikach i może dlatego dopiero długo po jego śmierci trafiły one do druku, kiedy legenda zdąrzyła się już dostatecznie utrwalić.

Thomas Mann to postać pełna sprzeczności a jednocześnie zupełnie niezakłamana. Urodzony patrycjusz (który nota bene nigdy nie wyzbył się przekonania o własnej nobilitacji z racji pochodzenia) przechodzi na stronę demokracji i staje się jej orędownikiem. Żyjący w poczuciu osobistej wielkiej misji reprezentowania - kogo, lub czego?- Rodziny, literatury niemieckiej i... całego swojego narodu. Człowiek, który powiedział publicznie bez najmniejszego zająknięcia: Niemcy są tam gdzie jestem ja i przynajmniej od czasu swej amerykańskiej emigracji jakby per se ustanowiony został namiestnikiem niefaszystowskich rodaków, miał w rzeczywistości niesamowitą tremę przed każdym swoim przemówieniem, próbował uwolnić się od polityki, która tak naprawdę mało go interesowała (po drugiej wojnie światowej odrzucił propozycję stanowiska prezydenta RFN). Pełen lęków, depresyjny, za to wobec świata zawsze pewny swojego. Laureat niezliczonych tytułów doktora honoris causa, który od najmłodzych lat zupełnie nie radził sobie w szkole, często repetował klasy a matura nawet nie znajdowała się w zasięgu jego marzeń. Nękany lękami egzystencjalnymi cały czas starał się być wierny narzuconej przez siebie samego roli. No właśnie, biografowie Manna podkreślają ten sceniczny wymiar jego życia i nie wynika to  bynajmniej z zakłamania, dwulicowości, a z poczucia misji bycia Thomasem Mannem na miarę światowej publiczności.

Jego życie osobiste też było pełne sprzeczności. Dla nikogo nie są już tajemnicą homoerotyczne skłonności pisarza, który jednak w swoich pamiętnikach sprowadzał tę kwestię do czystego estetycyzmu. Więc nie był T. Mann homoseksualistą, gdyż brakuje dowodów na to, że jakakolwiek z jego męskich miłości zyskała też wymiar fizyczny. Zrestą sam wyrażał się na temat fizyczności takiego związku z wyraźną dezaprobatą. Mimo fascynacji płcią jednakową, w pewien sposób pozostał dozgonnie wierny Katji z domu Pringsheim, kobiecie, która sama jest wielką zagadką. Jeżeli Thomas Mann przez całe swoje życie grał dla publiczności takiego siebie, jakim do dziś istnieje w powszechnym mniemaniu, to jego żona Katja przez całe te dziesięciolecia wiernie i bezdyskusyjnie wcielała się w rolę drugoplanową, była trochę jak Leporello czy Sanczo Pansa i sama stała się archetypem sługi będącej przy okazji kobietą i to związaną ze swoim panem węzłem małżeńskim. Akurat w przypadku Katji ta rola jest dość zaskakująca. Intelektem a już z pewnością wykształceniem znacznie przewyższała swojego męża, tymczasem to właśnie dla niego przerwała po wzorowo zdanej maturze (a dodać trzeba, że w swoim czasie była pierwszą żeńską maturzystką w rodzinnym Monachium) studia matematyki (u ojca), fizyki (m.in. u Röntgena) i filozofii (m.in. u Jaspersa). Zdolna, obyta, odważna, a wierząc zdjęciom: także piękna oraz z tak zwanego dobrego domu (zresztą zasymilowanych Żydów, co nie jest bez znaczenia, bo także Thomasa w latach 20-tych frapowała kwestia żydowska...) bogata, więc mimo handicapu wynikającego z prostego faktu bycia kobietą, mająca wszelkie perspektywy na frapujące i spełnione życie, bez reszty poświęciła je swojemu mężowi. Korespondencję sygnowała podpisem Frau Thomas Mann i bez najmniejszego żalu miała pod koniec swojego życia powiedzieć, że zawsze była narzędziem swojego męża i nigdy nie robiła tego, co robić by chciała. Za to zapalczywiej jeszcze niż sam Thomas, Katja walczyła choćby i z najmniejszą krytyką pisarstwa męża i gromadziła wokół siebie pochlebnych recenzentów. Czy Thomas Mann kochał swoją żonę? Pewnie tak... Na swój sposób... Trochę jak wierny przywiązany pies. To Katja była oparciem, przystanią, z pewnością wiele jej zawdzięczał, zwłaszcza w czasach psychicznego rozchwiania. 
Tymczasem pośmiertnie udostępnione światu pamiętniki Manna rozczarowują swoją małostkowością. Zdaje się, że więcej miejsca poświęcał zapiskom na temat własnej garderoby i drobnych dziennych rutynowych czynności, niż żonie i szóstce dzieci. Autorytet milionów ludzi na całym świecie nie był nim bynajmniej w swoim własnym domu. 

Ale ale... chyba trochę za bardzo się rozpędziłam. Kto chce wiedzieć więcej, niech rozczyta się w rewelacyjnej monografii autorstwa Hermanna Kurzke pt. Tomasz Mann: Życie jako dzieło sztuki (Thomas Mann. Das Leben als Kunstwerk. Eine Biographie) Ja chciałm tylko pokazać, że ze świadomością tego zupełnie ludzkiego wymiaru osoby Thomasa Manna zupełnie inaczej czyta się jego dzieła. Zwłaszcza te monumentalne. Nigdy nie pomyślałam, że mając niespełna roczne dziecko nadrobię braki z czasów studiów filologicznych i wreszcie przeczytam Buddenbrooków, o których wydawca początkującego pisarza Th. Manna, Samuel Fischer napisać miał, że wydanie drukiem wymaga skrócenia powieści o połowę jej obiętości... Dość, że bez żadnych skrótów opowieść o rodzinie Buddenbrooków ukazała się drukiem nakładem wydawnictwa Fischera - przy czym moje wydanie z 2012 roku liczy sobie bagatela 758 stron - to jeszcze właśnie ta książka stała się ulubionym przez Niemców tytułem autorstwa Thomasa Manna. Swoją drogą, czytając biografie Manna coraz bardziej upewniam się w przekonaniu, że obiętością swoich programowych dzieł próbował zrekompensować dopadającą go regularnie niemożność pisania ( I pomyśleć, że niczego nieświadomi wykładowcy to właśnie jego stawiali nam, studentom za przykład zorganizowania i pedantycznego warsztatu literackiego. Ha!) i pewnie dość głęboko siedzący kompleks kiepskiego ucznia, więc i człowieka bez formalnego wykształcenia. I tak książki Manna są często niesamowicie detaliczne, wręcz o encyklopedycznym charakterze w swojej treści. Choć Buddenbrookowie to znów inna kategoria... Młodziutki Mann, którego z rodzinną Lubeką po śmierci ojca i przeprowadzce matki do Monachium nie wiąże już zupełnie nic, z dystansu południowych Niemiec, a właściwie Włoch, bo to tam Buddenbrookowie w większości przelani zostali na papier, pisze o swojej rodzinie, o środowisku hanzeatyckiego miasta niemieckiej północy i sferze bogatego mieszczaństwa. Właściwie zmienia tylko nazwiska, cała reszta jest wynikiem dobrej pamięci i tego właściwego mu dogłębnego i pedantycznego zmysłu obserwacyjnego. Na dobrą sprawę nie ma w tej powieści postaci wymyślonej, która nie miałaby pierwowzoru w rzeczywistej rodzinie Mannów i jej otoczeniu. Pisząc post o Buddenbrookach, mogłabym z powodzeniem posłużyć się karegorią O rodzinie z podtekstami, bo są one niezliczone. Galerię postaci, a tym samym historię zmierzchającej rodziny zamyka mały Hanno, którego krytycy literaccy jednogłośnie okrzyknęli epickim wcieleniem samego autora. Być może chłopiec rzeczywiście odzwierciedlać ma Thomasa Manna z czasów własnego dzieciństwa - odludka, słabeusza, niepozornego dziecka, nieudolnego ucznia, niezrozumianego syna, ale dla mnie o wiele ciekawsza jest więź łącząca Thomasa Manna z jego książkowym imiennikiem Thomasem Buddenbrookiem. Zdaje się, że niespełna trzydziestoletni wówczas Mann właśnie w tej postaci zawarł opisany już wcześniej wewnętrzny konflikt między wrażliwością, wręcz skłonnością do emocjonalnej niestabilności z nałożonymi na siebie powinnościami reprezentowania, nerwową pedanterię w wypełnianiu zadań z racji rangi pochodzenia. Samotność Thomasa Buddenbrooka jest samotnością Thomasa Manna ukazaną przez jego pamiętniki. 

Nakładem PIW-u ukazał się przekład wyboru korespondencji Thomasa Manna i Hermanna Hessego, z pięknymi formułami zaklinającymi wzajemną przyjaźń i uznanie dla kunsztu literackiego, ale wszystko to zdaje się być bardzo powierzchowne, jakby z gruntu pisane dla szerszej publiczności. Bodaj najwnikliwszy badacz życia Thomasa Manna, Hermann Kurzke formułuje tezę, że to ze starszym bratem Heinrichem Thomas związany był najbardziej, mimo że pogardzał jego dokonaniami literackimi i dramaturgicznymi. Zresztą obaj bracia wzajemnie nie szczędzili sobie słów krytyki. Być może łączyła-dzieliła ich ta przysłowiowa niemiecka Hassliebe... Do tego dochodzi niemożność Thomasa Manna nawiązania prawdziwej więzi uczuciowej z własnymi dziećmi. Th. Mann z czasów pracy nad Buddenbrookami nie mógł jeszcze wiedzieć, że będzie ich szóstka i każde z nich na swój sposób borykać się będzie przez całe życie z piętnem ojca. Jeżeli bowiem komuś wydaje się, że doświadczenia książkowego małego Hanno, który tak bardzo szuka miłości i zrozumienia u ojca, przełożą się kiedyś na rzeczywiste relacje Thomasa Manna z własnym potomstwem, nie może bardziej się mylić. Thomas Mann nie był ojcem zaangażowanym, co może w tamtych czasach odpowiadało ogólnie przyjętym normom, ale, co gorsza, nie był sprawiedliwy i zupełnie otwarcie faworyzował niektóre swoje dzieci (zwłaszcza pierworodną Erikę i najstarszego syna Klausa), podczas kiedy inne świadomie ignorował lub wręcz odtrącał (mały Golo Mann miał przykładowo nieustannie słyszeć, jakim jest brzydkim dzieckiem). Zresztą obiektywizm i poczucie sprawiedliwości w ogóle nie należały do mocnych stron pisarza, który bez zażenowania produkował rcenzje na zamówienie, nie zadając sobie nawet trudu przeczytania opisywanej książki. Współczesnych mu pisarzy nie czytał z założenia, choć może raczej z  zawodowej zawiści.

Historia rodziny Buddenbrooków nie jest jedynym autobiograficznym utworem Thomasa Manna, ale moim zdaniem jest tekstem szczególnym, najbardziej osobistym, patrząc z perspektywy pośmiertnie wydanych dzienników pisarza. Ten smutny koniec familii kupców lubeckich to też jakby przeczucie Thomasa, nestora nowego rodu Mannów, ale może to tylko zwykła kolej ludzkich losów sprawiła, że gdzieś tam cały czas czają się podobieństwa.

Do rodziny Mannów jeszcze na łamach bq wrócimy, bo, co prawda Katja, której zaproponowano spisanie wspomnień z czasów życia u boku jej męża, powiedzieć miała, że w tej rodzinie ktoś musi nie pisać (ostatecznie stanęło na wywiadach zredagowanych potem w książkę), ale jak słusznie spointował tę myśl śp. Marcel Reich-Ranicki, w tej rodzinie nikt nie pisał źle. Materiału literackiego jest więc aż nadto. Zapraszam zatem wszystkich zainteresowanych w podróż do (literackiej) krainy rodziny Mannów.

Ps. Wszystkie poniższe fotografie i reprinty zaczerpnęłam z albumu wydanego przez Hansa Wyslinga i Yvonne Schmidlin Thomas Mann. Ein Leben in Bildern.


Heinrich, Thomas, Carla oraz Julia, rok 1885



Katja Mann z Klausem



Manuskrypt Czarodziejskiej Góry, który zaginął zresztą w czasie II wojny światowej, zdjęcie z roku 1924



Latem 1929 roku nad Bałtykiem



Katja Mann w wieku 86 lat, obraz olejny Edeltraut Abel, 1969.

sobota, maja 10, 2014

Papier i pamięć

Tam gdzie książki palą, niebawem także ludzi palić będą. Prorocze słowa Heinricha Heine´go wybrzmiały niespełna sto lat wcześniej, zanim nacjonalizm w Europie osiągnął apogeum i Niemcy w demokratycznych wyborach zdali los swojego państwa, a jak miało się okazać niebawem, także dziesiątek milionów innych ludzi z całego świata na NSDAP i wizję pewnego austriackiego niedocenionego artysty formatu pocztówkowego...

Niestety to właśnie wydarzenia wieku XX. miały sprawić, że wizja Heine'go, nomen omen Żyda przez całe życie zmagającego się ze względu na swoje pochodzenie ze społecznym ostracyzmem, utrwali się boleśnie w historycznej pamięci następnych pokoleń. I oby ta prawde niczym przestroga została jak piętno na ludzkości jeszcze długo po nas.

Mija 81 lat, kiedy na przestrzeni tamtego równie pięknego maja w dużych miastach i prowincjonalnych miasteczkach całych Niemiec z wielką pompą zainscenizowano palenie książek. Były stosy, wóz do rozwożenia gnoju zaprzężony w woły (tak np. we Frankfurcie nad Menem) orkiestra i śpiew - niewybredna scenografia dla podniesienia wagi i podkolorowania atmosfery spektaklu. Właściwie w ideologicznej wymowie tego aktu spalono symbolicznie samych autorów, niegodnych miana niemieckich,- socjalistów, komunistów, Żydów, krytyków i wizjonerów. Palili partyjni, studenci i profesorowie, wiwatował spędzony na tę okoliczność tłum, przyglądali się bez protestów wszyscy (z nielicznymi wyjątkami, np. w Kolonii). Palono systematycznie, według list, które spisał bibliotekarz, o nazwisku, które pozwolę sobie przemilczeć, ale każde miasto, każdy uniwersytet wrzucał do ognia tytuły według własnych preferencji: coś się dodało, coś względnie dyskretnie pominęło. Tak spłonęli bracia Heinrich i Thomas Mann, wspólnie z konkurentem Thomasa o rękę Katii a potem dozgonnym wrogiem, Alfredem Kerrem. Spalono Haška i Tucholsky´ego, Brechta i Lukácsa. 
 Nie trwało nawet jednej dekady, kiedy po papierze według równie systematycznie opracowanego planu i milczącego przyzwolenia ogółu, choć tym razem bardziej po cichu i gdzieś na uboczu palone były ciała, dużo ciał. I kiedy po fakcie nie mogąc się doliczyć milionów zwęglonych zwłok i przywrócić im nazwisk zamiast numeru, z bezsilności języka trzeba było posiłkować się nową terminologią: holocaustshoa.

Dzisiaj nie ma już tych, którzy pośród doniosłych okrzyków i pieśni palili papier, tak jak nie ma tych, których spalono. Została garstka oprawców i tych, którym udało się przeżyć. I zostały jeszcze te tytuły, których za wszelką cenę chciano się pozbyć. Od zagłady okazały się być trwalsze papier i pamięć.

Marka Edelmana też już nie ma, choć przeżył holocaust, przeżył rosyjską ruletkę wieku XX. Na szczęście zostawił po sobie, jak kilku innych doświadczonych losem, świadectwo. Sporo można naczytać się o okropieństwie wojny, obozów zagłady, getta. Pamiętacie Kamienie na szaniec Kamińskiego? W liceum na lekcjach języka polskiego kilka innych szokujących tytułów, także pierwsze spotkanie z Markiem Edelmanem właśnie i reporterskim piórem Hanny Krall. Na własną rękę poznałam potem jeszcze wiele innych nazwisk, ale szczerze mówiąc najchętniej, jeżeli w tej kwestii może być mowa o przyjemności, wracam właśnie do niego - Edelmana, który zresztą sam nie pisał, za to opowiadał bez końca o tym, co przeżył, to czego tak wielu wokół niego przeżyć nie miało szans. Klątwa, albo raczej misja ocalonego - nie pozwolić zapomnieć i za wszelką cenę ocalić od zapomnienia tych, których - trawestując Szymborską - historia zaokrągliła do zera. Lubię te strzępy pamięci Marka Edelmana, jak sam nazywał swoje wspomnienia z czasów hitlerowskiej okupacji i to, że przywracał ludzką twarz tak samo anonimowym ofiarom, jak i wielkim nazwiskom tamtych czasów. To, że potrafił wspomnieć o zgrabnej figurze, czy pięknych oczach jakiejś koleżanki, łączniczki w getcie warszawskim, zamiast popadać w patos patriotyzmu. Chyba przede wszystkim to pokazywanie zwykłych ludzi w niezwykłych sytuacjach miano wielokrotnie Edelmanowi za złe - jak malowane ryby Anielewicza. Ale Edelman do końca swojego życia pozostał wierny ideii opowiadania o ludziach, nie o trupach, ani o bohaterach. I była miłość w getcie to ostatni taki skromy obiętościowo zbiór migawek, krótkich wspomnień tych, których los wpisany został w historię powszechną - likwidację getta, powstanie warszawskie, wagony na Umschlagplatz...

I oby takie książki, niczym te palone w 1933 roku oparły się czasowi, płomieniom i ślepym uliczkom ludzkiej cywilizacji. Papier i pamięć to wszystko, co mamy, by zrozumieć skąd przyszliśmy i zastanowić się, dokąd zmierzamy.

A jeśli podczas takiej wędrówki na waszej drodze natraficie na takie Stolpersteine, potknijcie się o nie (niem. stolpern - potykać się, Stein - kamień) pomyślcie, że za każdym nazwiskiem kryje się ludzkie życie.











Ps. Kilka miejsc, upamiętniających palenie książek przez hitlerowców w maju roku 1933, które podobają mi się najbardziej:

Bonn

Braunschweig

Berlin