wtorek, kwietnia 24, 2012

Micimackó czyli Fredzia zwana Kubusiem

Czytam o tym bodajże najsławniejszym misiu mieszkającym w Stumilowym Lesie. Tym razem węgierski przekład autorstwa Karinthego (o którym to pisarzu i tłumaczu opowiada się chętnie węgierskim uczniom, że każdego dnia tygodnia w rodzinnym domu musiał rozmawiać z rodziną w innym języku, stawiając tę praktykę za godny do naśladowania przykład edukacji). Przekład - bo przy książkach A.A. Milne trudno mówić o tłumaczeniu - jest jednym słowem fantastyczny. Karinthy użył całej swojej literackiej fantazji, tłumaczeniowego kunsztu i arsenału słów dźwiękonaśladowczych języka węgierskiego, żeby sprawić, że dla Węgrów Micimackó, czyli Kubuś Puchatek bo o nim tutaj mowa już od pokoleń należy do kanonu literatury. To dzięki niemu Koncz Zsusza zaśpiewała, że Minél inkább havazik, annál inkább hull a hó. Minél inkább hull a hó, annál inkább havazik... (Tu link do piosenki, dla tych co chcą posłuchać bądź pośpiewać wraz z Zsuzsą Koncz).

Czytam, uśmiecham się do siebie, powtarzam jak mantrę te od lat już znane Puchatkowe mądrości i rozmyślam nad tym, jak wielkie zamieszanie od dziesiątek lat towarzyszy Misiowi o Bardzo Małym Rozumku. Właściwie to nawet nie wiadomo, czy to Kubuś czy Fredzia i tyle samo racji miała zapewne Irena Tuwim tworząc postaci Stumilowego Lasu na potrzeby polskiego czytelnika, ile przyznać trzeba argumentacji Moniki Adamczyk-Garbowskiej, orędowniczki możliwie wiernego tłumaczenia oryginału. Podobne rozterki dotyczą wyglądu Puchatka bo chociaż u źródeł leżą piękne ilustracje E.H. Sheparda to wizerunek Puchatka dosłownie zmonopolizowały animacje wytwórni Walta Disney'a. Za to prawdziwe spory toczą się wokół IQ naszego bohatera, który poniekąd głupiutki stał się źródłem interpretacji o podłożu filozoficznym. I jakby tego było mało na całość cień rzucił swoimi (auto)biograficznymi zapiskami pierwowzór Krzysia, syn Alana Alexandra: Christopher Robin Milne) opisując niezbyt ciepłe relacje z ojcem-pisarzem. 

No cóż; pocieszające, że mimo tej dyskusyjności tematu czasem ktoś sięgnie po samą książkę, od której wszystko się zaczęło w myśl zasady: Pewnego dnia, gdy Puchatek nie miał nic do roboty, pomyślał sobie, że warto byłoby coś zrobić. Co do mnie, to:


WY SZŁAM ZA JENTYK


Ps. I jeszcze tylko słowem o Karinthy'm. Zupełnie niedawno bo w 2008 roku, w ramach reanimacji polskiego zainteresowania literaturą węgierską wydana została powieść Podróż wokół mojej czaszki, w której autor opisuje w zaskakujący dla czytających sposób chorobę guza mózgu (to autentyczny element biografii Karinthy'ego). Jak dla mnie to ta powieść, wraz ze zbiorem satyrycznych miniatur szkolnych Tanár úr kérem (Dla polskich czytelników istnieje szansa wyszperania tłumaczenia z lat 50-tych w antykwariacie) oraz tłumaczenie Winnie the Pooh właśnie są trzema filarami literackiej spuścizny Węgra, nomen omen przyjaciela Kosztolányi'ego (o nim i o Kornelu Esti to już innym razem za to bardzo chętnie) - prawdziwego pióra węgierskiej (post)moderny.

niedziela, kwietnia 08, 2012

Pieśni o lodzie i ogniu c.d.

I znów wielka radość hurra hurra!! Kolejna część sagi George'a Martina leży na wyciągnięcie ręki na półkach księgarni (tym razem w L...gu). A po kilku dniach głód uzależnionego: Jak to? W końcu tych marnych 535 stron to zaledwie jedna trzecia oryginalnego tomu. A poza tym to wszystko nie tak jak miało być... Pisarskie pióro wiedzione chyba najniższymi pobudkami uśmierca bohaterów, z którymi niczego nie przeczuwąjący czytelnik wiązał wielkie nadzieje, snuł plany na następne dwa tomy... Jak to pięknie kiedy akcja lektury rozwija się w zupełnie przewidywalny sposób. Niestety u Martina nie ma co liczyć na podobne sentymenty.
A coś mi mówi, że najgorsze jescze przed nami, więc chcąc - nie chcąc trzeba uzbroić się w cierpliwość i poczekać na kolejny tom.