poniedziałek, stycznia 04, 2021

Było minęło, czyli minimalistycznie o roku 2020

Nie chcę się tłumaczyć, bo i nie bardzo jest z czego. Tak jakoś zeszło mi półtorej roku na pogłębianiu szpagatu między życiem rodzinnym i zawodowym. Czytania było, owszem sporo, ale  głównie literatury fachowej, bo nie tylko rozpoczęłam, ale i nawet ukończyłam studia podyplomowe i wiedziona jakimś cudownym, a bliżej nie sprecyzowanym przeczuciem wyrobiłam tzw. kolejne już papiery. Same studia były zresztą bardzo ciekawe (Także bardzo polecam, jeżeli ktoś ma zbyt małą dawkę emocji dzieląc swoje dni między partnera, małe dzieci, pracę i jeszcze jakieś tam marginalne potrzeby osobiste z potrzebą snu na czele), chociaż jeszcze bardziej czasochłonne. Jasna sprawa -  na czymś musiało się odbić, a odbiło się na bq. Zawsze to lepiej, niż na własnej psychice, czy małżeństwie - o rodzicielstwie nawet nie wspominam, bo w zasadzie nie ma opcji, żeby w tym temacie czegoś nie spartolić. Czas pokaże, co wypomną mi własne dzieci i co będzie musiał prostować ich psychoterapeuta. 

Aż w końcu nastał rok 2020 i w zasadzie ten fakt przynajmniej na bq można by przemilczeć,  ale jako, że nawet w takich egzystencjalnie dramatycznych okresach zawsze są jeszcze książki, postanowiłam przypomnieć sobie o literackich aspektach mojego bytu na łamach ostatnich dwunastu miesięcy.

1. Dobre złego początki - Homo Deus

Właściwie ten rok już w przedbiegach czytelniczo rozpoczął się zupełnie inaczej niż miał. Od A. dostałam w świątecznym prezencie Diunę Franka Herberta z pięknymi ilustracjami Wojciecha Siudmaka. Niestety mimo szczerych chęci kolejny raz poległam i moja własna pięknie wydana Diuna do dziś zalega w zakamarkach sypialni, czyli ma już od ponad roku niezmiennie status: w czytaniu. Zupełnie nie potrafię wciągnąć się w ten świat, raczej mnie on przeraża, niż ciekawi. Za to początek roku zajęły mi rozmyślania nad przyszłością gatunku ludzkiego wg. Yuval Noah Harari´ego, czyli niegdyś już tutaj zapowiadany Homo Deus. Fascynujące, jak Harari w tak lekkim stylu pisze o niesamowicie dla nas ważkich sprawach. Jest to jednak nie do końca miła lektura, zwłaszcza w czasie krótkich i szarych dni zimowych. Nomen omen pełna jest dywagacji o ludzkiej przyszłości i gdybym wtedy czytając ją wiedziała, że nasza przyszłość już się na nas przyczaiła tuż tuż, prawdopodobnie odłożyłabym ją na tzw. potem. Ale ale - nie ma co uprzedzać faktów, bo póki co rok rozpoczął się zupełnie niewinnie, do tego rysuje się przede mną wizja mniejszych i większych urlopów (na tę okoliczność wyrobiłam sobie m.in. solidniejszą BahnCard), a nawet daleka, ale jakże miła perspektywa bycia na koncercie zespołu die Ärzte - choć to dopiero w listopadzie, więc w całkiem stabilnym stanie psychicznym brnę przez wizje Harari´ego. Dobrze by było, gdyby każdy dorosły człowiek Homo Deusa przeczytał. Także, jeśli brakuje komuś pomysłu na prezent, ta książka zdaje się być rozwiązaniem uniwersalnym.

2. Czytanie z przyzwoitości - Trzy życzenia*

Jasnym było, że nadwyrężoną lekturą Homo Deus psychikę trzeba będzie czymś ukoić. Książkę Laury Karasek przeczytałam, bo również była prezentem, na szczęście objętościowo znacznie mniej pokaźnym od Diuny. Na tym kończy się przyzwoitość, bo książka pełna jest wyuzdanego seksu, choć przynaję, że nie mam porównania do literatury niejakiej Blanki Lipińskiej. Stwierdziłam, że Laura Karasek napisała Drei Wünsche chyba głównie dla własnej podniety. Musicie mi wierzyć, że dopiero po tym wnikliwym wniosku wpadłam na pomysł, żeby tę panią wygooglować i cóż... Niech będzie, że po prostu zżarła mnie zazdrość. Dość, że zamiast ukojenia nerwów zaczęłam zastanawiać się nad własną kobiecością...

*To moje robocze tłumaczenie tytułu Drei Wünsche, ponieważ książka z niewielką stratą dla rodzimego rynku wydawniczego nie została do tej pory przełożona na język polski.


3.  Coś poszło nie tak - Charlotte Roche

No bo jak inaczej wytłumaczyć, że po Karasek pokusiłam się na trzecią w kolejności wydawania książkę Charlotte Roche?! Brnąc w  Dziewczynę do wszystkiego zaczęłam się obawiać, że mam naprawdę jakiś przewlekły kryzys wieku średniego i próbuję to sobie rekompensować czytaniem takich właśnie wątpliwej jakości książek. Jeżeli chcecie przeczytać cokolwiek autorstwa Charlotte Roche, choćby z sympatii dla samej autorki, lub na przekór wojującej cnotliwości pewnych środowisk, to raczej sięgnijcie po Wilgotne miejsca, chociaż ostrzegam, przyjemnie nie będzie... Umówmy się, że Roche nie jest literacką perełką, zresztą ona sama raczej by się z wieprzami solidaryzowała. Ale jest to książka odważna i rozprawiająca się jednorazowo z kilkoma tematami tabu w sferze seksualności i dojrzewania. Jednak o ile pierwsza książka Charlotte Roche była fenomenem, o tyle dwie kolejnie niewiele już (zgorszenia) wniosły na literackie salony. Na szczęście Dziewczynę do wszystkiego kupiłam na wyprzedaży prawie za bezcen, więc aż tak mnie ta strata nie bolała, a poza tym akurat wtedy stałam bardzo mocno nogami w rzeczywistości, zarabiając dla odmiany przyzwoite pieniądze i czytając podczas przerw obiadowych w całkiem fajnej alternatywnej restauracji. Dlatego i tę lekturę przetrwałam bez poważniejszego uszczerbku. 

4. Knife Jo Nesbø - no i się zaczęło...

Czasem rzeczywiście coś mnie najdzie i czytam kryminały, potem najczęściej żałuję, ale każdy ma swoje chwile słabości, Tym razem plan był tak prosty, że aż banalny. Jadąc na długo wyczekiwany wyjazd służbowy do Norwegii zabieram ze sobą Knife (Nóż), czyli w połowie marca 2020 najnowszą i oczywiście bestsellerową książkę Jo Nesbø. Czytam po angielsku w ramach przygotowania się do tygodnia funkcjonowania w tym języku - żeby nie było - w tym celu chodziłam też przez ostatnie miesiące na angielskie konwersacje. Program napięty, więc nie ma szans, żeby podążyć po Oslo śladami Harry´ego Hole , zresztą, na dobrą sprawę aż tak mi nie zależy. Ważne, że mam zajęcie na czas podróży i wstępnie jakiś temat na small talk. Sam Nesbø fascynuje mnie poniekąd o wiele bardziej, niż jego twórczość. Temu facetowi udaje się najwyraźniej wszystko, za co się weźmie, czy to gra w piłkę nożną, czy śpiew, a nawet analityka finansowa. Jak już zaczął pisać, to oczywiście bestsellery. O takich ludziach mówi się skazani na sukces. A tymczasem pobyt w Oslo serwuje mi mój własny thriller, co prawda do czasu bez truposza, za to z koleżanką z pracy do szycia. (Do dziś nie mogę uwierzyć, że byłam w stanie sama ją opatrzeć, zanim pojechałyśmy do szpitala.) A potem okazało się, że moje językowe przygotowania były zupełnie nietrafione i zamiast konferencji, workshopów i takich tam, były outbreaks, pandemics i epidemics. Początkowo po prostu stwierdziłam, że skoro nie mam absolutnie nic do roboty, a jestem w stolicy Norwegii, w takim razie jednak poszwendam się w miejscach, w których bywał także komisarz Hole. I tak trafiłam do pięknej dzielnicy Holmekollen, wspiąwszy się aż na sam jej szczyt, czyli skocznię narciarską, która jest zresztą symbolem Holmenkollen, co od czasów świetności Małysza poniekąd każdy Polak wie... Zjadłam bardzo dobry obiad na Sofies gate, zeszłam południowe wybrzeże Oslo od Akerbrygge przez Akerhus aż po imponujący budynek opery. Z tej sielanki pozostało mi kilka zdjęć











Jednak z każdym nowym dniem mój pobyt w Norwegii stawał się znacznie bardziej frapujący od kryminału Nesbø... To innego rodzaju wspomnienia z tego czasu uwiecznione w kalendarium Wikipedii:

10 March, the number of confirmed cases in Norway had spiked to 400
12 March Norway reported its first death, a national lockdown was announced (jest i trup...)
13 March, Norway introduced a ban on visits to Norway through Oslo airport
14 March, the second and third deaths caused by COVID-19 were reported. Foreign people are dismissed
    and sent home as soon as possible and put in quarantine until then.
16 March this was extended to all borders of Norway and Nordic non-Norwegian citizens

Wtedy po raz pierwszy usłyszałam słowo kwarantanna, a w zasadzie quarantine i niestety miało ono bezpośredni związek z osobami takimi jak ja, czyli znajdującymi się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Rozumiecie chyba sami, że lektury Knife nie wspominam ze szczególnym sentymentem...

5. Margaret Atwood czyli moja alternatywa dla Alberta Camus

O tym, co przyniosła ze sobą wiosna roku 2020 nie mam zamiaru się rozpisywać, zdaje się, że każdy z nas ma jeszcze w pamięci czas (pierwszego) międzynarodowego, o ile nie globalnego lockdownu. Mnie fascynuje, jak ta sytuacja niesamowicie szybko i trwale odbiła się na naszym języku nowym słownictwem, czy samym sposobem komunikacji, kiedy bycie pozytywnym stało się niedwuznacznie negatywne, chatoetat nową formą pracy i wszyscy nagle douczyli się terminologii epidemiologicznej, żeby wymienić się grzecznościowymi formułkami podczas niezwykle rzadkich spotkań towarzyskich.  Taki smalltalk a la Chistian Drosten... Równie, a może zgoła bardziej fascynującym zjawiskiem były czytelnicze upodobania w tych czasach. Nagle swój wielki comeback  - nomen omen post mortem... - świętował Alberta Camus, na listy bestsellerów ponownie wspięła się Miłość w czasach zarazy Marqueza... Ciekawe, że ludzie nie wolą oderwać się od tego wirusowego totalitaryzmu, zagłębiając w zupełnie beztroską lekturę, przykładowo dajmy na to... bo ja wiem... Pana Tadeusza, albo choćby i czegoś autorstwa Olgi Tokarczuk. tak z czystej przyzwoitości, skoro już dostała tego Nobla. Tak sobie myślałam czytając świeżusieńkie jeszcze Testamenty Margaret Atwood - także Noblistki - będące kontynuacją Opowieści podręcznej, o której na bq możecie poczytać tutaj. Testamenty okazały się zatem moją własną dystopią i czytając ją uświadomiłam sobie przewrotność ludzkiego rozumowania: Konfrontacja z choć nierealną, ale jadnak o wiele gorszą rzeczywistością pozwala znieść tę własną, co prawda jak najbardziej realną i niewątpliwie deprymującą, ale jednak o wiele bardziej znośną sytuację. Znośność sytuacji polega w dużej mierze na fakcie, że wszyscy inni mają tak samo. U Margaret Atwood właśnie istnienie alternatywnej rzeczywistości unaocznia potworność reżymu. Bo tam nadal jest jeszcze inny świat, ten normalny, cywilizowany, w którym każda kobieta posiada teoretycznie wszelkie prawa i możliwości do szczęścia i samorozwoju, do decydowania o swoim losie. Nic dziwnego, że bohaterki Atwood za wszelką cenę dążą, aby sie do tego świata przedostać. Testamenty nie są już tak porażające i bolesne, jak dekady temu Opowieść podręcznej, ale są ciekawym post scriptum - tak chcę przynajmniej o tej książce z sympatii do jej autorki myśleć, wierząc, że ne powstała jedynie na potrzeby Netflixa, więc ostatecznie jako dość pokaźny zadatek do emerytury starszej pani. Nowa jest perspektywa ciotki, a także dziewczyny z zewnątrz. Kobiety nie są już tylko ofiarami Gilead, zresztą Atwood stara się bardziej wyważyć pierwiastki dobra i zła. Kto ma na koncie Dżumę, może w czasach zarazy spokojnie sięgnąć po książki Atwood o kobietach podręcznych i przekonać się, że zawsze może być o wiele gorzej.

6. Relatywizm normalności, czyli Nie ma Mariusza Szczygła

Pomyślałam, że trudno o lepszą lekturę w czasie, kiedy nagle nie ma najzwyklejszych rzeczy, jak papier toaletowy,  drożdże, makaron, czy koncentrat pomidorowy... W rzeczywistości były to tylko niewielkie upierdliwe doraźne braki. Dużo gorzej rzecz miała się z tymi, których nie rozwiązuje ani produkcja, ani logistyka, ani moc twardej waluty. Nie ma kontaktu za rodziną, bo jest za górami, za granicami i za dwoma kwarantannami, nie ma przyjacielskiego uścisku, spontanicznego wieczoru w barze, nie ma beztroskiej podróży, kaszlnięcia bez strachu, imprezy do rana, brunchu w mieście, nie ma pracy offline, programu dla dzieci, programu bez dzieci... I nie ma już setek tysięcy ludzi, których pochłonęły ostatnie miesiące. Mariusz Szczygieł napisał Nie ma co prawda jeszcze przed rozpoczęciem pandemii, jednak dla mnie to właśnie ta książka stała się jej symbolem. Brak. Wszystkim nam czegoś w tym roku brakowało, ale jest ten jeden rodzaj pustki, której nic nie jest w stanie wypełnić i zrekompensować, a mianowicie ważnego w naszym życiu człowieka, który odszedł w niebyt. Nie ma to bodaj najbardziej sentymentalna i poetycka książka Szczygła, jaką do tej pory przeczytałam. Autor nie tylko pięknie wspomina w niej tych, którzy odeszli, a wcześniej byli dla niego ważni, ale tym samym przywraca ich do życia - taką moc ma właśnie literatura, a Szczygieł jest jej w pełni świadom. 

7. Bonjour tristesse, czyli czas mija, a końca nie widać

Książka Françoise Sagan  od dawna była na mojej liście tak zwanej klasyki literatury do przeczytania i tym razem udało się. Łatwo nie było, bo zajmowały mnie przede wszystkim setki stron książek o magicznych cukierniach, zaczarowanych restauracjach, czarownicach, wszelakich gadających zwierzętach i młodocianych detektywach (to tak z grubsza) - czyli intensywne czytanie na głos własnym dzieciom. W tym czasie robiłam Małej Mi i Bobkowi za szkołę, przedszkole, basen, salę gimnastyczną, muzeum, kino, telewizję i sama nie wiem, za co jeszcze. W zasadzie to wśród moich lektur podsumowujących rok 2020 powinny znaleźć się głównie te dla dzieci, które czytałam hurtowo z mniejszym lub większym entuzjazmem. Bonjour tristesse była cudownie niezobowiązującą i nieco zblazowaną odskocznią od świata literatury dziecięcej. Zresztą sama bohaterka tej książki bawi się niczym wyrośnięte dziecko życiem własnym i innych. Dopiero nieszczęście, które przez nieopatrzność udaje jej się sprowokować, wywołuje w niej lekki smutek, jakby preludium do wejścia w wiek dojrzały, pełen poczucia odpowiedzialności. Ale póki co jest zabawa w życie, a w moim życiu jest aktualnie zabawa z dziećmi. 

8. Pełnia lata, czyli Dom duchów Isabel Allende

Udało się i naprawdę opuszczamy nasze cztery ściany. Jesteśmy na urlopie, chociaż to nie urlop, a najprawdziwsze wakacje - wioski, biwak pod namiotem, jaskinie, lasy, wędrówka z alpakami, ognisko, jazda konna i jezioro... A do tego to wakacje z duchami... Isabel Allende. Od dawien dawna zasadzałam się na tą książkę, a ona czekała cierpliwie, aż wypełni się nasz wspólny czas. Znalazłyśmy się nawzajem w pewnym starym i przytulnym wiejskim domu pełnym historii i wszelakich rupieci. Zaczynam czytać i już nie mogę się oderwać. Klasyka realizmu fantastycznego, do tego naznaczona kobiecą wrażliwością - balsam na duszę  kogoś. kto na półmetku roku 2020 chce po prostu zapomnieć.  Zastanawia mnie pierwiastek kobiecy tej opowieści - z jednej strony dominujący i trwały przez kolejne pokolenia, z drugiej jednak ostatecznie zawsze ciemiężony przez męską fizyczność, siłę i jej gwałtowność. Czy kiedyś to się zmieni? A może raczej musi zostać zmienione?

9. Uciec -Włodzimierz Nowak

Lubię styl i tematykę pogranicza reportaży Nowaka - czytając te teksty nierzadko zamyślam się nad historią własnej rodziny, która już od pokoleń nie mieści się w państwowych granicach, oscyluje między językiem ojczystym a Muttersprache i nie chce sprowadzać kwestii tożsamości do sygnatury w paszporcie. Bo kim w takim razie jest moja Babcia, która już jako dziecko mówiła w trzech językach, w swoim dorobku posiada dokumenty niemieckie, polskie a nawet reichsdeutsche, ukończyła szkołę aptekarską imienia Adolfa Hitlera, aby krótko potem produkować amunicję w pewnej austriackiej fabryce, a potem jeszcze kilkakrotnie zaczynać życiorys od nowa w PRL, NRD, czy w III RP. Czy ktoś z podobnym CV jest w ogóle w stanie zredukować swoją tożsamość do poziomu jednego obywatelstwa i jednego języka? Pytam właściwie retorycznie, bo naiwnie wierzę, że w dzisiejszych czasach globalizmu redukować nie powinien i nie musi, jednak taka złożona tożsamość okazuje się największym problemem dla osób trzecich. Takich, które zawsze wypomną jakiegoś dziadka w Wehrmachcie. Nawet dla pisarza Nowaka, który bądź co bądź z takimi hybrydami często miał już do czynienia, nie zawsze jest z tymi historiami po drodze. W książce Niemiec. Wszystkie ucieczki Zygfryda przyznaje sam: Utknąłem. Nie chce mi się tego pisać. Nie umiem. Koniec. Ale pisze dalej, demontuje i składa w całość losy polskiego Niemca, potem już niemieckiego Polaka, antybohatera uciekiniera i donosiciela, noszącego imię bodaj najważniejszego bohatera mitologii germańskiej, czyli walecznego Siegfrieda z Pieśni o Nibelungach. Imię, rzecz jasna, nosi spolszczone, więc Zygfryd - podobnie jak moja babcia po wojnie i przesunięciu granic została Trudzią. Spędzając w dzieciństwie kolejne wakacje w romantycznej Nadrenii ukochałam sobie historię zatargu Brunhildy z Krymhildą, skąpanego w smoczej krwi Siegfrieda i niecnego,  acz wiernego Hagena, nieświadoma, że i moja tożsamość najpóźniej od tego czasu nigdy już nie będzie wierna jednemu państwu, narodowi czy językowi. Chcę dla siebie i bliskich prawa do bycia inter- i trans-. Być sobą znaczy być ciągle gdzieś między. 

Czytam Nowaka i myślę, jaka to ironia, że właśnie coś tak globalnego jak pandemia wtłacza nas znów w geopolityczne granice.

10. Powrócić - Saša Stanišić Herkunft

Ta lektura to ciąg dalszy tożsamościowych ambiwalencji, tym razem nieskończone chciane i nie powroty do początków własnego jestestwa - klątwy metryki urodzenia. Głupio to urządzone. ale sam fakt przyjścia na świat, na który nie mamy najmniejszego bodaj wpływu definiuje całe nasze życie i nie ma od tego stempla ucieczki. Stanišić urodził się w obecnie już nie istniejącej Jugosławii, uciekł z rodziną przed wojną i znalazł się jako dziecko w Niemczech. Był wtedy na tyle młody, aby nowy język stał się jego językiem, a nowy kraj jego krajem, na tyle świadomy, by czuć się innym i mieć z tego powodu kompleksy. Kto doświadczył, ten potwierdzi - wystarczy jeden zdradziecki znak diakrytyczny w nazwisku, lub najmniejszy choćby ślad akcentu w jakkolwiek elokwentnej wypowiedzi, coś intrygującego w wyglądzie zewnętrznym, by padło pytanie: Skąd jesteś? Choćby nawet nie chodziło o twoją własną biografię, a tę twoich rodziców czy nawet dziadków. To skąd ciekawi zawsze bardziej niż dokąd i do czego zmierzasz. Herkunft (pochodzenie) to z jednej strony bardzo osobista, wręcz autobiograficzna historia młodego niemieckojęzycznego pisarza odnoszącego w swojej nowej ojczyźnie znaczne sukcesy, a jednak pełna dystansu do własnych doświadczeń. Stanišić jest zbyt niemiecki, aby poczuć się jak u siebie wśród wyszegradzkich Bośniaków, zbyt obcy ze swoim bałkańskim wąsem i nazwiskiem, by uniknąć pytań o pochodzenie.  Kiedy młodocianego Sašę wyjątkowo zapytali, dokąd zmierza, odpowiedział: Będę pisarzem

Słowa dotrzymał.

11. Z nadzieją bywa różnie - autorzy zebrani

Cel szyczytny, lista współtwórców nie tylko pokaźna ale i znamienita - produkt wydawniczy literatury w czasach koronawirusa. Takie akcje sprawdzały się w wydaniu audio już niejednokrotnie i w Polsce i na świecie. Jeden chwytający za serce i kieszeń tekst piosenki, cała gama głosów popularnych wykonawców, wyjątkowo prosty w formie i przekazie teledysk i gotowe. Z literaturą sytuacja ma się jednak inaczej, każdy z zaproszonych do współpracy autorów udostępnił do druku jakiś swój tekst, czasem wygrzebany z szuflady, czasem specjalnie na tę okoliczność popełniony i ostatecznie całość trzyma się kupy w zasadzie tylko dzięki okładce. Tytuł Nadzieja też jakby na wyrost, zdaje się, że niepotrzebnie wymusił na poniektórych twórcach sztampowe tematy i naiwne pointy. Nie wiem, czy ideą tej książki było pokrzepienie serc, zbałamucenie umysłów czy po prostu akcja charytatywna. Zaszczytne miejsce pierwsze w spisie treści przypadło rzecz jasna naszej najświeższej Noblistce. W czołówce znaleźli się także Myśliwski, Stasiuk i Krall - w końcu nawet Nadzieję trzeba jakoś sprzedać, zaś prawa marketingu funkcjonują niezmiennie nawet w czasach zarazy. Na szczęście i w tym przypadku sprawdza się powiedzenie, że nadzieja umiera zawsze ostatnia. Jest z tym tomem trochę jak z lockdownem iw ogóle z całym rokiem 2020 - trzeba uzbroić się w cierpliwość, bo rzeczywiście mniej-więcej na półmetku tej mozolnej przeprawy zaczyna robić się wreszcie ciekawie. W końcu i czytelnikowi przypada w udziale konkretny bonus, oprócz rzecz jasna świadomości spełnienia dobrego uczynku przez sam fakt nabycia książki - radość z czytania - pierdoła doprawdy, więc z perspektywy pisarza pewno łatwo o niej zapomnieć. 

Moi faworyci w kolejności czytania: Aleksandra Zielińska, Joanna Gierak-Onoszko, Andrzej Muszyński, Juliusz Strachota, Ilona Wiśniewska, Grzegorz Uzdański, Mikołaj Grynberg, Waldemar Bawołek, Paweł Sajewicz i Grzegorz Bogdan.


12. Co jeszcze... - Juli Zeh

Corpus delicti swojego czasu nie dawał mi spać - literacki odpowiednik Black mirror, czyli niewygodne dywagacje na temat, czy postęp cywilizacyjny ułatwia nam życie, czy ostatecznie czyni je nieznośnym. Najgorsze, że to wcale nie przypomina gatunku sci-fi, raczej zaraz się wydarzy, a my już nie jesteśmy w stanie zatrzymać maszyny, będąc jednym z jej milionów trybików. Neujahr jest perfidny, przyczaja się pod postacią egzotycznego urlopu, rodzinnej sielanki i rozkłada te obrazy na piksele, które aktywują zupełnie inne, dawno wyparte przebłyski wspomnień. Traumy z dzieciństwa cały czas są z nami. 

Juli Zeh nie jest co prawda nachalna, ale wyprasza swoich czytelników ze strefy komfortu psychicznego. Swoją drogą strefy komfortu w tym roku generalnie jakby mniej było... Dość wyraźnie widać to po moich spisanych tutaj lekturach. Istnieje jednak różnica między pamięcią i pamiętliwością, zatem kończę bez większego żalu. Było - minęło: Żegnaj roku 2020!