czwartek, października 27, 2011

Máraiowe zarazki

Na zwolnieniu lekarskim. Dla dobra sprawy, czytaj: szefowej, skapitulowałam i poszłam raz jeszcze do lekarza po zwolnienie. A. dziś też już w pracy, więc siedzę/leżę samotnie i poza czytaniem nie mam siły na nic. Jak to by było miło, gdyby mi ktoś podał herbatę z miodem i może jakiś obiadek… Sama jestem za leniwa. Ale na tyle pod wpływem właśnie doczytanej książki Máraia, że jednak coś muszę napisać. 

W ogóle ten bloq na dobrą sprawę powinien zaczynać się od słów „Sandor Márai wielkim pisarzem był” - jednym z moich literackich bożków, jednym z tych, do których wraca się bez końca, których geniusz zawsze odkrywa się na nowo i których rozumie się, wręcz czuje między wersami. To postać, której życiorys jest równocześnie odzwierciedleniem historii Europy XX wieku. Człowiek imponujący wykształceniem i szerokimi horyzontami, europejski kosmopolita tak niezmiennie wierny swemu językowi i krajowi ojczystemu. Márai zawsze podkreślał, że pisze bo ma poczucie wewnętrznego nakazu, misji do wypełnienia i pozostał tej misji wierny przez całe swoje życie. A życie zakończył z wyboru, świadomy, że jego niezmiennie wysoka forma intelektualna jest niemożliwie ograniczana przez cielesne niedomaganie. Sándor Marai: urodzony w mieście węgierskim, które po traktacie w Trianonie stało się miastem słowackim, przedstawiciel wykształconego mieszczaństwa, które po drugiej wojnie światowej rozpłynęło się w społecznej unifikacji, patriota, który większość swojego życia spędził na emigracji i przede wszystkim jedno z najwybitniejszych piór Węgier i Europy. Pisarz prozaik, poeta, eseista z zawodu, pisarz z pasji, pisarz „bez wyboru”. Od kilku lat odkrywany na nowo. Także w Polsce dzięki Wydawnictwu Czytelnik. Ja moją przygodę z Máraiem rozpoczęłam jakieś 7 lat temu od lektury Żaru i od tego niezapomnianego literackiego doświadczenia Sándor Márai jest dla mnie niewyczerpanym (bo rzeczywiście niesamowicie produktywnym za życia) źródłem czytelniczych doznań.
Dziś doczytałam Wyzwolenie nie przetłumaczone zresztą póki co na język polski. Z perspektywy ponad sześćdzeisięcioletniego dystansu w stosunku do wydarzeń, które stały się kulisami dla książki: oblężenia Budapesztu w grudniu 1944 roku zapiski Máraia tracą na ostrości: o wojnie, o obozach i o holocauście pisało wielu i o wiele dobitniej. W tym świetle zapiski Máraia wypadają raczej blado: bombardowane miasto, wojna w jej końcowej fazie, obojętne szaleństwo Żydówki, która doświadczyła systematyczności bezosobowego mordu w Auschwitz, rosyjski wyzwoliciel-gwałciciel – to wszystko już znamy z wręcz nieznośnymi szczegółami z filmów i książek rywalizujących ze sobą o najokrutniejsze obrazy. Tylko że Márai Wyzwolenie napisał jeszcze w 1945, kiedy ulice Europy zalegały gruzy, zanim trybunał norymberski rozpoczął obrady, zanim ludzie, którzy przeżyli, zaczęli pojmować co się właściwie z nimi stało. W posłowiu do Wyzwolenia László F. Földényi podkreśla, że Márai nigdy nie nosił się z zamiarem opublkowania powieści. Wydana została ona dopiero po śmierci węgierskiego autora. A zatem książka pisana do szuflady, podczas kiedy Márai już od dobrych kilku lat cieszył się sławą i uznaniem pisarza czytanego i odoszącego sukcesy. To nie strach powodował Máraiem ale osobistość - wręcz intymność próby uporania się z tematyką, która nie skończyła się wraz z wojną i hitlerowską okupacją. Márai humanista jak wielu innych szukał odpowiedzi na pytanie o człowieczeństwo uwikłane w minioną wojnę. Wyzwolenie to w zasadzie pytania o to, co naprawdę czyni nas wolnymi i o to, jak uwolnić się od przeszłości, jak zacząć od początku z tym bagażem doświadczeń, który jest ponad siły jednostki. Márai zadaje sobie także pytania o wartość i celowość cierpienia. To pytania ponadczasowe, uniwersalne. Dodatkowo wtedy w Europie Środkowo-Wschodniej roku 1945 Márai świadomy był, że to wyzwolenie z rąk Czerwonoarmistów jest ciągiem dalszym historycznych uwikłań z przeszłości.
Ten sejsmograficzny zmysł obserwacji Máraia jest jego znakiem rozpoznawczym. Dlatego tak bardzo wartościową spuścizną okazały się jego pamiętniki czy szczególnie godne polecenia powieści eseistyczne Wyznania patrycjusza lub Ziemia, ziemia. Kto woli beletrystykę a nie może przeczytać Wyzwolenia, niech sięgnie po Żar (w którym zresztą nie brakuje elementu polskiego), albo po Pierwszą miłość, w której pobrzmiewa echo Śmierci w Wenecji Tomasza Manna, lub po Dziedzictwo Estery… albo niech po prostu znajdzie coś dla siebie, a jest z czego wybierać.

Mam nadzieję, że zamiast wirusem przeziębienia uda mi się tym postem zarazić kogoś czytelniczym oddaniem dla mojego węgierskiego Mistrza…

środa, października 26, 2011

Na Houellebecqa nigdy nie jest za późno

Właśnie zupełnie przypadkowo odnalazłam recenzję Cząstek elementarnych pisaną dobrych kilka miesięcy temu z założenia do szuflady. Wiem, że zasadniej byłoby coś napisać o ostatniej Mapie i terytorium, ale trudno.. Jednak wychodzę z założenia, że każda z książek Francuza jest ponadczasowa. Może zatem moja recenzja teraz taż nada się na bloqa, zanim napiszę cokolwiek o moich aktualnych lekturach:

„Książka ta poświęcona jest człowiekowi” – niestety powód samego hołdu zmyślony, a jednyna według Houellebecqa możliwa szansa naszego gatunku na przezwyciężenie egzystencjalnej agonii: dobrowolne zrezygnowanie z życia to kwintesencja ewolucyjnej porażki człowieka zawartej w Cząstkach elementarnych.

O ile sztuka berlińczyka Floriana Feisela Der Herzkasper przeznaczona jest w swoim założeniu dla ludzi, którzy jeszcze nigdy nie zostali pożarci przez krokodyla, o tyle Cząstki elementarne ze spokojnym sumieniem możnaby polecić wszystkim pozostałym. Na pewno nie osobnikom zakochanym, realizującym się na drodze macierzyństwa, czy kariery zawodowej. Raczej nie tym, którzy poszukują zaspokojenia w seksie, wierzącym w tzw. szczęście i przekonanym, że życie, jeżeli niekoniecznie piękne to i tak ma jakiś cel i prędzej czy później człowiekowi udaje się wiedzę o nim zdobyć.

Wszyscy inni na pewno nie będą poruszeni bezpretensjonalnością Houellebecqa i po lekturze znowu z radością wybiorą się na wieczorny spacer, by stwierdzić z ulgą, że życie jest jednak piękne.

Tymczasem francuski autor to wcale nie skandalizujący, nawet nie krytyczny, a tylko bardzo trzeźwy i rzeczowy głos produktu ubocznego cywilizacji początku XXI wieku: człowieka. Człowieka, któremu poprzednie pokolenia odebrały oparcie w formie wiary i norm społecznych za cenę wolności jednostki, nie ujmując przy tym zdolności do odczuwania moralnego cierpienia i – co u Houellebecqa stanowi kwestię centralną – nie zmieniając świadomości własnej śmiertelności. Oczywistym wynikiem zderzenia wybujałego kultu ego wyzwolonego ciała z faktem nieuchronnego jego przemijania i śmierci było wytworzenie się w człowieku metafizycznej pustki, której bohaterom książki Houellebecqa nie udało się zastąpić ani fizycznymi doznaniami, ani naukowymi dociekiwaniami biologicznego, namacalnego sensu egzystencji w sytuacji, kiedy „pojawienie się świadomości nie wydawało się związane z żadną przesłanką anatomiczną, biochemiczną czy komórkową” a sama forma przetrwania poprzez rozmnażanie płciowe zdaje się stanowić klucz do śmiertelności gatunku. Przed tą biologiczną powlną i nieuchronną autodestrukcją człowiek uciec może jedynie w mentalną – przed obiema na raz tylko w natychmistowy niebyt z wyboru, jedyną prawdziwie wolną decyzją – wyborem momentu końca, w sytuacji kiedy umrzeć i tak trzeba i ten fakt Houellebecq dobitnie uwypukla konsekwentnie kończąc opowiadanie o losach choćby i najbardziej marginalnych postaci jedynym prawdziwym końcem: śmiercią właśnie. Mało tutaj sentymentalizmu, za to jest wszechobecny strach i niezgoda na ten przymus, która nie ma zresztą najmiejszego znaczenia. Właściwie tylko zapisany koniec Bruna nie jest tożsamy z fizycznym końcem rozkładu jego ciała, z drugiej strony ucieczka do szpitala psychiatrycznego pod ochronny parasol chemikaliów jest tylko łagodzącym intensywność świadomości odchodzenia odroczeniem końca, surogatem sensu, jakim powinno wedle ogólnie powielanych norm cechować się ludzkie istnienie. Powinno, bo chyba jednak nie do końca jest, skoro Bruno, w chwili bądź co bądź swojego największego osobistego szczęścia jest w stanie zdobyć się na wyznanie:

Jestem zupełnie bezużyteczny(…) Nawet świń nie umiem hodować. Nie mam pojęcia o wytwarzaniu parówek, produkcji widelców czy telefonów komórkowych, nie znam się na fabrykowaniu wszystkich tych przedmiotów, które mnie otaczają, których używam czy które w siebie wchłaniam; nie potrafię nawet zrozumieć, jak przebiega proces ich wytwarzania(…) Gdybym się znalazł poza naszym kontekstem ekonomiczno-przemysłowym, nie przeżyłbym(…) Jestem całkowicie zależny od otaczającej mnie społeczności, będąc właściwie jej zbędny.

Nie jest to bynajmniej świadomość człowieka wykolejonego, wyrzuconego poza społeczny nawias, a credo typowego przedstawiciela wspólnoty, w której funkcjonuje dobrze zintegrowany powiązaniami społeczno-ekonomicznymi.  Jaki jest człowiek według Cząstek elementarnych? Wcale nie depresyjny, jest po prostu bardzo zmęczony a męczy go przede wszystkim poczucie samotności w rzeczywistości, w której zerwane zostały wszelkie więzi rodzinne, społeczne, w której nie potrafi powrócić już do wspólnoty wiary. Ta samotnoć to pułapka, w którą złapał się sam szukając urojonej wolności. Uciec można z niej tylko na chwile w ramiona innego śmiertelnego istnienia by po wszystkim poczuć się jeszcze bardziej samotnym. Oprócz samotności jest więc człowiek również targany pożądaniem, które niszczy nigy nie mogąc zostać zaspokojonym całowicie, bez powracania do stanu „sprzed”, który staje się tym bardziej dotkliwy, im doznana przyjemność była większa. Zniszczenie relacji międzyludzkich przekłada się na mniej lub bardziej świadomą abnegację prokreacji. Ta postawa jest niewątpliwie konsekwentna, w końcu – ujmując rzecz słowami bohatera Cząstek elementarnych: „Dziwaczny pomysł: rozmnażać się, kiedy nie lubi się życia”. Być może ten sprzeciw wobec biologicznego nakazu czyni los kobiety jeszcze bardziej tragicznym bo kobieta jest u pisarza ofiarą mężczyzn, jej życie sumą ich decyzji niewspółmiernych do własnych wyobrażeń i zakodowanej misji biologicznej, którym to wyznacznikom nadal próbuje być wierna będąc – rzecz jasna – z góry skazaną na porażkę.

Czy wobec tego Houellebecq jest pesymistą, czy zupełnie obiektywnym kontynuatorem myśli egzystencjalnej? Jest z pewnością pionierem literatury post new age, jest postmodernistą na miarę swoich czasów i jest warty czytania nawet za cenę utraty własnej duchowej równowagi, tym bardziej, jeżeli człowieka i tak pożarł już krokodyl.

wtorek, października 04, 2011

Niemcy z polskiej perspektywy, czyli jak Andrzej Stasiuk Dojczland objeżdżał


Takie post scriptum do ostatniego postu...

Po lekturze Dojczlandu nabieram pewności, która wcześniej była ledwie przypuszczeniem. Coś w naszej literaturze nabrało rozpędu, wyszło poza mury domów, przeskoczyło parkany ogrodów, zostawiło za sobą społeczne biotopy wiejskie i miejskie, poważyło się na światy i przestrzenie niezbadane, literacko dziewicze. Andrzej Stasiuk wyruszył w swojej książce na zachód, by odnaleźć w nim trochę wschodu, skonfrontować obce przestrzenie z własną (nie tylko auto-)świadomością, przeprawić się przez mapy tych dwóch kosmosów. Samolotem, samochodem, pociągiem, jednak w bezustannym ruchu, posiłkując się nazwami niemieckich miast od Hamburga po Monachium, z Akwizgranu do Frankfurtu nad Odrą. Czytelnik ma przed sobą sto dwanaście stron pisanych jakby jednym tchem językiem bezkompromisowym, zdecydowanym, bardzo bezpośrednim, tylko czasem wpadającym w poetycki ton. Ten narracyjny dynamizm idący w parze z fragmentarycznością opowieści sprawia, że Dojczland należy czytać w ruchu, w drodze, gdzieś w zawieszeniu między jej punktem wyjścia a celem.
            Stasiuk pozostaje w swojej literackiej wędrówce wierny prowincji, w tym wypadku prowincji większych bądź mniejszych miast niemieckich, oraz estetyce brzydoty, tej swojskiej, ludzkiej, która nie nadąża za rozwojem cywilizacyjnym. Nie ma co liczyć na opisy romantycznej Nadrenii (może za wyjątkiem wspomnienia bliskiej autorowi skały Lorelei), sielanki bawarskiej wsi, czy meklemburskiej przyrody. Dojczland jest rekonstrukcją wieloletnich podróży autora po Niemczech z odczytami i spotkaniami z jego niemiecką publicznością, rozpoczętych krótko po upadku berlińskiego muru. Używając terminologii samego Stasiuka, mamy do czynienia ze sprawozdaniem z bycia polskim „wędrownym gastarbajterem”. Jednak te zmieniające się jak w kalejdoskopie obrazy, pozostawiane za sobą nazwy miejscowości, dworce kolejowe i pokoje hotelowe to przede wszystkim zapis pewnego mozolnego rytuału odczarowywania tytułowego Dojczlandu, kraju  Polakom geograficznie bardzo bliskiego, a jednocześnie wciąż nazbyt obcego mentalnie. „To jednak jest trauma.” – czytamy – „W równym stopniu dotyka specjalistów od uprawy szparagów i pisarzy. Nie da się do Niemiec pojechać na luzie. Jak do, powiedzmy, Monako, Portugalii albo na Węgry. Jazda do Niemiec to jest psychoanaliza.”
            Podróżuje zatem Stasiuk w głąb samego siebie. Czasem wygrzebuje z zakamarków świadomości dawne uprzedzenia i nawet udaje mu się z nimi stoczyć zwycięską walkę, dostrzec człowieka, „nie potykając się o historię”. Czasem nabierają fonii myśli zwykle przemilczane i przykładowo wyartykułowana zostaje sympatia dla NRD – przedsionka Niemiec „właściwych”. („Słowiańskość, komunizm, trochę gorsza dieta i tańsze kosmetyki to są jednak elementy uczłowieczające”.) Wszystko to jedna wielka próba zmierzenia się nie tyle z samym pierwiastkiem niemieckości, co raczej z własną do niego nieprzystawalnością, czyli tą przez autora głęboko odczuwaną samotnością w Niemczech.
            Zdaje się, że książka Stasiuka jest równie wielkim wyzwaniem dla czytelnika polskiego, jakim stanie się (po przełożeniu na język niemiecki) dla naszych zachodnich sąsiadów. Choć mowa tu o wyzwaniach z różnej perspektywy, rozciągającej się od ubrania w słowa własnych myśli z gatunku tych niepoprawnych, po przyglądanie się sobie w innym, czasem krzywym, ale jednak realnym zwierciadle, w którym ostatecznie zawsze możemy się jakoś rozpoznać, choćby i wbrew sobie. Ale to wymaga odwagi, albo przynajmniej asekuracji whiski, na którą można by choć częściowo zrzucić ciężar odpowiedzialności za własne przemyślenia („Zgoda, ta opowieść jest pełna uprzedzeń”). Nie jest to lektura z rodzaju łatwych i przyjemnych, ale z pewnością z rodzaju tych irytująco interesujących, które nie kończą się wraz z ostatnią stroną. Wrażenie „po” jest podobne wizycie u lekarza, kiedy diagnoza zostaje postawiona przez innego, równie chorego pacjenta i ostatecznie nie bardzo wiadomo, jak się leczyć. Bo Stasiuk nie pretenduje do stanowiska lekarskiego autorytetu, pisząc nie wchodzi w rolę uzdrowiciela polsko-niemieckich bolączek, nie proponuje na nie cudownego lekarstwa. Jest raczej pełnym refleksji pacjentem, który stawia czoła własnym problemom, a nam, równie chorym, zostawia wybór, co z jego refleksjami zrobić.
Może, przekładając tę metaforykę na grunt niemiecki, mamy tu do czynienia z postacią legendarnego Parzivala, który błądząc latami po świecie w poszukiwaniu mitycznego królestwa Anfortasa, szuka mądrości pozwalającej na uleczenie tak chorego króla, jak i jednocześnie siebie samego. Stasiuk nie porównuje się z germańskim Parzivalem ale wynajduje jego bardziej polski odpowiednik, pytając: „Bo czym jest moja niemiecka podróż, jeśli nie wędrówką Głupiego Jasia w poszukiwaniu mądrości?”. Parzivalowi udaje się ją znaleźć, stać się prawdziwym rycerzem, uleczyć siebie, zakończyć męki starego Anfortasa i zająć jego miejsce. Co czeka Głupiego Jasia na końcu jego własnej drogi? Może odpowiedź na wręcz egzystencjalne pytanie, czym byłaby nasza polskość, nasze człowieczeństwo bez niemieckości tuż za miedzą? Czy ta wiedza jest mądrością „Głupiego Jasia Europy” – trudno powiedzieć, ale równie trudno oprzeć się wrażeniu, że coś jednak się zmieniło i nasz bohater także przechodzi swoje baśniowe przeobrażenie, gdy pisze „Zaczynałem pojmować [...]”. 
            Jeśli kogoś frapują pytania, dlaczego Niemcy nie lubią Polaków, a Polacy boją się Niemców, czym różni się właściwie słowiańskość od germańskości, gdzie leżą granice międzynarodowej wyobraźni, na czym polega amerykanizm naszych zachodnich sąsiadów (Tak, amerykanizm na miarę Europy, czyli olbrzymi potencjał rozwojowy Niemców przy ich jednoczesnym umocowaniu w tradycji, historii z akapitem o Lutrze i Hitlerze.), dla tego Dojczland Stasiuka będzie z pewnością lekturą zajmującą. Może dzięki dystansowi samotnego Słowianina w Niemczech uda się poszukać własnych odpowiedzi, a potem, kto wie, odkryć swój własny, jakże swojsko brzmiący Dojczland.

poniedziałek, października 03, 2011

Pytania o tożsamość

Dzisiaj Niemcy świętują coś, czego tak naprawdę nadal nie posiadają – zjednoczoną niemiecką tożsamość. Za to mają wymarzoną pogodę na wszelkie możliwe uroczystości – zarówno w Berlinie jak i w starym poczciwym nadreńskim Bonn. Tak się złożyło, że mnie ostatnio też pochłonęła TożsamośćMilana Kundery. A kiedy Milan Kundera, o którym - nie wiadomo właściwie dlaczego - mówi się nieodmiennie „czeski pisarz”, pisze o tożsamości, to jasne jest, że przeczytać warto. Od pierwszej strony zaczyna się zabawa w zgadywanie, czym jest ludzka tożsamość i rozważanie, czym być może jednak nie jest. Bo skoro jesteśmy w stanie zakładać maskę zależnie od środowiska i sytuacji, to skąd wiedzieć które z oblicz jest tym rzeczywistym? Skoro nawet najbliższa osoba jest w stanie pomylić nas z kimś zupełnie obcym, to jak się ma nasza zewnętrzna wyjątkowość i niepowtarzalność do tożsamości? Skoro na naszą tożsamość składają się osoby i wydarzenia z przeszłości, to czy wyzbywamy się jej paląc za sobą mosty i nie wracając do tego co było? Czy tożsamość jest nam dana raz na zawsze, czy to układanka z elementów tu i teraz? Kundera symbolicznie i systematycznie rozbiera swoich bohaterów: kobietę i mężczyznę z większych i mniejszych złudzeń, na końcu pozostawiając im własną nagość, ale czy to w niej kryje się sedno tożsamości? I czy w ogole trzeba nam do niego dotrzeć, żeby żyć w zgodzie ze samym sobą? Ciekawa jest ta gra i ciekawe, jak bardzo można się w nią wciągnąć.