niedziela, stycznia 27, 2013

Margines Mariusza Maślanki

Nie wiem, co skłania mnie w ostatnim czasie do wyboru lektur, ale zaczynam wierzyć, że to jakiś wrodzony czytelniczy masochizm. Zamiast potraktować książkę jako przyjemne wytchnienie, relaks po codziennym maglu, zadaję coraz to nowe literackie ciosy własnej i tak już nadwyrężonej zimową aurą psychice. Z serii literatura łatwa lecz niekoniecznie przyjemna, choć niewątpliwie ciekawa, będzie dziś mowa o Bidulu Mariusza Maślanki. Podobno autor żałuje, że nie zadebiutował tym tytułem pod pseudonimem. Nazwisko bohatera książki - Mleczko - podobnie jak dosyć oczywista zbieżność życiorysów autora i opisanego przez niego chłopca pewnie cokolwiek nadwyrężyły sferę prywatną Mariusza Maślanki. Ale chyba jednak było warto, bo w swoim czasie o Bidulu całkiem wiele mówiło się, nie tylko pod kątem wydawniczym. Dla nie wtajemniczonych: bidul to synonim domu dziecka. A życie w bidulu nie wtajemniczonym właśnie przybliżyć ma lektura książki Maślanki. Jakie ono jest? Brutalne jak na substytut dzieciństwa. Z drugiej jednak strony ten bynajmniej nie dziecinny świat to bagaż wychowanków bidula wyniesiony z domu rodzinnego razem z jedną parą przykrótkich spodni. Bidul to taki zwielokrotniony już przynajmniej przez liczbę podopiecznych patologiczny organizm, żyjący podług własnych praw i wyobrażeń na świat, społeczeństwo, międzyludzkie relacje. W tym temacie możnaby długo jeszcze, w zasadzie bez końca. Od czego są jednak blogi... Jednym z nagrodzonych w 2012 jest Na marginesie życia. To może i kontrowersyjny ale bardzo prawdziwy obraz rodzinnych patologii z własnego polskiego podwórka opisanych z perspektywy kuratora sądowego. Kto ma ochotę na pogłębienie zimowego dołka, na pewno się nie zawiedzie. A w samym Bidulu na szczęście przebija się pozytywny aspekt jednostki, której udało się mimo wszystko nie wyzbyć szlachetniejszych odruchów czlowieczeństwa, wznieść się ponad społeczne normy, których oddziaływaniu była poddawana przez całe dzieciństwo, zaryzykujmy opinię: wyrosnąć na dobrego człowieka? Może i zasługa bidula w tym niewielka a jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że rodzinny dom nie byłby wcale lepszą alternatywą.
A teraz niech każdy z Was pomyśli, ile miał szczęścia rodząc się dzieckiem własnych rodziców.

czwartek, stycznia 17, 2013

Do lata, do lata...

Zima to w powszechnym mniemaniu najlepsza pora na czytanie. Zdaje się, że z braku konkurencji. Ja myślę sobie, jak to by było miło... późne leniwe lato w cieniu własnego ogrodu z książką w hamaku... Tymczasem do własnego ogrodu równie daleko jak do samego lata, najbardziej pożądanymi miejscami w domu są te w bliskości kaloryferów a i coś do frapującej lektury nie mam nosa tzn. obczytuję się w poradnikach, jak nigdy do tej pory, a że z poradnikami to różnie bywa, więc przemilczę, A. wprawia się w czytaniu na głos, więc słucham jego ulubionych historii z dzieciństwa o smoku z handicapem bo zaledwie jednogłowym, ja zaś doczytałam zbiór opowiadań Jacka Dehnela Rynek w Smyrnie  i jedyna konkluzja to potrzeba słońca, wyjazdu w ciepłe kraje - urlopu nie tylko czytelniczego mi trzeba od tej zimy!

Wspomnienie: Może jeszcze nie letnie, ale zupełnie już wiosenne czytanie w plenerze 

niedziela, stycznia 06, 2013

Klucz do Drzwi Magdy Szabó

O Magdzie Szabó była już na bq mowa, a pewnie będzie i nie raz jeszcze, ponieważ sama chętnie wracam do pisarstwa tej niekwestionowanej wielkości węgierskiej literatury, która godnie stawia czoła swoim będącym w przytłaczającej większości męskim kolegom po fachu. Pamiętam, jak w czasach studenckich lektorka j. węgierskiego wmuszała w nas po odcinku adaptację filmową Staromodnej historii. Na szczęście nie zdołała przynajmniej mnie zniechęcić do pisarstwa Szabó. Myślę, że życie byłoby o wiele uboższe bez lektury Drzwi tej węgierskiej autorki. Po troszę to ta zimowa aura, trochę gawędziarski ton opowiadania - to znów przez kunsztowne narracyjne pasaże zastępujące z powodzeniem dialogi - i z pewnością same losy Emerenc opisane w powieści składają się w baśniowy splot. Wszystko tu jest jakieś zaczarowane, sama Emerenc do końca nieodgadnioną zagadką, podobnie jak jej królestwo za zamkniętymi drzwiami. A może  rozwój wydarzeń bardziej niż baśń przywołuje na myśl antyczne fatum, tragiczny konflikt, w którym miota się nasza narratorka. Ponieważ każdy z wyborów, przed którym zostaje postawiona, będzie bez względu na decyzję niesłuszny. Ciekawe, jak Magda Szabó stworzyła postać uwydatniającą wielowarstwowość człowieczeństwa - z jednej strony jako wspólnej cechy gatunku myślącego, zachowującego się w pewien określony sposób, stosującego do powszechnych schematów, z drugiej zaś człowieczeństwa jednostki, jego intymnej utkanej z przeszłości, niepowtarzalnych doświadczeń i subjektywnego ujęcia rzeczywistości warstwy, która otacza i chroni człowieka niczym skóra, do tego nadając mu pewien kształt - osobowość. Tragizm losu Emerenc polega właśnie na rozdzielności tych dwóch aspektów jej człowieczeństwa, tragizm wyboru jej pani (a jednocześnie jednak podopiecznej) na tym, że próbowała ocalić to co indywidualne pozwalając na utratę społecznie akceptowalnego wymiaru człowieczeństwa Emerenc.
Szabó ma nade mną władzę czarownicy, a ja tak chętnie się jej poddaję, byle by tylko móc zajrzeć przez zamknięte drzwi, bo przecież kto inny, jak nie ona potrafi je przed czytelnikiem otworzyć. Taki węgierski sezam...

Ps. Jeden z najpopularniejszych węgierskich reżyserów; István Szábó (zbieżność nazwisk przypadkowa, aczkolwiek przy równie popularnym nazwisku praktycznie na dłuższą metę nieunikniona) nakręcił w 2011 roku na podstawie Drzwi film z Martiną Gedeck w jednej z ról głównych. Myślę, że całkiem udany, więc jeśli kto ma ochotę...