czwartek, lipca 30, 2015

Kto potrafi opowiedzieć historię

Lato i urlop w rodzinnych stronach. Sielanka mimo problemów dopadających mailem, gdziekolwiek byś nie był. Wreszcie choć na kilka dni role się odwróciły i teraz to ja stołuję się u Mamy, byczę się, ujmując sytuację nieoględnie i korzystam bezwstydnie z urlopu tacierzyńskiego A. 
W ramach wielkiego planu czytelniczego napadłam na Empik i całe szczęście, że towarzyszył mi Bobek ze swoim wózkiem pojemnym jak torba Mary Poppins, bo sama nie wiem, jak dałabym radę donieść te łupy gdziekolwiek. Dość, że pani przy kasie nie kryła zdziwienia, że tyyyyle książek kupiłam. ("Ale pani zaszalała! I ma pani zamiar to wszystko przeczytać?!"- "Nie- uspokoiłam ją- literaturę dziecięcą (kupioną zresztą dla Małej Mi i Bobka) już przerobiłam.") Miałam ze sobą listę, więc teoretycznie wybierałam książki według planu, przynajmniej do czasu, kiedy zupełnie o tym planie zapomniałam. Ale niech żyje spontaniczność! (napisała mama dwójki maluchów, której dzień zaplanowany jest co do minuty...) 
Jednak do rzeczy... Elżbieta Cherezińska a raczej jej książka była częścią planu. Może tylko w ilości 1 zamiast 2. Bardzo spodobał mi się wywiad z nią w ostatnich Książkach. Taka pozytywna babka, widać, że z pasją robi to co lubi i potrafi, czyli pisze, a to już coś. I pełno jej wszędzie, czuć, że jej książki wpisały się w aktualne trendy czytelnicze. Czyżby nasza polska bardziej historyczna pani Martin? Może sięgając po  Grę w kości oczekiwałam zbyt wiele. Faktem jest, że po całkiem udanym początku z każdą kolejną stroną robiło się coraz nudniej i skończyłam lekturę niczym przysłowiowy mops do tego jeszcze rozczarowany. Szkoda, bo dobrze się zapowiadało i ogólnie rzecz biorąc nie można Cherezińskiej odmówić pewnego daru narracyjnego a do tego całkiem dobrze poradziła sobie ze stylistyką. Bo jak wciągnąć w akcję z czasu pierwszych Piastów, żeby brzmiało to wiarygodnie ale jednocześnie język nie raził sztucznością? Pod tym względem się udało, tylko niestety samej treści czegoś zabrakło, żeby całość była naprawdę dobrą książką. Niemożliwe, żeby było to kwestią samych wydarzeń, które autorka opisuje, więc europejskich sukcesji po władzę w Europie u schyłku pierwszego milenium, w tym naszych polskich Piastów i ich dążeń do stworzenia własnej państwowości. Mama mówi: Przeczytaj Dago!, ale ja się boję stracić sympatię do Nienackiego, takiego jakim od dziecka uwielbiałam go za Pana Samochodzika. Zamiast tego, sama powiem: Poczytajcie Jasienicę, naszego najwspółcześniejszego kronikarza, historyka ale i barda, którego książki czyta się jak wspaniałe gawędy o dawnych czasach. Paweł Jasienica łączył w sobie wiedzę z darem jej przekazywania, lekkość pióra z logicznym myśleniem. Myślę, że tacy jak on przywracają choćby i najdalszej przeszłości jej koloryt i żywotność.



środa, lipca 15, 2015

Lektury Małej Mi: Do biblioteki po (pomysł na) książkę


Mała Mi zakomunikowała mi dzisiaj: Mamoooo, idziemy do biblioteki!
Ostatecznie nie poszłyśmy bo pogoda paskudna, a jeszcze trzeba by Bobka jakoś dotaszczyć na sucho. Ale prawie pękłam z dumy, że moje dwuletnie dziecko z własnej woli chce iść do pozornie najnudniejszego z wyobrażalnych dla dziecka miejsc. Piszę "pozornie", bo w naszej bibliotece jest wydzielona i do tego bardzo przestronna część dla dzieci, wypełniona książkami, które maluchy do woli mogą zdejmować z półek, a do tego nikt nie wymaga od nich cichej kontemplacji lektury, więc, co tu dużo gadać, jest głośno. I tylko dzięki poczuciu przyzwoitości karnych rodziców daje się ten czytający żywioł jakoś ogarnąć.
Z założenia nie oszczędzamy na książkach i mamy to szczęście, że nie zmusza nas do tego sytuacja materialna. Fakt, że z czasm znowu brakuje miejsca na regale i potem miejsca na regał, ale póki co zawsze jakoś udawało się problem rozwiązać (czytaj: przeprowadzić się,  kiedy to szczerze przeklinam te ciężkie kartony bez końca). 
A jednak jest jakaś magiczna siła w bibliotekach, która przyciąga, jak widać, już od małego. Trywializując można po prostu stwierdzić, że jest książek w bibliotece po prostu więcej. Łatwiej znaleźć więc coś dla siebie. Dzieciom, podobnie jak dorosłym zresztą, ten wielki wybór wcale nie pomaga zdecydować się na coś konkretnego. Ale pozwala opatrzyć się z tematem, bez wyrzutów sumienia (które mam mimo wszystko w księgarni) rozczytać się na próbę, a wielu dzieciakom z domów innych niż tych wytapetowanych książkowymi regałami po prostu oswoić się z czytaniem.
W kwestii literatury dziecięcej za nieocenioną zaletę biblioteki uważam możliwość zweryfikowania, którą książkę nasze dziecko naprawdę lubi, bo jednak zawsze wybieramy trochę "pod siebie". I kiedy okaże się, że po trzech tygodniach to nadal miłość od deski do deski, można bez obiekcji zakupić sobie własny egzemplarz. Zachodzimy więc z Małą Mi do biblioteki po wspólne pomysły na codzienne czytanie.
Tak na przykład odkryłyśmy dla siebie serię Małej biblioteki dziecięcej Meyera (Meyer. Die kleine Kinderbibliothek) a w niej kapitalne książeczki z latarką, a dokładnie z kawałkiem białego papieru w kształcie latarki, który pomaga dzieciom zajrzeć np. do wnętrza ludzkiego ciała albo do norek zwierząt, lepiej przyjżeć się gwieździstemu niebu lub ciemnym wnętrzom grobowców faraonów... A wszystko to na kartach i foliach tych sprytnych książeczek.

Poza tym Mała Mi doświadcza w bibliotece misterium wypożyczania i oddawania... Dumnie podaje pani zza biurka swoją pierwszą kartę biblioteczną, o której sama mówi, że to jest jej bilecik i za zupełnie naturalne uznaje, że w zamian dostaje do domu kilka książek. A po miesiącu, kiedy dziwi się, że trzeba je jednak oddać, przekonuje ją do tego argument, że w zamian zabierze ze sobą coś nowego do poczytania. Kolejny etap na drodze socjalizacji małego mola książkowego...


Cudowny świat naszego ciała. Przykłądowy tytuł z serii
Meyer. Die kleine Kinderbibliothek. Książeczka z latarką.