środa, grudnia 31, 2014

Epilog do 2014

To był rok pełen nowych wrażeń, zajęć i obowiązków. Dobry rok, przynajmniej w mojej subiektywnej ocenie. Nawet na czytanie starczyło czasu i to w całkiem przyzwoitym stopniu. Nie o wszystkim udało się napisać na bq, choć to bynajmniej nie szkodzi. Najważniejsze, że jeszcze tu jestem a po drugiej stronie jest kilku aktywnych czytelników moich postów. 
Dziękuję Wam za bycie moją motywacją do tworzenia czegoś, czego robić nie trzeba, za co nie płacą i na co często brak czasu. 

Jeszcze trochę o moim czytelniczym finiszu 2014... 
A było tak, jak sobie wymarzyłam: Lektura Opowieści wigilijnej Charlsa Dickensa krótko przed świętami, żeby w wirze przygotowań nie zapomnieć o prawdziwym przesłaniu Bożego Narodzenia, żeby wraz ze Scrooge´m uświadomić sobie naszą powinność bycia człowiekiem, zresztą, przede wszystkim na co dzień... A potem w świetle lampek choinkowych już sama radość z Wnuczki do orzechów Małgorzaty Musierowicz, którą to książeczkę miałam odłożoną specjalnie na tę okazję. I tak mi przyjemnie minęły dni świąteczne...
W nawiązaniu do tego czasu wybrałam kilka rysunków Tove Jansson, Muminków, a jakże... Wszystkie pochodzą z drugiego tomu Mumins. Die gesammelten Comic-Strips von Tove Jansson.





- Co mam na siebie włożyć? Czerwoną... czy małą czarną?...



- Ani jednego pyłku kurzu w pokoju dziecięcym!
(O jejku, jakie to straszne!)




- A jeżeli to prawda, że nie jestem dobrą gospodynią?



- Nasz dom...
- Piękny dom..
(Jesteście głupi)




- Do diabła z odpowiedzialnością!






środa, grudnia 10, 2014

O rodzinie bez podtekstów: Matka

Paryż; urokliwe zaułki Montmartre, kaskada schodów do Sacré Coeur i zbiory Musée d'Orsay, wieczorami przed zaśnięciem La Petite Bijou (pol. Perełka) Patricka Modiano. To ostatnich kilka moich dni spędzonych zresztą z rodziną, więc i z Mamą. Wszystko jakby się dopełniło: fakt bycia tam, towarzystwa i mojej lektury. Jednak... postaram się bez podtekstów: o matce - w powieści Modiano. Cieszę się, że przytrafiła mi się właśnie Perełka, która odcina się nieco od powszechnego poglądu na tematykę pisarstwa Francuza: Żydzi, holocaust i związane z tym zaułki pamięci XX wieku. Trochę zaszufladkowano tym Modiano, kiedy on tymczasem jest o wiele bardziej wszechstronny w swoich literackich podróżach po człowieczej przeszłości. Bo z tym jednym jestem w stanie się zgodzić: to właśnie czas miniony i to, co po sobie pozostawia są domeną twórczą Patricka Modiano. A wraz z tym nieunikniona melancholia i fatalizm losów jego bohaterów skazanych na przeżywanie minionych wydarzeń wciąż od nowa bez możliwości dokonania w nich jakichkolwiek zmian. 

Każdy z nas ma taką własną przeszłość, od której nie może się uwolnić. Tak samo, jak każdy ma matkę: obecną lub nie, kochającą albo obojętną i jakakolwiek jeszcze by nie była, to zawsze niezastąpiona i newymazywalna z naszego życiorysu, jak blizna po pępowinie. Tu już nie chodzi o oczywisty fakt ludzkiego poczęcia i narodzin, fizyczną zależność nie mającą sobie równych, ale (niezaprzeczalnie wynikającą z tej cielesnej bliskości) skomplikowaną w swej naturze zależność psychiczną. W swojej złożoności relacje matki i dziecka nie mają sobie równych, tak, jak i w swojej problematyce. O tym traktuje powieść Perełka przez pryzmat relacji z matką, a raczej nakreślonych tu z jednej tylko strony uczuć i wspomnień naszej la petite Bijou, która próbuje zamknąć za sobą rozdział uzależnienia od nieobecnej w jej życiu matki, a jednocześnie nie może się od niego uwolnić, nie znając odpowiedzi na zbyt wiele pytań. Modiano i tym razem pokazuje, że od przeszłości nie da się uciec, że trzeba czasem bez końca do niej wracać, zmierzyć się, zanim możliwe stanie się pójście dalej, w kierunku przyszłości. Ale jak zmierzyć się z nieobecnym duchem, kimś, czyjej miłości tak bardzo brakło, że stał się znienawidzoną zmorą snów. Tytułowej Perełce wystarczyła chwila w paryskim metrze, widok kobiety w spłowiałym żółtym płaszczu, by uruchomić na nowo lawinę wspomnień, wprawić w ruch machinę pamięci. 

Pięknym zabiegiem literackim jest u Modiano skonfrontowanie przeszłości głównej bohaterki z jej dziecięcym alter ego w postaci dziewczynki, którą miała się zaopiekować i którą nota bene zawiodła wchodząc ostatecznie w rolę własnej matki. 

Jeszcze bardziej podobało mi się, kiedy do punktu kulminacyjnego doprowadzony został, wydawać by się mogło, mało istotny wątek znajomości Perełki z Moreau-Badmaev’em, więc wieczorna audycja radiowa i pewien wiersz w obco brzmiącym języku. Obcym dla naszej Bijou, bo mnie wystarczyły dwa słowa, żeby wiedzieć, że to nie tylko język węgierski, ale i jeden z najbardziej znanych utworów wielkiego poety Attili Józsefa, który każdy szanujący się Wegier (a już na pewno mój własny domowy) recytuje z pamięci. Wiersz ma tytuł Mama i tu magiczny krąg się zamyka, motyw dopełnia. Attila József całe swoje krótkie życie cierpiał na zaburzenia psychiczne, w dużej mierze na tle rodzinnym. Matka, której bliskości zabrakło mu w dzieciństwie, jest tym wspólnym mianownikiem z bohaterką powieści Modiano. Faktem jest, że o matce małego Attili wiadomo, że oddała go ze względu na skrajną biedę i niemożność utrzymania rodziny, podczas gdy o pobudkach matki Thérèse nie wiemy nic, i nawet jeśli możemy się ich domyślać, traci to na znaczeniu w obliczu faktu nieodwracalności straty najbliższej osoby, rozłąki rzutującej na całe dalsze życie. I pewnie w obu przypadkach na sam życia koniec. Chociaż tak samo, jak nigdy nie dowiemy się, czy śmierć Attili Józsefa pod kołami pociągu była rzeczywiście samobójczą (niespełna rok wcześniej w jednym ze swoich wierszy on sam napisał, że czasem wierzy, że przyjdzie mu umrzeć w pościeli, co znów jest pięknym literackim nawiązaniem, ale to już inna historia...), tak nieodgadnione pozostaną pobudki połykającej tabletki Thérèse i to, czy skończyło się na tej jednej jedynej desperackiej próbie zapomnienia o matce.




József Attila

Mama

Már egy hete csak a mamára
gondolok mindíg, meg-megállva.
Nyikorgó kosárral ölében,
ment a padlásra, ment serényen.

Én még őszinte ember voltam,
ordítottam, toporzékoltam.
Hagyja a dagadt ruhát másra.
Engem vigyen föl a padlásra.

Csak ment és teregetett némán,
nem szidott, nem is nézett énrám
s a ruhák fényesen, suhogva,
keringtek, szálltak a magosba.

Nem nyafognék, de most már késő,
most látom, milyen óriás ő -
szürke haja lebben az égen,

kékítőt old az ég vizében.

niedziela, listopada 30, 2014

Na pograniczu życia i śmierci, medycyny i literatury czyli rzecz o Wagnerze i Karinthym



Co mają ze sobą wspólnego Frigyes Karinthy i David Wagner? Na pierwszy rzut oka - niewiele, na drugi - niewiele więcej... Tematyka bq każe przypuszczać, że łączy ich pisarska profesja i jest w tym już jakiś ułamek prawdy. Dość jednak wspomnieć, że kiedy malutki David rodzi się w 1971 roku, Karinthy nie żyje już od ponad trzech dekad. Inne czasy, inne światy, niewątpliwie inne temperamenty. Podczas kiedy Wagner w tym roku gościnnie objął katedrę literatury powszechnej na uniwersytecie w Brnie, Karinthy, mimo szerokich zainteresowań i mniej lub bardziej zdyscyplinowanego uczęszczania na zajęcia akademickie nigdy nie zdobył dyplomu wyższej uczelni. Myślę, że głęboko w sobie nosił kompleks tego zaniedbania i zasłanianie się ironią czy komizmem było tylko grą pozorów. Niemniej Karinthy stał się na Węgrzech wielki jeszcze za swojego życia (było już na ten temat małe co nieco na bq ), śmiem twierdzić, że do takiej sławy Davidowi Wagnerowi we własnym kraju jeszcze sporo brakuje, choć po ostatnich wyróżnieniach jest niewątpliwie na dobrej drodze, by nazwisko Wagner niekoniecznie kojarzyło się z monumentalnymi operami o postromantycznych ciągotach, czyli krótko rzecz ujmując - z Richardem. Zresztą, z Wagnerami w Niemczech, jak z naszymi rodzimymi Kowalskimi - jest z czego wybierać...

Wracając jednak do pytania: Co mają ze sobą wspólnego Frigyes Karinthy i David Wagner?... Obydwoje doświadczyli choroby śmiertelnie zagrażającej ich życiu i obydwoje opisali swoje przeżycia (sic!) wzbogacając tym w istotny sposób literaturę. Każdy z nich znalazł swój własny sposób literackiego ujęcia tematu i obydwa uważam za równie ciekawe.

Leben Wagnera jest książką dopiero co wydaną, rozreklamowaną przez przyznaną jej na targach w Lipsku nagrodę. Nie pierwsza i oby nie ostatnia książka Davida Wagnera, który z chorobą zmaga się od dziecka. Pisze o niej trochę jak o uciążliwym towarzyszu podróży, do którego zdążyło się już przyzwyczaić. Pisze trochę melacholijnie, trochę ze swadą, tak jak każdy kolejny dzień przynieść może zmianę samopoczucia, oddalenie lub przyspieszenie wyroku, który zapadł już dawno temu. Życie Wagnera to dialektyczny obraz rzeczywistości, ma swoją wartość i miarę poprzez ciągłą konfrontację ze śmiercią albo raczej z jej możliwością.

Karinthy doświadczył własnej śmiertelności inaczej, dlatego też inaczej ją opisał. Podróż wokół mojej czaszki to coś jakby reportaż w konwencji literackiej, nie mający do końca sprecyzowanych ram gatunkowych. O ile u Wagnera motyw zagrożenia życia jest pewną stałą, rozciągniętym w czasie stanem, dla Karinthy'ego to stosunkowo krótki i bardzo intensywny epizod w życiu: od pierwszych objawów choroby przez diagnozę guza mózgu po operację z miejscowym znieczuleniem i pobieżnie tylko wspomniany okres rekonwalescencji. Karinthy jakby do końca nie przestał się dziwić, że to wszystko spotkało właśnie jego i próbuje to zdziwienie przełożyć na emocjonalny dystans do własnego położenia.

Szkoda, że książkowy happy end potrwał tak krótko bo zaledwie dwa lata i nasz dzielny Karinthy ostatecznie umiera na wylew. Szczęśliwie tytuł Wagnera to Życie - dzięki udanej transplantacji, przezwyciężonych myślach samobójczych, własnej sile i motywacji. Dla Davida Wagnera życie to codziennych zmagań z własną ułomną fizycznością ciąg dalszy, dla nas, czytelników nadzieja na kolejne dobre książki jego autorstwa.

niedziela, listopada 09, 2014

Lektury Małej Mi: Pop up, czyli czytać w 3D!

Jako, że koncentracji Małej Mi nie starcza jeszcze na lekturę baśni Andersena (póki co udało mi się przeczytać jej tylko Calineczkę), ani często nawet na krótsze epizody z życia węgierskiej pary Bogyó i Babóca (to cieszące się u "bratanków" ogromną popularnością postaci chłopca-ślimaka i dziewczynki-biedronki stworzone przez Erikę Bartos), czytamy sobie trochę inaczej, bardziej interaktywnie i innowacyjnie. Wybieram Małej Mi książki według własnych preferencji estetycznych, a ona dokonuje ostatecznego wyboru, co naprawdę się jej podoba. Czasami nieco się w tych zapatrywaniach mijamy, ale ostatnio wspólnie odkryłyśmy magię książek trójwymiarowych, z angielskiego nazywane książkami pop up. Taka forma książek cieszy się zresztą największą popularnością właśnie na anglosaskim rynku wydawniczym. Myli się jednak ten, kto sądzi, że pop up booki są z założenia książkami dla dzieci, ponieważ te misternie poskładane dzieła sztuki są często przeznaczone właśnie dla dorosłego odbiorcy. Nie tak znów dawno temu sprezentowano mi pewną zupełnie poważną książkę trójwymiarową 600 Black Spots Davida A. Cartera. Książki trójwymiarowe Małej Mi nie są aż tak abstrakcyjne, jednak nie mniej fascynujące. Myślę że pobudzają dziecięcą fantazję, a że rozwój mowy - to pewne...

Poniżej, dla zachęty, kilka zdjęć pop up booków w dwóch ujęciach - dla dorosłych i maluchów.



David A. Carter, 600 Black Spots



David A. Carter, 600 Black Spots



David A. Carter, 600 Black Spots




Bestseller Erica Carle w wersji 3D, czyli po polsku Bardzo głodna gąsienica jako pop up.



Eric Carle, Bardzo głodna gąsienica



Eric Carle, Bardzo głodna gąsienica



Eric Carle, Bardzo głodna gąsienica


środa, października 29, 2014

Monotonia Munro

Ok, przyznaję, że zasadniczo jestem nieco opóźniona w czytaniu laureatów literackiej nagrody Nobla. Marzy mi się, żeby kiedyś wyróżniono kogoś, kogo jako autora znam już od dawna, wtedy z dumą i niby od niechcenia będę mogła zaraz następnego dnia po ogłoszeniu werdyktu napisać na bq, że i owszem, czytałam już dawno i mam na ten temat dużo do powiedzenia.

Tymczasem zaznajamiam się z całkiem już pokaźnym dorobkiem twórczym Alice Munro - z czystej przyzwoitości, w końcu Noblistka, ale też dlatego, że lubię literacką formę short story. Zawsze miałam do niej słabość i pewnie tak mi już zostanie. Czytam i dziwię się, że w zasadzie nie ma w tym pisaniu nic szalenie odkrywczego, niesamowicie odmiennego a jednak... Czytam jedno opowiadanie za drugim, potem kolejny tom i w ogóle mnie to nie nudzi. Założę się, że za miesiąc nie będę mogła nawet powierzchownie streścić, o czym opowiadały tytuły Księżyce Jowisza, Dziewczęta i kobiety itd., ale czytam... bo jakoś to wciąga. Przez "to" rozumiem styl Munro, jej pisanie o najzwyklejszych ludziach i ich zwykłych losach. Nie ma wielkich uczuć, namiętności, nie ma ani patosu ani szokującego naturalizmu. Tylko dzień za dniem tych, których dziesiątki mijasz na ulicy i nawet nie pomyślisz, by się za nimi obejrzeć, w najlepszym wypadku tylko muśniesz ich wzrokiem. Czy chcesz o nich czytać? Tak, jeśli opisała to Alice Munro, bo jej styl nadaje tej monotonnej codzienności głębszego wymiaru. Zobacz, mówi do czytelnika Munro, to tak mija nam życie. Jeżeli ktoś potrafi zakląć w literaturę piękną monotonię ludzkiej egzystencji, to jest to właśnie ta kanadyjska pisarka. I Nobel niech będzie jej za to!

niedziela, października 19, 2014

Sońka czyli jak pięknie i zaszczytnie przeczytać coś polskiego

Przyjechała rodzina a wraz z nią dostawa książek z Polski. Nie piszę: "polskich książek", bo to niezbyt precyzyjne sformułowanie i szczerze mówiąc, mogłoby sugerować wielki wybór czegoś godnego uwagi polskiego autorstwa. a z tym jest, jak jest, czyli różnie z tendencją na nie bardzo. Ale ale... Moja osobista perełka ostatnich miesięcy odkryta - Ignacy Karpowicz i jego Sońka. Fakt, że książka szeroko reklamowana, ale cóż to ostatecznie znaczy... Skromna objętościowo, książeczka w zasadzie, malutka taka na jeden dłuższy samotny i spokojny wieczór. Akurat takowy mi się trafił i już po Sońce.
Czy ktoś jest w stanie uwierzyć, że można jeszcze raz napisać o II. wojnie światowej, hitlerowskiej okupacji i zwykłych ludziach tamtych czasów i zrobić to na nowo, inaczej, ciekawie? Ja sama nie bardzo wierzyłam i tym bardziej miło dałam się zaskoczyć. Lubię takie małe - wielkie historie. 
I sam język Ignacego Karpowicza urzeka swoją poetycką stylistyką. Polskie serce rośnie w dumę. Jak to dobrze, że ktoś potrafi pisać literacką polszczyzną i nie trąci to ani myszką, ani internetowym chłamem. Cieszę się, że przeczytałam. A teraz trochę mi smutno i skamlę o jeszcze.

poniedziałek, września 15, 2014

Lektury Małej Mi: Radość tkwi w szczególe

Mała Mi jest w dalszym ciągu zafascynowana książkami. Oczywiście ta czytelnicza pasja ograniczona jest pewnymi rozwojowymi etapami. Na przykład tym, że obecnie najfajniej jest kontemplować książki razem kimś – czytaj: z mamą, tatą lub innymi ciociami i dziadkami, którzy się akuratnie napatoczą, generalnie więc razem z dorosłymi, bo inne dzieci postrzegane są póki co raczej jako konkurencja. Poza tym najfajniej według Małej Mi jest upodobać sobie na jakieś dwa do trzech tygodni jedną (z wielu) książek i wertować ją każdego dnia dziesiątki razy (z mamą etc.) Te dwa fakty połączone ze sobą sprawiają, że rodzic dla własnego zdrowia psychicznego oraz w trosce o prawidłowy rozwój umysłowy swojego dziecka szuka jakiejś czytelniczej alternatywy do standartowych książeczek. My znaleźliśmy ją w postaci tzw. Wimmelbuch. W tym szkopół, że ta niemiecka nazwa nie ma swojego polskiego odpowiednika. Znalazłam nawet kilka internetowych dyskusji na ten temat. 
Idea Wimmelbuch nie jest jednak zbyt skomplikowana. Jest to książka obrazkowa zwykle o dużym formacie, na papierze kartonowym, bez żadnego tekstu (to zaleta głównie dla rodzin wielojęzycznych), na której obrazkach wręcz roi się od tysiąca szczegółów. Na pierwszy rzut oka boli od tej mnogości głowa. Wydawałoby się, że dla dziecka też jest tego zbyt dużo i nie będzie mogło skupić ostatecznie na niczym uwagi. Doświadczenie (także własne) pokazuje jednak, że około 18-miesięczne dziecko jest właśnie taką formą literatury zafascynowane. Po pierwsze dlatego, że obrazki można bez końca opowiadać na nowo i jest to oczywiście rola asystującego dorosłego, więc dziecko cieszy się z poświęconej mu uwagi, po drugie, że ze względu na masę szczegółów żadnemu z nich szybko się to nie znudzi, a do tego można nauczyć (się) wielu nowych słów, co dla dziecka w tym wieku jest generalnie bardzo atrakcyjne, że już nie wspomnę o dumie rodziców. Dodatkowo można wybrać coś tematycznego, typu: pora roku, miasto, wieś, zwierzęta, w domu itp., czyli dopasować Wimmelbuch do aktualnych upodobań malucha. Ciekawe jest też Wimmelbuch wkomponowane w topografię konkretnej miejscowości. Mała Mi ma przykładowo taką węgierską böngésző (to właśnie węgierski odpowiednik Wimmelbuch) z kulisami Budapesztu.

Okazuje się, że nie tylko diabeł tkwi w szczególe i że szczegół to nie zawsze szczegół...

Ps. W praktyce typowe obrazki z Wimmelbuch* wyglądają jak poniżej:









* Wśród polskiego nazewnictwa pojawia się m.in. wyszukiwanka, ale jest to w zasadzie już pewna specyfikacja klasycznej formy Wimmelbuch, na której obrazkach dziecko ma wyszukać jakieś konkretne elementy.

czwartek, września 04, 2014

Mann. Klaus Mann

Syn, pierworodny zresztą, Thomasa Manna.

W zasadzie w tym zdaniu zawiera się cała prawda o jego życiu, źródło wszelakich blasków i cieni. Bycie synem Thomasa Manna oznaczało tak samo wymierne korzyści, jak i z założenia stracony przywilej niezależności tworzenia, być może nawet i istnienia w ogóle. Ta ambiwalencja od zawsze przekładała się na stosunki między ojcem i synem. Klaus podziwiał Thomasa, miał przed nim respekt (w prywatnych zapiskach nazywa ojca Czarodziejem) i pragnął mu nie tyle dorównać, co zyskać jego uznanie, przynajmniej jako pisarz. Jednocześnie obwiniał go za uczuciowy dystans, o to, że czuł się niekochany i odizolowany. Thomas w rzeczywistości wcale nie był obojętny wobec swojego syna, w jego pamiętnikach znaleźć można nawet zapiski w stylu tych z lata 1920 roku: Verliebt in Klaus dieser Tage (Aktualnie rozkochany w Klausie) lub: Klaus, zu dem ich mich neuerdings sehr hingezogen fühle (Klaus, do którego ostatnio odczuwam silny pociąg). W porównaniu z młodszymi swoimi dziećmi Thomas Mann faworyzował wręcz Klausa, podobnie jak faworyzował najstarszą wśród rodzeństwa Erikę i nie jest też tajemnicą, że pociąg, o którym wspomina pisarz miał charakter seksualny, albo, jak zwykło się raczej w jego wypadku pisać, erotyczny. W późniejszych latach wszelka krytyka, często jak najbardziej usprawiedliwiona, warsztatu literackiego syna tak bardzo różniącego się od jego własnego bolała go i w gruncie rzeczy Thomas wstydził się za Klausa, który pisał jak żył: pod wpływem chwili, niecierpliwie, bez planu i większych perspektyw.

Komm heim, wenn du elend bist (Wracaj do domu, gdy będzie ci źle) - miał kiedyś powiedzieć ojciec do Klausa i ten syn marnotrawny, do końca życia będący na utrzymaniu rodziców, morfinista (dokładniej rzecz ujmując uzależniony od narkotyków, bo Klaus nie stronił nawet od heroiny) i zadeklarowany homoseksualista (jakby znowu na przekór ojcu, który próbował zdusić własne preferencje seksualne i sprowadzał je do kwestii czysto estetycznej), co w tamtych czasach było nielegalne w świetle prawa, wracał często. Lizał rany a potem znów podążał własnymi drogami. W odróżnieniu od ukochanej siostry Eriki i brata Golo, nie miał zamiaru zostać sekretarzem w służbie sławnego ojca, poświęcić siebie na ołtarzu jego wielkiej przyćmiewającej wszystko inne (i wszystkich innych) kariery. Być może, aby ponownie  udowodnić coś ojcu, Klaus zaciągnął się w 1942 roku do amerykańskiej armii i rzeczywiście, Thomas, może poraz pierwszy w życiu wyraził się o tym kroku syna z niekłamanym respektem. Różniło ich wiele, między innymi zapatrywania polityczne na własny, porzucony już kraj. Klaus od początku widział w Trzeciej Rzeszy reżym, z którym nie można iść na żaden kompromis, podczas  kiedy rozchwiany psychicznie ojciec łudził się jeszcze, że uda mu się przetrwać w nim jako wielki niemiecki pisarz dystansując się zupełnie od życia politycznego. Czas pokazał, że to syn miał rację i ostatecznie sam ojciec podążył jego śladem.

Ale powróćmy jednak do literatury, która zajmowała Klausa w zasadzie od dzieciństwa, co zresztą ze względu na atmosferę rodzinnego domu nikogo nie dziwiło. Marcel Reich-Ranicki, podobnie jak wielu innych krytyków literackich i badaczy twórczości Klausa Manna podkreślają, że nie był on autorem wybitnym, jednak miał spore pojęcie o warsztacie literackim, co uwidacznia się w pisanych przez niego krytykach. Klaus czuł literaturę, potrafił bardzo trafnie ją ocenić, natomiast sam jakby nie zawsze umiał zastosować w praktyce własną wiedzę. Może brakowało mu talentu, co zarzucali mu zjadliwie ówcześni krytycy (przykładowo Kurt Tucholsky), może po prostu brakowało mu cierpliwości i zdyscyplinowania. A jednak jego spuścizna literacka obroniła się przed czasem i patyną zapomnienia, głównie Mephisto, od początku owiany nimbem skandalu, bo trudno tu mówić o powieści z kluczem, tak oczywiste jet przełożenie historii bohatera Hendrika Höfgena na losy aktora i dyrektora teatralnego Gustafa Grüngensa. Klaus Mann uparcie powtarzał, że przyświecała mu myśl napisania powieści typologicznej, napiętnującej amoralność karierowiczów bratających się z nieludzkim totalitaryzmem dla żądzy sławy i pieniędzy, ale od początku przypisywano mu najniższe pobudki zemsty i zawiści - Mephisto jako pamflet na byłego szwagra i kompana. Myślę, że Klaus do końca sam nie był w stanie przekonać własnego sumienia, że nie chce w Grüngensa jak najbardziej osobiście uderzyć swoją publikacją, z drugiej strony wręcz bezprzykładna kariera prowincjonalnego aktora, który stał się ikoną fascynowała Klausa. Czytając Mephisto wyraźna staje się mieszanka podziwu z antypatią. Właściwie w tym ujęciu Mephisto wiernie swojemu protoplaście autorstwa Goethego nie jest bynajmniej postacią sensu stricte negatywną.

Mephisto Klausa Manna i Mephisto Goethego uosabiają bardzo ludzką naturę z przypisanymi jej ułomnościami, stąd wcale nie wydają się być siłą nadprzyrodzoną. Klaus Mann piętnuje ale jednocześnie usprawiedliwia swojego bohatera jego ludzką naturą. Całość jest ostatecznie krytyczna w swojej wymowie, choć nie tylko wobec Höfgena, co względem całego konformistycznego i nierzadko skorumpowanego środowiska, w którym miał on możliwość zaistnieć. Zarzucano Klausowi Mannowi, że pod przykrywką beletrystyki napisał dość przeciętny i nieobiektywny reportaż. Sławny ojciec też nie miał zbyt wysokiego zdania o powieści syna, być może dlatego, że sam w zupełnie innym wymiarze zajął się motywem faustowskim (Doktor Faustus) i uważał, że Klaus podszedł do tematu zbyt lekko i niefrasobliwie, może bolała go urażona duma, że Klaus zamiast jego książki wnikliwie studiował prace jego najintymniejsego konkurenta; brata Heinricha (Poddany Heinricha Manna był dla Klausa podstawowym dziełem, z którego czerpał motyw układania się z władzą). Dziś, z perspektywy czasu Mephisto posiada jednak wartość uniwersalną i choć nie jest wielkim dziełem to jednak ciągle frapuje czytelnika swoją problematyką. Grüngens - Höfgen to już tylko postaci z przeszłości, tło dla powieści Klausa Manna. Ale w chwili, kiedy autor poraz kolejny - tym razem skutecznie -  pozbawiał się życia, Grüngensowi w powojennych Niemczech życie zawodowe znów stawało otworem, on sam zawierał przymierze z kolejnym już systemem politycznym, by ponownie stać sie ulubieńcem publiczności. W tym samym czasie dalsza egzystencja i twórczość Klausa Manna, emigranta, członka armii amerykańskiej, wydawcy literatury na uchodźctwie i głosu politycznego oporu w najlepszym wypadku stała pod znakiem zapytania. Do tego powieść Manna miała za jego życia nigdy nie zostać wydana, jeszcze długo później wyrokiem sądu publikacja Mephista została zabroniona, nomen omen w demokratycznych już Niemczech (zachodnich). Faktem jest, że nie dlatego Klaus odebrał sobie życie. Wiadomo, że już od wczesnej młodości kokietował z myślą o śmierci i samounicestwieniu. Fascynowała go ta możliwość, kilka razy próbował z niej zrobić użytek. Ten aspekt jego osobowości odbiera tragizmu nawet samobójczej śmierci Klausa Manna. I tak w świadomości potomności jego nazwisko pozostanie już tylko wątłym cieniem jasno świecącej gwiazdy ojca, Thomasa Manna.


Klaus Mann. Wszystkie trzy zdjęcia pochodzą z albumu
Thomas Mann. Ein Leben in Bildern pod redakcją Hansa Wyslinga i Yvonne Schmidlin.



Klaus Mann w Nowym Jorku



Erika Mann w scenicznym stroju pierrota, najbliższa wśród rodzeństwa Klausowi.
W młodości łączył ich przede wszystkim teatr.
Można spekulować, czy homoseksualizm Klausa nie przyczynił się do tego,
że darzył on bardzo silnym uczuciem swoją dość męską w wyglądzie siostrę.

piątek, sierpnia 08, 2014

Pretensjonalność orchidei

Zanim zabrałam się za pisanie tego, nie będę ukrywać, niezbyt pochlebnego posta, sprawdziłam, czy polskojęzycznemu czytelnikowi w ogóle grozi lektura Domu orchidei. No i proszę - jest tłumaczenie, więc już spokojnie mogę pisać ku przestrodze zbłąkanych czytelniczych dusz, zbyt niefrasobliwych klientów księgarni i chwilowo zbyt pełnych portfeli. Apeluję zwłaszcza do miękkich serc kobiecych - nie liczcie na lekturę romantyczną i porywającą, jak jedną z tych autorstwa sióstr Brontë. Ja też czytałam z potrzeby serca, żeby się trochę zemdlić jakimś romansem poza codziennością a doczytywałam z czystego niedowierzania, że coś takiego może zostać w ogóle wydane i to w całkiem przyzwoitym nakładzie.
Lucinda Riley - człowiek powinien nabrać już jakichś podejrzeń przy samym nazwisku pisarki, ale w końcu co ona za to może (mogłaby zmienić nazwisko). Niestety cała reszta jest tak samo pretensjonalna - jak z najbardziej dramatycznej fazy wczesnej  twórczości Andzi Shirley. Wszystko to okraszone różnymi takimi zwrotami akcji, że się trochę w głowie kręci i dla równowagi psychicznej trzeba sobie przerwy na normalność robić. Czasem trochę się ubawiłam, np. przy scenie, w której niegdyś ukochany mąż protagonistki wraca z zaświatów po wypadku, w którym przecież zginął, teraz okazuje się być prostakiem i w ogóle alkoholikiem, ale usilnie próbuje zdobyć na nowo serce swojej żony-wdowy nieoględnie namawiając ją do seksu oralnego, czyli posuwając jej głowę w okolice swojego krocza z romantycznym wyznaniem: Kochanie, przecież wiesz, jak bardzo to lubię. Hmm... Ale naszej Julii co innego chodzi po głowie i jeżeli w ogóle, to pochyliłaby się ku innemu mężczyźnie. Jest nim Kit (no to kit...). Swoją drogą scen łóżkowych, ba, nawet jakichś namiętniejszych pocałunków z Kitem brak. Niech się czytelniczki same cmokną, gdzie i z kim chcą. Już się nie czepiam rozmaitych nielogiczności tej porywającej historii. W ogóle sama sobie jestem winna. Następnym razem, jak mi się zachce czegoś romantycznego, to wrócę do klasyki gatunku. Na orchidee w moim domu jednak brakuje egzotyki.

poniedziałek, lipca 21, 2014

Kolej na coś lekkiego

Żeby mi się tak chciało, jak mi się jeść chce...  Niestety chęci i energia nijak się mają o mojego obecnego apetytu. Nawet z czytaniem jestem na bakier. Choć na swoje usprawiedliwienie mam ciągłe wyjazdy to tu - to tam. W zasadzie tylko przepakowuję walizki i znów w drogę. Sezon letnich urlopów trwa w najlepsze. Zastanawiam się, czy w przyszłym roku nie zorganizować się w myśl zasady: Raz a dobrze i wyjechać gdzieś na dłużej. Tymczasem jednak to gdzieś lecimy, to jedziemy samochodem, to koleją. Szczerze mówiąc tę ostatnią formę podróżowania lubię ostatnio najbardziej. Może dlatego, że jeździmy die Bahn.
Lubię niemiecką kolej z tym przyprawiającym o zawrót głowy gąszczem połączeń, z jej czystymi i wygodnymi pociągami. Lubię legitymować się swoją Bahn-kartą, cieszę się, że przynależę do wspólnoty podróżujących po trakcjach kolejowych. Niemcy strasznie narzekają na die Bahn. Wynika to pewnie z braku porównania, na przykład do PKP obrośniętych wszelakimi spółkami jak brodawkami. My Polacy wiemy najlepiej, co znaczy zatłoczony wagon albo opóźniony odjazd. Ale co tam Polska... W Indiach pociągi to dopiero żywioł z własną fauną i florą! Niemcy patrzą na die Bahn przez pryzmat swojego standartu i kręcą głową ze zdenerwowaniem, bo podchodzą do tematu jak zwykle profesjonalnie i bardzo poważnie. Przynajmniej z reguły a jak wiadomo, od każdej reguły istnieje wyjątek. Okazuje się, że nie brakuje Niemcom na kolei humoru, albo przynajmniej zdrowego dystansu. Właśnie wyszperałam w jakimś małym kiosku i kupiłam za przysłowiowego grosza książeczkę, w której autorzy Stephan Orth i Antje Blinda pozbierali najróżniejsze śmieszne i kuriozalne historie pasażerów die Bahn. Taka mało zobowiązująca lektura, można ją czytać na wyrywki lub wspak. Czytałam i śmiałam sie w głos, a rzadko mi się to zdarza. Historie bywają rozmaite.
Dla przykładu poniżej krótki wyjątek we własnym tłumaczeniu:

W ekspresie regionalnym z Marburga do Frankfurtu usłyszałem następujący komunikat:
”Szanowni państwo, tutaj mówi państwa Führer...” Cisza. Na to odzywa się jeden z pasażerów: "Przecież on nie żyje?!” Reszta komunikatu rozpłyneła się pośród gromkiego śmiechu.

niedziela, lipca 13, 2014

Lektury Małej Mi: Co czyta sfrustrowana mama

Obiecuję, że następnym razem będzie faktycznie o książkach, w których lubuje się Mała Mi, a wygląda na to, że rośnie nam kolejny mól (węg. moly) książkowy, więc jest o czym pisać, ale dziś coś ku pokrzepieniu nadwyrężonych serc rodzicielskich. 

Ile radości daje doświadczenie rodzicielstwa wie każdy, komu dane było wypróbować się w tej roli. Całe morze pozytywnych emocji, każdego dnia coś nowego, fascynującego. I tylko czasem jakby coś się nagle zacięło, zepsuło, pomieszało. Zamiast porannego uśmiechu dąsy, kopniaki podczas przewijania i tak niezbyt obiecująco rozpoczyna się całodobowy terror (albo będzie po myśli Twojego dziecka, albo będzie ciągły krzyk nie do wytrzymania). W takich chwilach zastanawiam się, czy zamiast chrztu nie zorganizować lepiej egzorcyzmów, a wieczorem po dniu pełnym płaczu, krzyku i nerwów mam poczucie jednej wielkiej macierzyńskiej porażki. Okazuje się, że na takie okazje też dobra jest książka, a konkretniej książka holenderskiego małżeństwa psychologów i antropologów Hetty van de Rijt oraz Fransa X. Plooij. Dla nikogo nie jest już tajemnicą, że zaopatruję się głównie na niemieckojęzycznym rynku wydawniczym a tutaj tytuł Oje, ich wachse! (Ojejku, rosnę! Niestety tytuł nie został przetłumaczony na język polski. Teoretycznie w naszych księgarniach wysyłkowych jest do zdobycia wersja angielska: The Wonder Weeks: How to Stimulate Your Baby's Mental Development and Help Him Turn His 10 Predictable, Great, Fussy Phases Into Magical) należy do klasyki literatury rodzicielskiej. Teraz już wiem dlaczego. To chyba jedyny taki poradnik, który nie wypomina, co robisz źle i nie poucza, jak robić to lepiej, lub w ogóle: dobrze, tylko w trudnych chwilach przemyca myśl genialnie prostą i kojącą: Twoje dziecko jest normalne! Spokojnie, to tylko faza i każdy musi przez nią przejść. W nagrodę: kolejny pułap rozwoju mentalnego osiągnięty. Sceptyczni? Uwierzcie, taka lektura fantastycznie koi rodzicielskie nerwy. Wcześniej wertując ten poradnik zastanawiałam się, po co komu całe stronnice cytatów z anonimowych rodziców opisujących dąsy i wszelkie inne przejawy niesubordynacji własnych dzieci od noworodka do dwulatka. Teraz, kiedy Mała Mi ma jeden z tych gorszych dni, czytam i ze zrozumieniem kiwam głową. I cieszę się, że inni wcale nie mają lepiej i pocieszam się, że ich dzieciom też minęło. Zamiast denerwować się minionym dniem, wyobrażan sobie, że moje dziecko ma za sobą kolejny skok mentalnego rozwoju, następnego dnia obudzi się mądrzejsze i bardziej rozeznane w logice otaczającego je świata. To jednak nie zalążek wrednego charakteru (Że też nazwałam własną córkę Małą Mi!), a tylko chwilowe przeciążenie rozwijającego się rozumu.

No, w górę serca, będzie dobrze!
Zresztą... na dobrą sprawę nigdy nie było inaczej.


Myślę, że dziecięca logika
jest tu jednak nieco inna:
Gryzę bo potrafię, a skoro coś potrafię,
dlaczego nie mam tego robić?


Ps. Czasem zamiast nowych horyzontów mentalnych w buzi Małej Mi pokazuje się po prostu nowy ząb i to też w zupełności wystarcza mi jako zadośćuczynienie za wcześniejsze perturbacje.

poniedziałek, czerwca 30, 2014

Flaki z olejem zamiast Czardasza z mangalicą a ja i tak kocham Węgry

Czekałam na najnowszą książkę Krzysztofa Vargi, jak czekam z radosnym podekscytowaniem na wszystko co ma związek z Węgrami. Tym większe było rozczarowanie. Mam nadzieję, że to ostatnia węgierska publikacja Vargi, bo poza tym, że tendencyjnia (Temat przewodni: kuchnia węgierska), to jeszcze karygodnie nudna. Po pierwszych kilku stronach, nie bardzo zresztą trzymających się kupy, pełnych powtórzeń i stylistycznych potknięć, zastanawiałam się, czy sam autor w ogóle zmusiłby się do takiej lektury. Z czasem jakoś wdrożyłam się w tę manierę a la Stasiuk (Tak tak, panów poza wydawniczym interesem łączy prywatna sympatia, co niestety K.V. na dobre nie wychodzi, bo namiętnie kopiuje styl naszego polskiego Jamesa Deana literatury. Andrzej Stasiuk jest zresztą z tym swoim turpistycznym umiłowaniem prowincji pisarzem ciekawym i oryginalnym, jednak wystarczy sam jeden we własnej osobie), ale z każdą kolejną stroną dewiacji kulinarnych wplecionych w opisy mało frapujacych węgierskich wojaży Vargi mdliło mnie coraz bardziej. Wiem, to mógł być także najzwyklejszy objaw ciąży, ale wyobraźcie sobie, że nasza półtoraroczna córka zwymiotowała właśnie na Czardasz z mangalicą, a nie zdarzyło jej się podobnie potraktować do tej pory żadnej innej książki!

Czardaszowi z mangalicą zupełnie brakuje tego, czym ujął mnie Gulasz z turula: błyskotliwej pointy, czasem wrednego ale jednak humoru, lekkości pióra. Rozumiem, że Węgrzy to nie Francuzi, ale wierzcie mi, kto sam jeszcze nie miał okazji się przekonać, że i w dolinie Karpat zjeść można dobrze i wspominać to bez gastrycznych lęków. Poza tym jest tyle ciekawych miejsc, pięknych szlaków, urokliwych zakątków, które aż proszą się, by je odkryć. Tymczasem Varga w swojej książce odgrzewa wciąż tą samą skisłą zupę - jak nie Trianon to węgierska hucpa. Sprawiedliwie trzeba mu oddać, że odcina się od tego opis Wielkiej Niziny, czyli węgierskiej Alföld. Tym razem można poczytać coś nowego, ciekawego i mam wrażenie, że sam autor jest tutaj w swoim pisaniu o wiele bardziej entuzjastyczny.
Reasumując, nie czytajcie jednak tego co ma do napisania o Węgrzech Krzysztof Varga, zamiast tego  zaopatrzeni w ducha odkrywcy pojedźcie tam sami!
Na zachętę kilka zdjęć z prywatnych zbiorów.



Taką wiosenną impresję uwieczniłam podczas spaceru po wzgórzach Budy i sąsiedniego miasteczka Budaörs.



Żniwa...



Balaton. Kto nie jest Węgrem pewnie nigdy nie pojmie, ale oni kochają to swoje węgierskie quasi morze i lato bez Balatonu nie jest latem a urlop urlopem.



Tak kiedyś mieszkałam. W typowej kamienicy peszteńskiego śródmiasta.



Körtös kalács, najlepszy zminą, ale smakuje zawsze i wszędzie.



Droga na wzgórze wyszechradzkie.



Budapeszt



Najlepsze miejsce na prawdziwie węgierskie zakupy.



Moja ukochana secesyjna ruina na Matyasföld



Z zimowego spaceru po Cytadeli



Szőrke marha jeszcze w wersji na żywo



Ok, Węgrzy kochają, cierpią i żyją swoją historią, ale czasem obiawia się to zupełnie niegroźnie.




wtorek, czerwca 10, 2014

Samotność w wielkim skwarze

Dookoła wszystko jakby zamarło, ograniczyło swoje czynności życiowe do niezbędnego minimum, co przy obecnych warunkach atmosferycznych jest jedyną szansą na przetrwanie. Skwar. Upał. Duchota. Mam poczucie zupełnego odrealnienia i stąd chyba lektura Solaris Stanisława Lema. Równie dobrze mogłabym w tej chwili znajdować się gdzieś tam na innej planecie. A jednak ta perspektywa nie jest mi miłą. Lubię Ziemię z jej grawitacją i atmosferą, mimo tych narzekań, że czasem prawdziwa zima a to znowu lato...

Jest w książce Lema jakiś smutek i beznadziejność ludzkiej tęsknoty za odnalezieniem innego życia we wszechświecie, za tzw. kontaktem z obcą inteligencją, której Lem nadał w powieści Solaris postać oceanu, tak naprawdę nawet nie złowrogiego ludziom, ale na zawsze obcego i nie dążącego do żadnego porozumienia.

Ta nasza wieczna samotność w kosmicznej przestrzeni...

poniedziałek, maja 26, 2014

Mann. Thomas Mann

Stało się, podjęłam wyzwanie. 
Od początku istnienia bq jasne było, że bez Mannów się nie obejdzie, więc tym bardziej bez Thomasa Manna. Ale jak pisać o ikonie literatury nie wikłając się zaraz w obszerną monografię, albo nie popełniając (cokolwiek modnego w dzisiejszych czasach) plagiatu, skoro zdaje się, że o nim wszystko zostało już napisane... Od kilku miesięcy siedzę w okopach z biografii, korespondencji, albumów i wreszcie z samych książek T. Manna i powoli mam wrażenie, że się rozpłynęłam i wtopiłam w to wszystko, co czytam. Składam na nowo mój własny obraz tego, który przez dziesiątki lat tak naprawdę jako jeden z nielicznych w swej profesji już za życia urósł do nieosiągalnych rozmiarów monumentu, a co gorsza, był tego zupełnie świadomy. Mit. Pomnik. Jakoś trudno spojrzeć na Thomasa Manna jak na człowieka, bo też niewielu ukazuje go w takiej perspektywie. Może jedynie on sam we własnych pamiętnikach i może dlatego dopiero długo po jego śmierci trafiły one do druku, kiedy legenda zdąrzyła się już dostatecznie utrwalić.

Thomas Mann to postać pełna sprzeczności a jednocześnie zupełnie niezakłamana. Urodzony patrycjusz (który nota bene nigdy nie wyzbył się przekonania o własnej nobilitacji z racji pochodzenia) przechodzi na stronę demokracji i staje się jej orędownikiem. Żyjący w poczuciu osobistej wielkiej misji reprezentowania - kogo, lub czego?- Rodziny, literatury niemieckiej i... całego swojego narodu. Człowiek, który powiedział publicznie bez najmniejszego zająknięcia: Niemcy są tam gdzie jestem ja i przynajmniej od czasu swej amerykańskiej emigracji jakby per se ustanowiony został namiestnikiem niefaszystowskich rodaków, miał w rzeczywistości niesamowitą tremę przed każdym swoim przemówieniem, próbował uwolnić się od polityki, która tak naprawdę mało go interesowała (po drugiej wojnie światowej odrzucił propozycję stanowiska prezydenta RFN). Pełen lęków, depresyjny, za to wobec świata zawsze pewny swojego. Laureat niezliczonych tytułów doktora honoris causa, który od najmłodzych lat zupełnie nie radził sobie w szkole, często repetował klasy a matura nawet nie znajdowała się w zasięgu jego marzeń. Nękany lękami egzystencjalnymi cały czas starał się być wierny narzuconej przez siebie samego roli. No właśnie, biografowie Manna podkreślają ten sceniczny wymiar jego życia i nie wynika to  bynajmniej z zakłamania, dwulicowości, a z poczucia misji bycia Thomasem Mannem na miarę światowej publiczności.

Jego życie osobiste też było pełne sprzeczności. Dla nikogo nie są już tajemnicą homoerotyczne skłonności pisarza, który jednak w swoich pamiętnikach sprowadzał tę kwestię do czystego estetycyzmu. Więc nie był T. Mann homoseksualistą, gdyż brakuje dowodów na to, że jakakolwiek z jego męskich miłości zyskała też wymiar fizyczny. Zrestą sam wyrażał się na temat fizyczności takiego związku z wyraźną dezaprobatą. Mimo fascynacji płcią jednakową, w pewien sposób pozostał dozgonnie wierny Katji z domu Pringsheim, kobiecie, która sama jest wielką zagadką. Jeżeli Thomas Mann przez całe swoje życie grał dla publiczności takiego siebie, jakim do dziś istnieje w powszechnym mniemaniu, to jego żona Katja przez całe te dziesięciolecia wiernie i bezdyskusyjnie wcielała się w rolę drugoplanową, była trochę jak Leporello czy Sanczo Pansa i sama stała się archetypem sługi będącej przy okazji kobietą i to związaną ze swoim panem węzłem małżeńskim. Akurat w przypadku Katji ta rola jest dość zaskakująca. Intelektem a już z pewnością wykształceniem znacznie przewyższała swojego męża, tymczasem to właśnie dla niego przerwała po wzorowo zdanej maturze (a dodać trzeba, że w swoim czasie była pierwszą żeńską maturzystką w rodzinnym Monachium) studia matematyki (u ojca), fizyki (m.in. u Röntgena) i filozofii (m.in. u Jaspersa). Zdolna, obyta, odważna, a wierząc zdjęciom: także piękna oraz z tak zwanego dobrego domu (zresztą zasymilowanych Żydów, co nie jest bez znaczenia, bo także Thomasa w latach 20-tych frapowała kwestia żydowska...) bogata, więc mimo handicapu wynikającego z prostego faktu bycia kobietą, mająca wszelkie perspektywy na frapujące i spełnione życie, bez reszty poświęciła je swojemu mężowi. Korespondencję sygnowała podpisem Frau Thomas Mann i bez najmniejszego żalu miała pod koniec swojego życia powiedzieć, że zawsze była narzędziem swojego męża i nigdy nie robiła tego, co robić by chciała. Za to zapalczywiej jeszcze niż sam Thomas, Katja walczyła choćby i z najmniejszą krytyką pisarstwa męża i gromadziła wokół siebie pochlebnych recenzentów. Czy Thomas Mann kochał swoją żonę? Pewnie tak... Na swój sposób... Trochę jak wierny przywiązany pies. To Katja była oparciem, przystanią, z pewnością wiele jej zawdzięczał, zwłaszcza w czasach psychicznego rozchwiania. 
Tymczasem pośmiertnie udostępnione światu pamiętniki Manna rozczarowują swoją małostkowością. Zdaje się, że więcej miejsca poświęcał zapiskom na temat własnej garderoby i drobnych dziennych rutynowych czynności, niż żonie i szóstce dzieci. Autorytet milionów ludzi na całym świecie nie był nim bynajmniej w swoim własnym domu. 

Ale ale... chyba trochę za bardzo się rozpędziłam. Kto chce wiedzieć więcej, niech rozczyta się w rewelacyjnej monografii autorstwa Hermanna Kurzke pt. Tomasz Mann: Życie jako dzieło sztuki (Thomas Mann. Das Leben als Kunstwerk. Eine Biographie) Ja chciałm tylko pokazać, że ze świadomością tego zupełnie ludzkiego wymiaru osoby Thomasa Manna zupełnie inaczej czyta się jego dzieła. Zwłaszcza te monumentalne. Nigdy nie pomyślałam, że mając niespełna roczne dziecko nadrobię braki z czasów studiów filologicznych i wreszcie przeczytam Buddenbrooków, o których wydawca początkującego pisarza Th. Manna, Samuel Fischer napisać miał, że wydanie drukiem wymaga skrócenia powieści o połowę jej obiętości... Dość, że bez żadnych skrótów opowieść o rodzinie Buddenbrooków ukazała się drukiem nakładem wydawnictwa Fischera - przy czym moje wydanie z 2012 roku liczy sobie bagatela 758 stron - to jeszcze właśnie ta książka stała się ulubionym przez Niemców tytułem autorstwa Thomasa Manna. Swoją drogą, czytając biografie Manna coraz bardziej upewniam się w przekonaniu, że obiętością swoich programowych dzieł próbował zrekompensować dopadającą go regularnie niemożność pisania ( I pomyśleć, że niczego nieświadomi wykładowcy to właśnie jego stawiali nam, studentom za przykład zorganizowania i pedantycznego warsztatu literackiego. Ha!) i pewnie dość głęboko siedzący kompleks kiepskiego ucznia, więc i człowieka bez formalnego wykształcenia. I tak książki Manna są często niesamowicie detaliczne, wręcz o encyklopedycznym charakterze w swojej treści. Choć Buddenbrookowie to znów inna kategoria... Młodziutki Mann, którego z rodzinną Lubeką po śmierci ojca i przeprowadzce matki do Monachium nie wiąże już zupełnie nic, z dystansu południowych Niemiec, a właściwie Włoch, bo to tam Buddenbrookowie w większości przelani zostali na papier, pisze o swojej rodzinie, o środowisku hanzeatyckiego miasta niemieckiej północy i sferze bogatego mieszczaństwa. Właściwie zmienia tylko nazwiska, cała reszta jest wynikiem dobrej pamięci i tego właściwego mu dogłębnego i pedantycznego zmysłu obserwacyjnego. Na dobrą sprawę nie ma w tej powieści postaci wymyślonej, która nie miałaby pierwowzoru w rzeczywistej rodzinie Mannów i jej otoczeniu. Pisząc post o Buddenbrookach, mogłabym z powodzeniem posłużyć się karegorią O rodzinie z podtekstami, bo są one niezliczone. Galerię postaci, a tym samym historię zmierzchającej rodziny zamyka mały Hanno, którego krytycy literaccy jednogłośnie okrzyknęli epickim wcieleniem samego autora. Być może chłopiec rzeczywiście odzwierciedlać ma Thomasa Manna z czasów własnego dzieciństwa - odludka, słabeusza, niepozornego dziecka, nieudolnego ucznia, niezrozumianego syna, ale dla mnie o wiele ciekawsza jest więź łącząca Thomasa Manna z jego książkowym imiennikiem Thomasem Buddenbrookiem. Zdaje się, że niespełna trzydziestoletni wówczas Mann właśnie w tej postaci zawarł opisany już wcześniej wewnętrzny konflikt między wrażliwością, wręcz skłonnością do emocjonalnej niestabilności z nałożonymi na siebie powinnościami reprezentowania, nerwową pedanterię w wypełnianiu zadań z racji rangi pochodzenia. Samotność Thomasa Buddenbrooka jest samotnością Thomasa Manna ukazaną przez jego pamiętniki. 

Nakładem PIW-u ukazał się przekład wyboru korespondencji Thomasa Manna i Hermanna Hessego, z pięknymi formułami zaklinającymi wzajemną przyjaźń i uznanie dla kunsztu literackiego, ale wszystko to zdaje się być bardzo powierzchowne, jakby z gruntu pisane dla szerszej publiczności. Bodaj najwnikliwszy badacz życia Thomasa Manna, Hermann Kurzke formułuje tezę, że to ze starszym bratem Heinrichem Thomas związany był najbardziej, mimo że pogardzał jego dokonaniami literackimi i dramaturgicznymi. Zresztą obaj bracia wzajemnie nie szczędzili sobie słów krytyki. Być może łączyła-dzieliła ich ta przysłowiowa niemiecka Hassliebe... Do tego dochodzi niemożność Thomasa Manna nawiązania prawdziwej więzi uczuciowej z własnymi dziećmi. Th. Mann z czasów pracy nad Buddenbrookami nie mógł jeszcze wiedzieć, że będzie ich szóstka i każde z nich na swój sposób borykać się będzie przez całe życie z piętnem ojca. Jeżeli bowiem komuś wydaje się, że doświadczenia książkowego małego Hanno, który tak bardzo szuka miłości i zrozumienia u ojca, przełożą się kiedyś na rzeczywiste relacje Thomasa Manna z własnym potomstwem, nie może bardziej się mylić. Thomas Mann nie był ojcem zaangażowanym, co może w tamtych czasach odpowiadało ogólnie przyjętym normom, ale, co gorsza, nie był sprawiedliwy i zupełnie otwarcie faworyzował niektóre swoje dzieci (zwłaszcza pierworodną Erikę i najstarszego syna Klausa), podczas kiedy inne świadomie ignorował lub wręcz odtrącał (mały Golo Mann miał przykładowo nieustannie słyszeć, jakim jest brzydkim dzieckiem). Zresztą obiektywizm i poczucie sprawiedliwości w ogóle nie należały do mocnych stron pisarza, który bez zażenowania produkował rcenzje na zamówienie, nie zadając sobie nawet trudu przeczytania opisywanej książki. Współczesnych mu pisarzy nie czytał z założenia, choć może raczej z  zawodowej zawiści.

Historia rodziny Buddenbrooków nie jest jedynym autobiograficznym utworem Thomasa Manna, ale moim zdaniem jest tekstem szczególnym, najbardziej osobistym, patrząc z perspektywy pośmiertnie wydanych dzienników pisarza. Ten smutny koniec familii kupców lubeckich to też jakby przeczucie Thomasa, nestora nowego rodu Mannów, ale może to tylko zwykła kolej ludzkich losów sprawiła, że gdzieś tam cały czas czają się podobieństwa.

Do rodziny Mannów jeszcze na łamach bq wrócimy, bo, co prawda Katja, której zaproponowano spisanie wspomnień z czasów życia u boku jej męża, powiedzieć miała, że w tej rodzinie ktoś musi nie pisać (ostatecznie stanęło na wywiadach zredagowanych potem w książkę), ale jak słusznie spointował tę myśl śp. Marcel Reich-Ranicki, w tej rodzinie nikt nie pisał źle. Materiału literackiego jest więc aż nadto. Zapraszam zatem wszystkich zainteresowanych w podróż do (literackiej) krainy rodziny Mannów.

Ps. Wszystkie poniższe fotografie i reprinty zaczerpnęłam z albumu wydanego przez Hansa Wyslinga i Yvonne Schmidlin Thomas Mann. Ein Leben in Bildern.


Heinrich, Thomas, Carla oraz Julia, rok 1885



Katja Mann z Klausem



Manuskrypt Czarodziejskiej Góry, który zaginął zresztą w czasie II wojny światowej, zdjęcie z roku 1924



Latem 1929 roku nad Bałtykiem



Katja Mann w wieku 86 lat, obraz olejny Edeltraut Abel, 1969.

sobota, maja 10, 2014

Papier i pamięć

Tam gdzie książki palą, niebawem także ludzi palić będą. Prorocze słowa Heinricha Heine´go wybrzmiały niespełna sto lat wcześniej, zanim nacjonalizm w Europie osiągnął apogeum i Niemcy w demokratycznych wyborach zdali los swojego państwa, a jak miało się okazać niebawem, także dziesiątek milionów innych ludzi z całego świata na NSDAP i wizję pewnego austriackiego niedocenionego artysty formatu pocztówkowego...

Niestety to właśnie wydarzenia wieku XX. miały sprawić, że wizja Heine'go, nomen omen Żyda przez całe życie zmagającego się ze względu na swoje pochodzenie ze społecznym ostracyzmem, utrwali się boleśnie w historycznej pamięci następnych pokoleń. I oby ta prawde niczym przestroga została jak piętno na ludzkości jeszcze długo po nas.

Mija 81 lat, kiedy na przestrzeni tamtego równie pięknego maja w dużych miastach i prowincjonalnych miasteczkach całych Niemiec z wielką pompą zainscenizowano palenie książek. Były stosy, wóz do rozwożenia gnoju zaprzężony w woły (tak np. we Frankfurcie nad Menem) orkiestra i śpiew - niewybredna scenografia dla podniesienia wagi i podkolorowania atmosfery spektaklu. Właściwie w ideologicznej wymowie tego aktu spalono symbolicznie samych autorów, niegodnych miana niemieckich,- socjalistów, komunistów, Żydów, krytyków i wizjonerów. Palili partyjni, studenci i profesorowie, wiwatował spędzony na tę okoliczność tłum, przyglądali się bez protestów wszyscy (z nielicznymi wyjątkami, np. w Kolonii). Palono systematycznie, według list, które spisał bibliotekarz, o nazwisku, które pozwolę sobie przemilczeć, ale każde miasto, każdy uniwersytet wrzucał do ognia tytuły według własnych preferencji: coś się dodało, coś względnie dyskretnie pominęło. Tak spłonęli bracia Heinrich i Thomas Mann, wspólnie z konkurentem Thomasa o rękę Katii a potem dozgonnym wrogiem, Alfredem Kerrem. Spalono Haška i Tucholsky´ego, Brechta i Lukácsa. 
 Nie trwało nawet jednej dekady, kiedy po papierze według równie systematycznie opracowanego planu i milczącego przyzwolenia ogółu, choć tym razem bardziej po cichu i gdzieś na uboczu palone były ciała, dużo ciał. I kiedy po fakcie nie mogąc się doliczyć milionów zwęglonych zwłok i przywrócić im nazwisk zamiast numeru, z bezsilności języka trzeba było posiłkować się nową terminologią: holocaustshoa.

Dzisiaj nie ma już tych, którzy pośród doniosłych okrzyków i pieśni palili papier, tak jak nie ma tych, których spalono. Została garstka oprawców i tych, którym udało się przeżyć. I zostały jeszcze te tytuły, których za wszelką cenę chciano się pozbyć. Od zagłady okazały się być trwalsze papier i pamięć.

Marka Edelmana też już nie ma, choć przeżył holocaust, przeżył rosyjską ruletkę wieku XX. Na szczęście zostawił po sobie, jak kilku innych doświadczonych losem, świadectwo. Sporo można naczytać się o okropieństwie wojny, obozów zagłady, getta. Pamiętacie Kamienie na szaniec Kamińskiego? W liceum na lekcjach języka polskiego kilka innych szokujących tytułów, także pierwsze spotkanie z Markiem Edelmanem właśnie i reporterskim piórem Hanny Krall. Na własną rękę poznałam potem jeszcze wiele innych nazwisk, ale szczerze mówiąc najchętniej, jeżeli w tej kwestii może być mowa o przyjemności, wracam właśnie do niego - Edelmana, który zresztą sam nie pisał, za to opowiadał bez końca o tym, co przeżył, to czego tak wielu wokół niego przeżyć nie miało szans. Klątwa, albo raczej misja ocalonego - nie pozwolić zapomnieć i za wszelką cenę ocalić od zapomnienia tych, których - trawestując Szymborską - historia zaokrągliła do zera. Lubię te strzępy pamięci Marka Edelmana, jak sam nazywał swoje wspomnienia z czasów hitlerowskiej okupacji i to, że przywracał ludzką twarz tak samo anonimowym ofiarom, jak i wielkim nazwiskom tamtych czasów. To, że potrafił wspomnieć o zgrabnej figurze, czy pięknych oczach jakiejś koleżanki, łączniczki w getcie warszawskim, zamiast popadać w patos patriotyzmu. Chyba przede wszystkim to pokazywanie zwykłych ludzi w niezwykłych sytuacjach miano wielokrotnie Edelmanowi za złe - jak malowane ryby Anielewicza. Ale Edelman do końca swojego życia pozostał wierny ideii opowiadania o ludziach, nie o trupach, ani o bohaterach. I była miłość w getcie to ostatni taki skromy obiętościowo zbiór migawek, krótkich wspomnień tych, których los wpisany został w historię powszechną - likwidację getta, powstanie warszawskie, wagony na Umschlagplatz...

I oby takie książki, niczym te palone w 1933 roku oparły się czasowi, płomieniom i ślepym uliczkom ludzkiej cywilizacji. Papier i pamięć to wszystko, co mamy, by zrozumieć skąd przyszliśmy i zastanowić się, dokąd zmierzamy.

A jeśli podczas takiej wędrówki na waszej drodze natraficie na takie Stolpersteine, potknijcie się o nie (niem. stolpern - potykać się, Stein - kamień) pomyślcie, że za każdym nazwiskiem kryje się ludzkie życie.











Ps. Kilka miejsc, upamiętniających palenie książek przez hitlerowców w maju roku 1933, które podobają mi się najbardziej:

Bonn

Braunschweig

Berlin



środa, kwietnia 30, 2014

Lektury Małej Mi: z rocznym doświadczeniem

Mała Mi kończy pierwszy rok swojego samodzielnego jestestwa, czas zatem na relację o postępach rocznego czytelnika.

Zacznijmy od tego, że usypiające właściwości czytania mojemu dziecku aktualnie zupełnie nie mają zastosowania. Lektura przed snem kończy się brakiem jakiejkolwiek senności malucha ergo niezbyt wolnym wieczorem rodziców. Czytanie na dobranoc odłożone zostało na czas nieokreślony i rzecz jasna nie omieszkam wspomnieć na bq, kiedy w końcu stanie się nieodłącznym elementem naszej rodzinnej wieczornej rutyny. Co do dziennych poczynań czytelniczych Małej Mi, to na razie pozostaliśmy przy książeczkach wydawanych na papierze kartonowym w trosce o zasoby biblioteki własnej i miejskiej - Pech chciał, że ostatnio właśnie z takiej wypożyczonej nowości wydawniczej, o której napiszę przy innej okazji, udało się Małej Mi wydrzeć kilka stron...

Onomatopeja czyli bardziej po polsku dźwiękonaśladownictwo to środek wyrazu, który roczne dziecko ceni sobie najbardziej, więc ćwiczę się w szeleszczeniu, syczeniu i wszelakich możliwych poburkiwaniach. Jako, że świat dźwięków i obrazów staje się dla mojej córki coraz bardziej spójny, interesuje ją wszystko to, co da się w jakiś sposób naśladować, więc przede wszystkim zwierzęta, a ostatnio także Indianie, przynajmniej tacy z wyobrażenia Karla May'a... Zamiast czytać, oglądamy obrazki i dokładamy do nich dźwięk, co okazuje się wcale łatwe, bo "jak robi" na przykład pingwin albo krokodyl?! Prócz tego dzięki zapobiegliwości babci Małej Mi nastała w naszym domu era słuchowisk i to tych, które sama pamiętam z własnego dzieciństwa i które z czystym sumieniem mogę polecić nawet najbardziej wymagającym rodzicom, bo w przeciwieństwie do audiobooków z literaturą dziecięcą wykorzystują nie tylko tekst ale i muyzkę i pełne są melodyjnych piosenek. W Polsce znajdziecie całą serię takich słuchowisk szukając w Internecie pod hasłem bajki-grajki.

Poniżej zamieszczam okładki retro naszych bajkowych faworytów. Może coś Wam się skojarzy, przypomni...














wtorek, kwietnia 15, 2014

Kjell Askildsen - autor tego co pozostało nienapisane

Powoli odkrywam dla siebie literaturę Skandynawii. Bez specjalnego planu, raczej na wyrywki, co ciekawego wpadnie mi w ręce, chętnie z księgarnianych wyprzedaży, żeby nie nadwyrężać i tak już nadszarpniętego domowego budżetu. Właśnie tak spontanicznie trafiłam na opowiadania Askildsena, świętowanego jako norweskiego mistrza krótkich utworów prozą. Poraził mnie jego styl, literacki warsztat ascety. Bo rzeczywiście opowiadania są krótkie, oszczędne w treści za to niesamowicie bogate w domysły i niedopowiedzenia. Rzeczywiście atmosfera utworów Askildsena przywodzi na myśl czas przed burzą - zresztą sam autor chętnie wykorzystuje ten motyw jako narracyjne tło - stan napięcia, który lada chwila musi się skończyć, bo jest wprost nie do wytrzymania. Przynajmniej tak by się zdawało, bo opowiadania Norwega nie kończą się jak w naturze, deszczem i wyładowaniem atmosferycznym, takim zdrowym katharsis. Tak naprawdę nie ma u Askildsena konfrontacji, za to jest wymijanie i wielka samotność, granicząca ze śmiercią i może dlatego autor tak chętnie posiłkuje się motywem postaci starszego człowieka, któremu także fizycznie życie i reszta świata stają się coraz bardziej obce i nieosiągalne. Być może najwięcej pisze Askildsen o relacjach między kobietą a mężczyzną, o wszystkim tym, co dzieli płci, o związkach, które oddalają, o byciu obcym w gronie najbliższych. Ciekawe, że kiedyś, na początku literackiej kariery Kjella Askildsena, jego teksty okrzyknięto pornograficznymi i długo trwało, zanim przestało mówić się o nim, jako o pisarzu skandalizującym. Ponoć nawet własny ojciec miał spalić jego pierwszą książkę, choć to mnie akurat nie dziwi, bo porażka ojcowstwa i brak porozumienia między pokoleniami to również ważne tematy u Askildsena.

Być może dzięki niemu Norwedzy musieli stawić czoła temu co nieuświadomione, a przynajmniej niewypowiedziane, przy czym Askildsen sam jest bardzo norweski w swojej formie wyrazu - to co istotne nie zostało przez niego wcale napisane i tylko staje się w głowie czytelnika. I w mojej dzieje się teraz i dzieje...

piątek, kwietnia 04, 2014

O rodzinie bez podtekstów: Ojciec


No właśnie - nie żaden papa, czy tata, tylko ojciec. Słowo ciężkie znaczeniem. Nie bez związku z szeroko pojętą spuścizną, tą fizyczną i mentalną, pewnie cokolwiek ważniejszą: ojcowizną, ojczyzną. O tym, że nie sposób się od tych wielkich słów uwolnić nawet zrywając stosunki z samym ojcem napisał w swojej książce Miljenko Jergović. Czytałam i z każdą stroną dochodziło do mnie, jak blade pojęcie mam o bałkańskiej historii, o tym jak wybebeszył mieszkańców byłej Jugosławii wiek XX. Konflikty na tle wyznaniowo-etnicznym, które odbijają się czkawką niezrozumienia regularnie po dzień dzisiejszy... Dla nas "z zewnątrz" to zaledwie kilka haseł encyklopedycznych... Sarajewo, ustasze, Srebrnica, czetnicy... A tamtejsza historia to ideologie i relige w stałym stanie wojny - bośniacki muzułmanizm, chorwacki katolicyzm, serbski nacjonalizm, faszyzm jednych i drugich. Niby za miedzą, a jednak tak obcy mentalnie świat Bałkan. Kocioł, bo rzeczywiście wszystko tu kipi pomieszane z poplątanym, dlatego tłumacz Jergovicia co rusz próbuje przybliżyć polskiemu czytelnikowi kontekst historyczno-społeczny, w który wpisana została osobista historia pisarza. Niestety, bez tych kulisów jego życiorys jest zupełnie niezrozumiały, wręcz nierealny. 

Miljenko Jergović rozprawiając się z ojcem musi rozliczyć się z przeszłością w Sarajewie, z byciem Serbem i staniem się Chorwatem. Właściwie jego ojciec w perspektywie tych rozrachunków nie jest człowiekiem, choć wykonuje szlachetny zawód lekarza i ma mniej lub bardziej konkretną fizyczną postać, ale bliżej mu do jakiegoś ideologicznego fatum, które spadło na osobę syna.

Do mojego ojca [...] należy moja przyszłość, a do mnie należy jego przeszłość.

Pisarz w swoim ambiwalentnym stosunku do ojca nie jest z pewnością jedyny, jest jednak mimo wszystko osamotniony. Ojciec to taka niesamowita mieszanka  poczucia obcości wobec kogoś, kto w sensie fizycznym jest nam najbliższy i odkrywania w sobie wraz z upływem czasu podobieństw, wspólnych cech charakteru, które niegdyś zdawły się tylko dzielić i oddalać. Dodatkowo ojciec, a uogólniając, rodzina jest nośnikiem wyznania, tożsamości narodowo-etnicznej, statusu społecznego, tradycji i światopoglądu, który przez chorwackiego (głównie z wyboru, ale jednak także trochę na siłę, bo bez chrztu się nie obyło) pisarza poddawany jest ciągłej rewizji, podczas gdy dla większości z nas to właśnie te parametry określają ramy tożsamości.

Zastanawiam się, czy w jakimkolwiek innym zakątku Europy ojcowizna dzisiaj jest tak ciężkim życiowym bagażem, a zwykły fakt przyjścia na świat pełen ideologicznych skutków ubocznych. Być może nie, a może Jergović nie chce milczeć o tym, o czym pokolenia Niemców, Polaków, Rosjan, Francuzów itd. urodzonych po wielkiej wojnie wolą zapomnieć, mianowicie o tym, że ich rodziny były nolens volens uwikłane w wielką politykę, wielkie tragedie i wielkie życiowe wybory.

Być może Jergoviciowi uda się znaleźć spokój ducha, pozwolić odejść przeszłości w niepamięć, zrobić miejsce temu co dzieje się tu i teraz. 
Może ojciec naszych czasów straci na swoim ideologiczno-politycznym znaczeniu, stanie się zupełnie fizycznym rodzicem. Takim, do którego trochę nam bliżej.
Może.