Berlin. Lubię to miasto, w którym o literaturę potknąć się można na każdym kroku, nawet nie wstępując do księgarni czy antykwariatu, miasto które naprawdę żyje niemieckim programem społeczeństwa jednoczącego wszelkie narodowości i kultury. Nie ma chyba drugiej tak heterogenicznej metropolii w Europie, której topografię i charakter ukształtowały najpierw rozłam a potem nie kontrolowane zderzenie Wschodu z Zachodem. Dzisiejsza berlińska schiza schizmy nadal przyciąga i zaskakuje. Na przykład, kiedy w aktualnie modnej kawiarni Śródmieścia prosisz o presso (co dopiero muckefuck w dzielnicy Moabit...) i okazuje się, że obsługa zupełnie nie zna języka niemieckiego, więc powtarzasz zamówienie po angielsku... Berlin to od lat mekka artystów, polityków, alternatywców, hipsterów prawdziwych i zrobionych, socjalnie słabych, designerów, bezdomnych i coraz liczniej przyjeżdżających tu turystów. Wszystkich jest tu po trochu, razem prawdziwy kolaż spełecznej różnorodności. To tutaj bardziej, niż w każdym innym niemieckim mieście obecna jest kampania Caritasu #unerhört (co przetłumaczyłabym w tym kontekście jako #niesłychane).
(Niesłychane! Ci bezdomni. #wysłuchaj teraz na unerhoert.de) |
Przez jakiś czas zajmowała mnie literacka mapa Berlina, zupełnie jeszcze nie sprecyzowane pojęcia berlińskiej powieści i literatury przełomu, dawno jednakowoż obecne w języku krytyki literackiej i felietonu. Przebrnęłam przez tysiące stron książek od Christy Wolf po Thomasa Brussiga, czując się jak Faust w scenie otwarcia (Urfaust!), czyli wcale mądrzejszą z tą wiedzą niż bez niej. Dziś chętniej czytam Berlin przez pryzmat życia i twórczości Kurta Tucholsky'ego czy Alfreda Döblina, których życiorysy są miniaturą społecznej historii Niemiec pierwszej połowy dwudziestego wieku. Berlin jako metropolia, pochłaniająca i wypluwająca jej mieszkańców, niczym monstrualny gömböc z węgierskiej legendy, która, swoją drogą, opowiadana jest nawet małym dzieciom, a we mnie do tej pory budzi strach). I daję się prowadzić L. i A. po Berlinie, który jest ich miastem.
W trakcie takich eskapad trafiamy zwykle na jakiś modny sklep z wystrojem wnętrz, albo alternatywną knajpę, czasem nie obejdzie się bez akcentu polskiego i mijamy swojsko wtopiony w berlińskie zaułki Klub Polskich Nieudaczników, których Manifest możecie sobie przeczytać o tutaj.
Zdjęcie by Dirk Ingo Franke, bo lepsze, niż moje własne. Źródło; https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=40462444 |
A jeśli już o polskich klimatach w Berlinie mowa, to znajduje się tutaj także galeria polskiego plakatu o wdzięcznej nazwie Pigasus, w której poza fantastycznymi plakatami (oto link do sklepu internetowego galerii - Kto ma trochę niezagospodarowanych ścian w domu i szuka alternatywy dla obrazków z Ikeii, niech koniecznie zajrzy!), jest jeszcze nieco filmów i muzyki z szerzej niż Polska pojętego Wschodu. Niestety trudno nie zostawić trochę grosza, a raczej trochę więcej euro (z góry wyjaśniam, że nie jest to post sponsorowany).
Jeżeli kto ma ze sobą nieletnie towarzystwo, może ewentualnie nieco się rozpędzić i z przedłużenia Danziger Straße skręcić w Senefelder Str. i dojechać wprost do MACH mit! czyli Muzeum dla dzieci, względnie zabrać pociechy na dziecięcy pchli targ (moje dzieciaki to uwielbiają!).
W końcu berlińskie pchle tragi to swoisty mikroklimat, gdzie słodki zapach salepu miesza się z kwaśnymi oparami piwa, w skrzyniach i kartonach piętrzą się obok antyków najzwyklejsze śmieci i jestem głęboko przekonana, że wszystko to znajdzie gdzieś kiedyś jakiegoś nabywcę. Berlin jest stolicą niemieckiego second handu. Szwendam się po Mauerpark, (rzeczywiście, kiedyś zaraz obok stał tutaj mur berliński. Bernauer Straße to jedno z kultowych miejsc historycznych wiwisekcji w Berlinie.) Książki jako towar najwyraźniej wychodzą z mody, za to znalazłam kafelki z Kafką! Za straganowymi stołami stoją projektanci, artyści wszelkiego pokroju i twórcy typu self made. Ostatecznie zawsze coś mnie zwiedzie na pokuszenie, tym razem jest to monochromatyczny świat Dirka Verschure. Kupuję album life how it's supposed to be z dedykacją autora dla Bobeczka i Małej Mi, która od trzeciego roku życia jest fanką czarnego humoru Joscha Sauera (nichtlustig), a jego komiksy regularnie wyszukuje sobie na domowych półkach z literaturą niedziecięcą. Myślę, że twórczość Dirka Verschure też przypadnie jej do gustu.
#
Wszystkie trzy obrazki pochodzą z albumu Dirka Verschure life how it's supposed to be. |
W parku przy Bernauer Str. jest też knajpa/ogródek piwny/restauracja/scena muzyczna/klub karaoke - taka przestrzeń jak Pokój Życzeń (The Room of Requirement) z Harrego Pottera. Tutaj nazywa się on Mauersegler (taki bardzo milutki ptaszek o nazwie jerzyk, który w locie potrafi nawet spać, przy czym polska nazwa nie oddaje niemieckiej aluzji do słowa mur).
I tutaj okazuje się, że najkrótsza droga z Berlina do Budapesztu prowadzi przez meandry skojarzeń w mojej głowie. Kiedyś bowiem znalazłam na ulicy malutkiego jerzyka, który pewnie nieszczęśliwie wypadł z gniazda i szczęsliwie nie skręcił sobie przy tym karku. Podobnie, jak każde inne znalezione zwierzę, i jego postanowiłam (ku radości A.) uratować. Teraz, doświadczona życiem, mogę powiedzieć, że utrzymanie jerzyka przy życiu nie jest bynajmniej sprawą łatwą, bo, nie wspominając o zdobyciu odpowiedniego pożywienia (w innym wypadku jerzyki gubią pióra i zdychają) i zahibernowaniu go (tego pożywienia, oczywiście!), co by nie uciekło, trzeba jeszcze wciskać je takiemu nieszczęsnemu ptaszkowi do samego żołądka, czasem nawet kilkakrotnie. Nasz jerzyk pomieszkiwał w łazience (z przyczyn oczywistych) przez jakiś tydzień, zamiast gniazdka mając do dyspozycji z braku lepszego lokum przepiękną ceramiczną misę, zdobytą w jednym z moich ulubionych pracowni artystycznych Pesztu... Wystarczyła zatem jedna chwila przy berlińskim Mauersegler i... znów TAM jestem, z najczystszą w swojej postaci, bo platoniczną miłością mojego życia, z MOIM (a żebyście wiedzieli!) miastem - Budapeszt!
Mauersegler czyli jerzyk, który zamieszkał z nami na czas nielotności, bo tak to się chyba u ptaków powinno nazywać... |
Epilog do historii o jerzyku (dla dociekliwych oraz niespokojnych o jego losy).
Nasz jerzyk nie tylko przeżył, śpiewając pięknie wieczorami ze swej budapeszteńskiej misy, ale też nauczył się przy trzecim podejściu latać (uczyłam go ja, ale to już naprawdę inna historia...) po czym odleciał i wierzę, że latał tak jeszcze długo i szczęśliwie.