środa, marca 28, 2018

Veni vidi (legi) w Berlinie

Berlin. Lubię to miasto, w którym o literaturę potknąć się można na każdym kroku, nawet nie wstępując do księgarni czy antykwariatu,  miasto które naprawdę żyje niemieckim programem społeczeństwa jednoczącego wszelkie narodowości i kultury. Nie ma chyba drugiej tak heterogenicznej metropolii w Europie, której topografię i charakter ukształtowały najpierw rozłam a potem nie kontrolowane zderzenie Wschodu z Zachodem. Dzisiejsza berlińska schiza schizmy nadal przyciąga i zaskakuje. Na przykład, kiedy w aktualnie modnej kawiarni Śródmieścia prosisz o presso (co dopiero muckefuck w dzielnicy Moabit...) i okazuje się, że obsługa zupełnie nie zna języka niemieckiego, więc powtarzasz zamówienie po angielsku... Berlin to od lat mekka artystów, polityków, alternatywców, hipsterów prawdziwych i zrobionych, socjalnie słabych, designerów, bezdomnych i coraz liczniej przyjeżdżających tu turystów. Wszystkich jest tu po trochu, razem prawdziwy kolaż spełecznej różnorodności. To tutaj bardziej, niż w każdym innym niemieckim mieście obecna jest kampania Caritasu #unerhört (co przetłumaczyłabym w tym kontekście jako #niesłychane).

(Niesłychane! Ci bezdomni.
 #wysłuchaj teraz na unerhoert.de)


Przez jakiś czas zajmowała mnie literacka mapa Berlina, zupełnie jeszcze nie sprecyzowane pojęcia berlińskiej powieści i literatury przełomu, dawno jednakowoż obecne w języku krytyki literackiej i felietonu. Przebrnęłam przez tysiące stron książek od Christy Wolf po Thomasa Brussiga, czując się jak Faust w scenie otwarcia (Urfaust!), czyli wcale mądrzejszą z tą wiedzą niż bez niej. Dziś chętniej czytam Berlin przez pryzmat życia i twórczości Kurta Tucholsky'ego czy Alfreda Döblina, których życiorysy są miniaturą społecznej historii Niemiec pierwszej połowy dwudziestego wieku. Berlin jako metropolia, pochłaniająca i wypluwająca jej mieszkańców, niczym monstrualny gömböc z węgierskiej legendy, która, swoją drogą, opowiadana jest nawet małym dzieciom, a we mnie do tej pory budzi strach).  I daję się prowadzić L. i A. po Berlinie, który jest ich miastem.

W trakcie takich eskapad trafiamy zwykle na jakiś modny sklep z wystrojem wnętrz, albo alternatywną knajpę, czasem nie obejdzie się bez akcentu polskiego i mijamy swojsko wtopiony w berlińskie zaułki Klub Polskich Nieudaczników, których Manifest możecie sobie przeczytać o tutaj. 

Zdjęcie by Dirk Ingo Franke, bo lepsze, niż moje własne.
Źródło; https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=40462444


A jeśli już o polskich klimatach w Berlinie mowa, to znajduje się tutaj także galeria polskiego plakatu o wdzięcznej nazwie Pigasus, w której poza fantastycznymi plakatami (oto link do sklepu internetowego galerii - Kto ma trochę niezagospodarowanych ścian w domu i szuka alternatywy dla obrazków z Ikeii, niech koniecznie zajrzy!), jest jeszcze nieco filmów i muzyki z szerzej niż Polska pojętego Wschodu. Niestety trudno nie zostawić trochę grosza, a raczej trochę więcej euro (z góry wyjaśniam, że nie jest to post sponsorowany).




Jeżeli kto ma ze sobą nieletnie towarzystwo, może ewentualnie nieco się rozpędzić i z przedłużenia Danziger Straße skręcić w Senefelder Str. i dojechać wprost do MACH mit! czyli Muzeum dla dzieci, względnie zabrać pociechy na dziecięcy pchli targ (moje dzieciaki to uwielbiają!).
W końcu berlińskie pchle tragi to swoisty mikroklimat, gdzie słodki zapach salepu miesza się z kwaśnymi oparami piwa, w skrzyniach i kartonach piętrzą się obok antyków najzwyklejsze śmieci i jestem głęboko przekonana, że wszystko to znajdzie gdzieś kiedyś jakiegoś nabywcę. Berlin jest stolicą niemieckiego second handu. Szwendam się po Mauerpark, (rzeczywiście, kiedyś zaraz obok stał tutaj mur berliński. Bernauer Straße to jedno z kultowych miejsc historycznych wiwisekcji w Berlinie.) Książki jako towar najwyraźniej wychodzą z mody, za to znalazłam kafelki z Kafką!  Za straganowymi stołami stoją projektanci, artyści wszelkiego pokroju i twórcy typu self made. Ostatecznie zawsze coś mnie zwiedzie na pokuszenie, tym razem jest to monochromatyczny świat Dirka Verschure. Kupuję album life how it's supposed to be z dedykacją autora dla Bobeczka i Małej Mi, która od trzeciego roku życia jest fanką czarnego humoru Joscha Sauera (nichtlustig), a jego komiksy regularnie wyszukuje sobie na domowych półkach z literaturą niedziecięcą. Myślę, że twórczość Dirka Verschure też przypadnie jej do gustu. 








#
Wszystkie trzy obrazki pochodzą z albumu Dirka Verschure life how it's supposed to be.

W parku przy Bernauer Str. jest też knajpa/ogródek piwny/restauracja/scena muzyczna/klub karaoke - taka przestrzeń jak Pokój Życzeń (The Room of Requirement) z Harrego Pottera. Tutaj nazywa się on Mauersegler (taki bardzo milutki ptaszek o nazwie jerzyk, który w locie potrafi nawet spać, przy czym polska nazwa nie oddaje niemieckiej aluzji do słowa mur).

I tutaj okazuje się, że najkrótsza droga z Berlina do Budapesztu prowadzi przez meandry skojarzeń w mojej głowie. Kiedyś bowiem znalazłam na ulicy malutkiego jerzyka, który pewnie nieszczęśliwie wypadł z gniazda i szczęsliwie nie skręcił sobie przy tym karku. Podobnie, jak każde inne znalezione zwierzę, i jego postanowiłam (ku radości A.) uratować. Teraz, doświadczona życiem, mogę powiedzieć, że utrzymanie jerzyka przy życiu nie jest bynajmniej sprawą łatwą, bo, nie wspominając o zdobyciu odpowiedniego pożywienia (w innym wypadku jerzyki gubią pióra i zdychają) i zahibernowaniu go (tego pożywienia, oczywiście!), co by nie uciekło, trzeba jeszcze wciskać je takiemu nieszczęsnemu ptaszkowi do samego żołądka, czasem nawet kilkakrotnie. Nasz jerzyk pomieszkiwał w łazience (z przyczyn oczywistych) przez jakiś tydzień, zamiast gniazdka mając do dyspozycji z braku lepszego lokum przepiękną ceramiczną misę, zdobytą w jednym z moich ulubionych pracowni artystycznych Pesztu... Wystarczyła zatem jedna chwila przy berlińskim Mauersegler i... znów TAM jestem, z najczystszą w swojej postaci, bo platoniczną miłością mojego życia, z MOIM (a żebyście wiedzieli!) miastem - Budapeszt!


Mauersegler czyli jerzyk, który zamieszkał z nami
na czas nielotności, bo tak to się chyba u ptaków powinno nazywać...


Epilog do historii o jerzyku (dla dociekliwych oraz niespokojnych o jego losy).

Nasz jerzyk nie tylko przeżył, śpiewając pięknie wieczorami ze swej budapeszteńskiej misy, ale też nauczył się przy trzecim podejściu latać (uczyłam go ja, ale to już naprawdę inna historia...) po czym odleciał i wierzę, że latał tak jeszcze długo i szczęśliwie.






sobota, marca 24, 2018

Musierowicz wiosną

Nareszcie! Długo wyczekiwana (zwłaszcza po nie trafionych proroctwach mikołajkowych) kontynuacja Jeżycjady zawitała do księgarń, a stamtąd za sprawą moich najdroższych Rodzicieli listem poleconym przybyła prościutko pod mój dach. Ach... ach..- kolejne unisono młodzieńczych serc w wersji Małgorzaty Musierowicz. Czy to może się kiedykolwiek znudzić?  (pytanie retoryczne) Chwała niech będzie szczęśliwej  prokreacji, dzięki której nie tylko zostałam właśnie ponownie ciotką (zgryzotką?), ale także dzięki której po Borejkach posypały się kolejne pokolenia Górskich, Strybów, Pałysów i innych Robrojków i wszystko zapowiada, że ten afirmacyjny stosunek do życia nie zostanie w najbliższym czasie przerwany! (straszne farmazony tu wypisuję...)
Dzisiaj w metrze wypatrzyłam pewnego mężczyznę, którego mądre oblicze okraszone jasnym zarostem i okularami, gęsta, aczkolwiek starannie przycięta czupryna oraz wysportowana sylwetka, a także nienaganny ubiór kazały mi zaopniować, że mam oto przed sobą bardzo przystojnego osobnika płci męskiej, egzemplarz wręcz wyjątkowo udany, a niech mnie nawet o seksizm posadzą! I nagle to uosobienie męskości otwiera torbę, wyciąga z niej smakowicie opasłe tomidło i zagłębia się w lekturze!! Gdyby nie to, że nadal jestem szaleńczo-obłąkańczo zakochana, oczywiście we własnym mężu (który bynajmniej nie stroni od książek), chyba zaryzykowałabym hamowanie awaryjne, żeby bez zbędnych ceregieli paść męskiemu czytającemu w ramiona...
To ta wiosna! I ta książka!

środa, marca 14, 2018

Mariusz Szczygieł jest kobietą!

... choć może w sensie niedosłownym, a jednak jego niepozorny Kaprysik to brawurowy literacki coming out roku minionego w Polsce. Damskie historie, więc książka o kobietach, czyli tak zwana literatura kobieca?... Czyli, że żaden szanujący się facet po nią nie sięgnie, a szanująca się kobieta to najwyżej w tajemnicy przeczyta? Mam na bakier z tym nazewnictwem, które zamiast dowartościowywać pierwiastek żeński, szufladkuje. A jeśli autor, więc z założenia mężczyzna, para się kobiecymi tematami, może z tego wyniknąć wszystko. U Szczygła wyniknęło jak zwykle coś godnego uwagi i chyba z czystej genderowej przekory ta różowa okładka, w końcu tekst powinien obronić się sam.
Ósmomarcowe kwiatuszki dogorywają w wazonach, codzienność podąża wytartym (głównie przez męską część naszego gatunku) szlakiem i na kolejny rok można zapomnieć o kobietach, tak, jak zapomina się o Dniu Walki z Rasizmem i Dniu Liczby Pi (który obchodzimy właśnie dziś), bo to w końcu takie samo święto, czyli stan wyjątkowy. Podczas kiedy liczbę Pi podobno należy celebrować chodząc w kółko i zjadając okrągłe ciastka, kobiecie tego jednego dnia w roku należy się kwiat cięty  jako wyraz uznania faktu, że żyje, choć nie jest mężczyzną.

Mariusz Szczygieł chyba postanowił oddać to zdziwienie, tą odmienność i zamiast dowcipem, ironią czy ignoranctwem posłużył się inteligencją bacznego obserwatora, ciekawością człowieka zdolnego usłyszeć i zobaczyć. Pisząc tak subtelnie i mądrze o kobietach zupełnie odmiennych, nie popada w banał. Wrażliwość godna kobiety. Czytałam i czułam,  że rozpiera mnie nieuzasadniona duma, wynikająca tylko z faktu bycia jedną z nich, bohaterek własnych żyć.
Zastanawiam się, czy to j e s z c z e  są reportaże, forma, którą autor Szczygieł opanował do perfekcji. Z pewnością jest w tych historiach jakaś głęboka wrażliwość i pochwała intymnej codzienności. Mariusz Szczygieł, tym razem jako redaktor, w ramach pewnego wywiadu próbował się w typologii polskiego reportażu,  podkreślając przy tym jego portretującą wartość: To wielka sztuka napisać taki spokojny, pozytywny tekst, który nie znudzi czytelnika. (culture.pl). Zdaje się, że jeszcze większą sztuką jest napisać po ludzku o kobietach. I to nie od święta.




Mój własny Kaprysik