A konkretnie jak z baśni i legend Selmy Lagerlöf. Może nazwisko słusznie się komuś skojarzy z Nilsem Holgerssonem, dzikimi gęsiami i ich wspólną cudowną podróżą. Pamiętam, jak w dzieciństwie ta opowieść fascynowała mnie i smuciła jednocześnie.
Skłamałabym pisząc, że podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia czytałam przy wesołym trzaskaniu ognia w kominku wigilijne opowieści Selmy Lagerlöf. Kłamstwo byłoby przynajmniej połowiczne - kominek był, z czytaniem jakoś nie wyszło. A potem zupełnie niepostrzeżenie do kalendarzy zakradł się rok 2014 i z marszu ruszyła codzienność. Zatrzymałam się tylko na chwilę, żeby pogdybać nad możliwymi noworocznymi postanowieniami, których z gruntu nie robię - bez tego życie jakoś też się układa, powiedziałabym, że nie najgorzej, więc po co tak się z rozmachem zaraz na początku zarzekać, że, co jak co, ale w tym roku to już na pewno... Alternatywą do postanowień jest właśnie gdybanie. Mniej to zobowiązujące, przy okazji człowiek trochę pozytywnie nakręci wyobraźnię, a jaka radość, jak coś się jednak przy okazji uda urzeczywistnić! Chociaż, powiedzmy sobie szczerze, w grudniu mało co się z tych wielkich styczniowych planów pamięta. To i dobrze, dzięki temu obędzie się bez wyrzutów sumienia i można spokojnie zająć się gdybaniem na kolejny rok. Ja gdybałam sobie, jak by to było cudownie, gdyby mój blog miał wielu stałych czytelników, najlepiej rozrzuconych po całym świecie i połączonych przekonaniem, że codzienność bez książki nie ma racji bytu... Słowem wygdybałam sobie sławę blogerki, która stała się udziałem koleżanek z działu odzieżowego. I pogdybałam, że w tym celu niechybnie trzeba przede wszystkim mojego drogiego bq pisać, najlepiej częściej, niż zdarzało się to do tej pory. Tak - pisać i jeszcze okraszać jakimiś ciekawymi zdjęciami, obrazkami, czymś, na czym łatwiej zawiesić oko, niż jednostajność trzcionki Times New Roman. I tak sobie snuję wizję bq pękającego w szfach od - ciekawych i mądrych, rzecz jasna - postów, żeby w tej samej chwili doznać oświecenia, że w takim razie muszę powrócić do dawnych czytelniczych nawyków i statystyk, co w obecnym stadium mojego życia rodzinnego, powiedzmy sobie szczerze, realne nie jest... Dobrze, w takim razie czytać w ramach realnych, więc bardzo późnym wieczorem i wczesnym rankiem (to drugie odpada, nawet moja wyobraźnia nie daje sobie rady z taką wizją...), podczas krótkich drzemek dziennych mojego dziecka udawać, że nic mnie nie obchodzą ani stosy prania, prasowania, brudnych garów, maili nieodpowiedzianych... Co tam, trzeba czytać choćby i jedną stronę na dobę, nie poddać się.
Proszę, całkiem niebezpiecznie blisko noworocznego postanowienia rozwinęło się to moje gdybanie, a jako że jeszcze świeże, w równy miesiąc po świętach doczytałam moją planowaną wigilijną lekturę: Opowieści bożonarodzeniowe* Semy Lagerlöf właśnie. Ciekawie przeplatają się w tych opowieściach postaci biblijne i jerozolimskie krajobrazy ze skandynawską zimą, północnymi obrzędami świątecznymi. Jest we wszystkim jakaś magiczna malowniczość, mimo, że czasem wieje chłodem i jest dość melancholijnie. Myślę, że Lagerlöf spisywała historie świąteczne, żeby dla innych i siebie samej ocalić nieco tej świątecznej atmosfery radosnego oczekiwania, którą przenikamy jako dzieci, i która z każdym rokiem bezpowrotnie ulatnia się, a jej miejsce zajmuje przedświąteczne zabieganie. Chyba się udało, skoro zrobiło mi się tak sielsko: skrzący się niebieskawo śnieg, zapach świerku, ciepły blask świecy, koc podciągnięty pod samą brodę, herbata z miodem. Jeszcze nie żegnam się z tobą, zimo... Dziękuję, Selmo Lagerlöf!
Na dodatek kilka zimowych (niestety nie tegorocznych) fotografii z naszego zaczarowanego ogrodu.
* Tego tytułu nie znajdziecie w polskich księgarniach, czy bibliotekach, ponieważ jest to zbiór opowiadań w przekładzie niemieckim, który ukazał się nakładem wydawnictwa dtv.