poniedziałek, stycznia 27, 2014

Z poślizgiem - Święta jak z bajki...

A konkretnie jak z baśni i legend Selmy Lagerlöf. Może nazwisko słusznie się komuś skojarzy z Nilsem Holgerssonem, dzikimi gęsiami i ich wspólną cudowną podróżą. Pamiętam, jak w dzieciństwie ta opowieść fascynowała mnie i smuciła jednocześnie.

Skłamałabym pisząc, że podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia czytałam przy wesołym trzaskaniu ognia w kominku wigilijne opowieści Selmy Lagerlöf. Kłamstwo byłoby przynajmniej połowiczne - kominek był, z czytaniem jakoś nie wyszło. A potem zupełnie niepostrzeżenie do kalendarzy zakradł się rok 2014 i z marszu ruszyła codzienność. Zatrzymałam się tylko na chwilę, żeby pogdybać nad możliwymi noworocznymi postanowieniami, których z gruntu nie robię - bez tego życie jakoś też się układa, powiedziałabym, że nie najgorzej, więc po co tak się z rozmachem zaraz na początku zarzekać, że, co jak co, ale w tym roku to już na pewno... Alternatywą do postanowień jest właśnie gdybanie. Mniej to zobowiązujące, przy okazji człowiek trochę pozytywnie nakręci wyobraźnię, a jaka radość, jak coś się jednak przy okazji uda urzeczywistnić! Chociaż, powiedzmy sobie szczerze, w grudniu mało co się z tych wielkich styczniowych planów pamięta. To i dobrze, dzięki temu obędzie się bez wyrzutów sumienia i można spokojnie zająć się gdybaniem na kolejny rok. Ja gdybałam sobie, jak by to było cudownie, gdyby mój blog miał wielu stałych czytelników, najlepiej rozrzuconych po całym świecie i połączonych przekonaniem, że codzienność bez książki nie ma racji bytu... Słowem wygdybałam sobie sławę blogerki, która stała się udziałem koleżanek z działu odzieżowego. I pogdybałam, że w tym celu niechybnie trzeba przede wszystkim mojego drogiego bq pisać, najlepiej częściej, niż zdarzało się to do tej pory. Tak - pisać i jeszcze okraszać jakimiś ciekawymi zdjęciami, obrazkami, czymś, na czym łatwiej zawiesić oko, niż jednostajność trzcionki Times New Roman. I tak sobie snuję wizję bq pękającego w szfach od - ciekawych i mądrych, rzecz jasna - postów, żeby w tej samej chwili doznać oświecenia, że w takim razie muszę powrócić do dawnych czytelniczych nawyków i statystyk, co w obecnym stadium mojego życia rodzinnego, powiedzmy sobie szczerze, realne nie jest... Dobrze, w takim razie czytać w ramach realnych, więc bardzo późnym wieczorem i wczesnym rankiem (to drugie odpada, nawet moja wyobraźnia nie daje sobie rady z taką wizją...), podczas krótkich drzemek dziennych mojego dziecka udawać, że nic mnie nie obchodzą ani stosy prania, prasowania, brudnych garów, maili nieodpowiedzianych... Co tam, trzeba czytać choćby i jedną stronę na dobę, nie poddać się. 

Proszę, całkiem niebezpiecznie blisko noworocznego postanowienia rozwinęło się to moje gdybanie, a jako że jeszcze świeże, w równy miesiąc po świętach doczytałam moją planowaną wigilijną lekturę: Opowieści bożonarodzeniowe* Semy Lagerlöf właśnie. Ciekawie przeplatają się w tych opowieściach postaci biblijne i jerozolimskie krajobrazy ze skandynawską zimą, północnymi obrzędami świątecznymi. Jest we wszystkim jakaś magiczna malowniczość, mimo, że czasem wieje chłodem i jest dość melancholijnie. Myślę, że Lagerlöf spisywała historie świąteczne, żeby dla innych i siebie samej ocalić nieco tej świątecznej atmosfery radosnego oczekiwania, którą przenikamy jako dzieci, i która z każdym rokiem bezpowrotnie ulatnia się, a jej miejsce zajmuje przedświąteczne zabieganie. Chyba się udało, skoro zrobiło mi się tak sielsko: skrzący się niebieskawo śnieg, zapach świerku, ciepły blask świecy, koc podciągnięty pod samą brodę, herbata z miodem. Jeszcze nie żegnam się z tobą, zimo... Dziękuję, Selmo Lagerlöf! 

Na dodatek kilka zimowych (niestety nie tegorocznych) fotografii z naszego zaczarowanego ogrodu.









* Tego tytułu nie znajdziecie w polskich księgarniach, czy bibliotekach, ponieważ jest to zbiór opowiadań w przekładzie niemieckim, który ukazał się nakładem wydawnictwa dtv.

niedziela, stycznia 19, 2014

Lektury Małej Mi: Czytanie improwizowane

Na podstawie własnego niemal dziewięciomiesięcznego doświadczenia rodzicielskiego stwierdzam, że codzienność z niemowlakiem to jakieś niesłychane połączenie skrajnej rutyny z nieprzewidywalnością wręcz zmuszającą do kreatywnych rozwiązań. Przykład? A choćby i najbanalniejszy - co do minuty zaplanowany wyjazd do tzw. miasta, czyli centrum, po to, żeby się wyrwać, zobaczyć, co tam w ciuchowych sklepach na wieszakach, słowem wyjazd po nic konkretnego, ale cieszysz sie na niego od tygodnia. Zaplanowany, bo trzeba się wstrzelić między pory brunchowo-lunchowe dziecka, poruszać możliwie w pobliżu przewijaka a do tego mieć pod uwagą zmienne jak pogoda i nastrój - nie koniecznie własny... Tymczasem po wysiadce z metra okazuje się, że windy strajkują, podobnie jak schody ruchome. Nie rusza się dosłownie nic. Dosłownie, bo inni pasażerowie przezornie też już pouciekali, a niech im Bóg w potomstwie wynagrodzi, żeby wiedzieli jak to jest poruszać się o wózku dziecięcym... I co wtedy? Ja pojechałam przystanek dalej - tam swoją drogą winda też była zepsuta, więc pojechałam na następny... Zafundowałam w ten sposób sobie i dziecku długi spacer po najgłośniejszych ulicach miasta. Za to moja znajoma I. w podobnej sytuacji zaimprowizowała, złapała nieco wystraszoną seniorkę, która była na tyle powolna, że uciec nie zdołała, dała jej dzieciaka do potrzymania i wtachała ten nieszczęsny wózek trzy kondygnacje schodów wyżej. Starsza pani specjalnie protestować nie zdążyła, upewniła się tylko - Ale pani na pewno wróci?... - I. przyznała mi się potem, że przez pół sekundy męczyła ją pokusa, żeby wykorzystać tę niepowtarzalną szansę i naprawdę uciec... Ale wewnętrzny nakaz matczyny zwycieżył. Zasapana i spocona, jednak przyszła po córkę.. 

Tak mi się przypomniała ta historia przy okazji dzisiejszego wpisu o improwizowanym czytaniu dziecku, które - tzn. dziecko - zacięcie czytelnicze ma ogromne, przy czym demonstruje się ono głównie tym, by książkę wymiętolić, oblizać, pogryźć i podrzeć. Powiedzmy sobie szczerze, że w tej sytuacji czytanie tekstu, który jakikolwiek autor napisał, jest dość karkołomnym i zwykle beznadziejnym wysiłkiem. 

I tak oto narodziła się idea bajkowego slamu, czyli nie-zupełnie-czytania historyjek inspirowanych obrazkami, wymyślonych tu i teraz na potrzeby chwili. Liczy się przy tym sztuka prezentacji na żywo dla skrajnie wymagającej publiczności. Najlepiej nadają się na materiał do slamownia kartonowe książki o dość dużym formacie, możliwie odporne na ślinę i inne soki trawienne maluchów. Ważne, żeby były kolorowe, z obrazkami poruszającymi fantazję największych nawet mugoli i miały niekoniecznie aspiracje tekstowe, bo zwykle bardziej to ogranicza, niż uskrzydla dorosłą, lekko już zwapniałą wyobraźnię. 

Mała Mi posiada w swojej bibliteczce jedną taką szczególnie nadającą sie do slamowania książeczkę. Progrmowo testujemy za jej pomocą wyobraźnię i krasomówstwo wszelkich odwiedzających nas cioć, wujków i przyjaciół rodziny. W takich chwilach chętnie się przysiadam, przysłuchuję wymyślonej historii i nadziwić nie mogę, że ja z tych samych obrazków sklecam zupełnie, ale to zupełnie inną bajkę. Czasem z tego slamowania wychodzą opowieści niesamowite, krwiste (ciocia L.), fantazyjne jak z innej planety (wujek I.), szokujące itd. Teraz żałuję, że co niektórych nie uwieczniłam. Ale może w bajkowym slamowaniu najpiękniejsza jest właśnie ta czysta bezinteresowność - L’art pour l’art

Niech żyje wolne bajanie!

Nasz faworyt do czytania improwizowanego.

Ps. Swoją drogą tytuł Oh, la, la, was ist denn da? ma nieco alternatywną kontynuację... Jej akcja traktuje, jak nie trudno się domyślić patrząc na okładkową iustrację, o puszczaniu bączków...