wtorek, września 20, 2011

Co ma Shirley do surimi

Robię czystki w lodówce, mam coś jakby czarną dziurę w żołądku… Przed chwilą wessała resztki surimi, dopiero po fakcie zainteresowałam się podejrzanie długą listą składników wyliczonych na opakowaniu tego… tego czegoś. Właściwie do kompletu brakuje tylko azbestu, poza tym surimi zawiera wszystko możliwe. Najgorsze, że taka hybryda smakuje w gruncie rzeczy bardzo dobrze. Jutro pomyślimy nad jakimś biologicznie mniej podejrzanym obiadem. A. też należy się coś od życia/żony. Za to dzis jem byle co i czytam, oczywiście jednocześnie – dzięki niech będą naturze za kobiecą podzielność (nie)uwagi! Tak sobie czasem myślę o mojej dawnej lektorce języka niemieckiego i jednocześnie uczennicy języka polskiego z czasów Erasmusowskich w B., która swoje mieszkanie dzieliła z książkami i pianinem i która z westchnieniem wyznała kiedyś, że zazdrości ludziom popijania czy zagryzania czegoś podczas lektury, ponieważ ona sama nie potrafi uwolnić się z nawyków tak mocno zakorzenionych w jej dzieciństwie: do książki i instrumentu siadamy wyłącznie z nienagannie czystymi rękoma i jedynie  po lub przed posiłkiem, ale absolutnie nie w jego trakcie. No cóż, z mojej biblioteczki możnaby uzbierać trochę materiałów do badań nad strukturą pokarmu człowieka przełomu XX i XXI wieku… mimo że te ten wkład w naukę jest zdecydowanie niezamierzony. A dziś właśnie zamachnęłam się na Shirley Charlotte Brontë a między tymi 633 stronami żołądek domaga się o odrobinę uwagi. Shirley to nowa dla polskiego czytelnika powieść najstarszej z sióstr Brontë, dla mnie – prezent urodzinowy od Rodziców i dzisiejsza przerwa w życiorysie.
Pierwsza niespodzianka: Shirley to kobieta!? Przecież o ile pamięć z czasów Ani i Gilberta mnie nie myli (tym razem nie myliła) to imię męskie. Właśnie imię to jakby wizytówka naszej bohaterki, która mimo upływu czasu w niczym nie ustępuje współczesnemu założeniu feminizmu: pozostać kobietą na prawach mężczyzny. Zadziwiające, jak ponadczasowe i trafnie ujęte są te postulaty pisarki odnośnie równouprawnienia kobiet a przy tym niewinnie wpleione w dosyć przejrzystą i mało zaskakującą w swym przebiegu historię miłosną. Znając dramaty rodzinne Brontë, nie trudno jednak zrozumieć Charlotte, która napisaniem własnej historii, chciała być może zrekompensować sobie nieugiętość koleii prawdziwego życia. Pióro autorki dla bohaterek powieści okazało się w każdym razie zdecydownie łaskawsze, niż los dla najbliższych Brontë. Odnośnie myśli feministycznych: ciekawe, że Charlotte Brontë odnosi je do kobiet niezamężnych – bo takie we własnym mniemaniu są główne postaci powieści. Czyli feminizm jako alternatywa dla stanu małżeńskiego. Marzenie o pracy i samodzielności kończy się u naszej angielskiej pisarki tam, gdzie zaczyna się odwzajemnione uczucie. I tak sobie myślę, że od tamtych czasów taki sposób myślenia nadal jest w nas kobietach dość mocno zakorzeniony. Często tylko kolejność życiowego kredo bywa odmienne: potrzeba samodzielności zaczyna się tam, gdzie kończy się marzenie o (udanym) małżeństwie…

niedziela, września 11, 2011

Dekada

Niby data jak każda inna, a jednak człowiek pamięta ten dzień sprzed dziesięciu lat jakoś dokładniej, niż inne. Ja wtedy byłam u D.,ze świeżo wyrobionym dowodem osobistym jako przepustką w dorosłość.właściwie o tzw. życiu nie wiedziałam nic (Idę o zakład, że za dziesięć lat powiem o sobie obecnej to samo!). O tym, ze niebawem wymknie się ono poza granice rodzinnych stron a potem nawet te państwowe, że kilka lat później do takiego wymykania się i powracania nie trzeba będzie nawet paszportu, ze XXI wiek bedzie nadal wiekiem wojen, że terroryzm także pomyślnie się zglobalizuje, że za dziesięć lat zjednoczona Europa bedzie przeżywała swoj może i najwiekszy kryzys.
Żegnam się z tym dziesięcioleciem i żegnam się z tygodniem. Jutro poniedziałek i oby bez mistycznych komplikacji. Wszystko to w dużej mierze zależeć bedzie pewnie od humoru mojej szefowej, więc pewności nie ma. Ale weekendu starczyło na wypoczynek, ten psychiczny i fizyczny. Piękne dwa dni lata, może ostatni taki weekend, choć po cichu mam nadzieję, że kolejny nie będzie gorszy.
Wczoraj przeżyłam wielkie rozczarowanie po „Midnight in Paris”. Trudno uwierzyć, że ten sam człowiek jest twórcą „Manhattanu”. Może Amerykanin po prostu nie potrafi zrobić nieamerykańskiego filmu o Europie… Za to dziś udało mi się namówić A. na „Dogville” i ponownie dziwię się nad prawdą o człowieku, ktorą ten film ukazuje. Jacy jesteśmy słabi, jacy ulegli wpływom i jak niesłusznie przekonani, ze dobro i zło to wartości niezmienne i zupełnie od siebie oddzielne. A. stwierdził, ze Grace to taki Jezus XX wieku, ktory ukrzyżowany jeszcze raz zmienił zdanie i za pomocą swego wszechmocnego ojca zniszczył ludzkość, nie dlatego, ze potraktowała podle jego, ale aby zapobiec ponowieniu sie historii. Ciekawe to spostrzeżenie, ja zawsze widzę w tym filmie bardzo trafnie ukazany proces stopniowego usuwania jednostki poza nawias społeczny, odbierania jej praw i wreszcie godności, odbierania człowiekowi człowieczeństwa i legitymizacji tego stanu. I widzę Trierową odpowiedź na pytanie, czy cierpienie człowieka uszlachetnia. 
  Ciekawe jak to będzie z nowymi okularami… Następna inwestycja to jakieś normalne żarówki. Oszczędność energii ważna sprawa, ale nie mam w planach nauki pisma Braille’a. A czytam właśnie Ziele na kraterze Melchiora Wańkowicza i tak wcale mi się z tym czytaniem nie spieszy, niech sobie trwa bez końca ta lektura pisana piekną i niestety gdzieś zagubioną polszczyzną. Taka mądra i dobra jest ta lektura, wspaniale ponadczasowa.

sobota, września 10, 2011

Pchły i perełki

Pchli targ to nieodłączny element tutejszych krajobrazów, taki kalejdoskop ludzkiej materialnej przeszłości. Niczemu nie trzeba się tu dziwić, leżą obok siebie śmieci i antyki, kupić można wszystko za niewiele. Wśród straganów z książkami kuszą te najbardziej chaotyczne, gdzie Nowy Testament czeka na nowego właściciela w towarzystwie przedwojennego wydania książki nie tyle dobrej co popularnej autorstwa niejakiego Adolfa H. Wyzwala się w człowieku uśpiony od czasów Pana Samochodzika instynkt poszukiwacza skarbów i zaczyna się wybebeszanie kolejnych kartonów. Tym razem wykopałam pełne wydanie szkiców mojego ulubionego romantycznego malarza Caspara Davida Friedricha, następnym razem...uuuu co to będzie. Okazja nie każe na siebie długo czekać - kolejny pchli targ już jutro, ale limit w tym miesiącu wyczerpany po ostatniej wizycie u H. (A tam moje najnowsze czytelnicze odkrycie: automat z książkami!) Ledwie przytaszczyłam wszystkie moje łupy do domu, ale co tam.

niedziela, września 04, 2011

Zamiast atlasu w podróży



Sam środek sezonu urlopowego. Wszyscy rozjechani po całym świecie, restauracje pozamykanie, podobnie mniejsze sklepy - pustki. Aż zazdrość człowieka zżera i też najchętniej by się wyjechało w jakieś nowe inne miejsce. Taki Fernweh. W naszych planach za dwa tygodnie weekend w Alpach, w październiku wyprawa życia – o ile doczekamy się wizy - a tymczasem pozwiedzałam po trochu całą Europę praktycznie nie wstając z kanapy. Z Wiesławą Czaplińską zabrałam się w podróż po Magicznych miejscach literackiej Europy. Zaczęłam od Pragi Franza Kafki i przyznaję, z dość mieszanymi uczuciami, ze względu na pewnie błędy i potknięcia składniowe. I ze względu na powierzchowność tego wpisu. Przecież o Kafce możnaby pisać i pisać.... bez końca. Niesamowite są te jego opowiadania, jak kultowa już Przemiana – fabuła, język – niepowtarzalne. Kafkaesk – bo jak ująć to lepiej słowami. Ale prawdę mówiąc trudno jest się oprzeć narracji Czaplińskiej tak przemieszczając się na gapę z Moskwy po La Manchę, bo z każdego zapisku autorki wprost promieniuje miłość do literatury (i oczywiście do filmu!), ciekawość dla jej twórców, dusza kulturowego odkrywcy. Czaplińska wiedzieła, że zaletą literackiej topografii Europy jest jej nieograniczona wymiarowość, bo z jednej strony miejsca istniejące rzeczywiście, z drugiej kulisy zrodzone z fantazji autora i wreszcie własna hołubiona czytelnicza wizja tych ukochanych książkowych postaci i krajobrazów. Do tego dochodzi możliwość  podróżowania w czasie wedle kaprysu. I rodzi się w człowieku potrzeba, żeby być w tych wszystkich miejscach jeszcze raz, ba, żeby nanieść na tę literacką mapę Europy więcej punktów... Ja napisałabym jeszcze o twórczej topografii Gdańska i Budapesztu i Koszyc i o... o stu innych miejscach z najróżniejszych perspektyw pisarskich.  Szkoda, że Wiesława Czaplińska już nie zdążyła.


Czaplińska była w Budapeszcie obecna na uroczystości odsłonięcia tablicy pamiątkowej poświęconej węgierskiej poetce i tłumaczce, zakochanej w Polsce Gráci Kerényi zaledwie kilkanascie dni przed swoją śmiercią.


Tymczasem tworzę zwierzęcą mapę naszej dzielnicy – gdzie udać się, żeby zagłaskać jakiegoś kota, kiedy ogarnia mnie taka nieodparta potrzeba. Póki co udało się zjednać astmatycznego kocura dwie ulice dalej. Dzisiaj już  z własnej nieprzymuszonej kociej woli wgramolił mi się na kolana. Bez przynęty. Z kotami jak z książkami, bez nich byłoby nijak.