Robię czystki w lodówce, mam coś jakby czarną dziurę w żołądku… Przed chwilą wessała resztki surimi, dopiero po fakcie zainteresowałam się podejrzanie długą listą składników wyliczonych na opakowaniu tego… tego czegoś. Właściwie do kompletu brakuje tylko azbestu, poza tym surimi zawiera wszystko możliwe. Najgorsze, że taka hybryda smakuje w gruncie rzeczy bardzo dobrze. Jutro pomyślimy nad jakimś biologicznie mniej podejrzanym obiadem. A. też należy się coś od życia/żony. Za to dzis jem byle co i czytam, oczywiście jednocześnie – dzięki niech będą naturze za kobiecą podzielność (nie)uwagi! Tak sobie czasem myślę o mojej dawnej lektorce języka niemieckiego i jednocześnie uczennicy języka polskiego z czasów Erasmusowskich w B., która swoje mieszkanie dzieliła z książkami i pianinem i która z westchnieniem wyznała kiedyś, że zazdrości ludziom popijania czy zagryzania czegoś podczas lektury, ponieważ ona sama nie potrafi uwolnić się z nawyków tak mocno zakorzenionych w jej dzieciństwie: do książki i instrumentu siadamy wyłącznie z nienagannie czystymi rękoma i jedynie po lub przed posiłkiem, ale absolutnie nie w jego trakcie. No cóż, z mojej biblioteczki możnaby uzbierać trochę materiałów do badań nad strukturą pokarmu człowieka przełomu XX i XXI wieku… mimo że te ten wkład w naukę jest zdecydowanie niezamierzony. A dziś właśnie zamachnęłam się na Shirley Charlotte Brontë a między tymi 633 stronami żołądek domaga się o odrobinę uwagi. Shirley to nowa dla polskiego czytelnika powieść najstarszej z sióstr Brontë, dla mnie – prezent urodzinowy od Rodziców i dzisiejsza przerwa w życiorysie.
Pierwsza niespodzianka: Shirley to kobieta!? Przecież o ile pamięć z czasów Ani i Gilberta mnie nie myli (tym razem nie myliła) to imię męskie. Właśnie imię to jakby wizytówka naszej bohaterki, która mimo upływu czasu w niczym nie ustępuje współczesnemu założeniu feminizmu: pozostać kobietą na prawach mężczyzny. Zadziwiające, jak ponadczasowe i trafnie ujęte są te postulaty pisarki odnośnie równouprawnienia kobiet a przy tym niewinnie wpleione w dosyć przejrzystą i mało zaskakującą w swym przebiegu historię miłosną. Znając dramaty rodzinne Brontë, nie trudno jednak zrozumieć Charlotte, która napisaniem własnej historii, chciała być może zrekompensować sobie nieugiętość koleii prawdziwego życia. Pióro autorki dla bohaterek powieści okazało się w każdym razie zdecydownie łaskawsze, niż los dla najbliższych Brontë. Odnośnie myśli feministycznych: ciekawe, że Charlotte Brontë odnosi je do kobiet niezamężnych – bo takie we własnym mniemaniu są główne postaci powieści. Czyli feminizm jako alternatywa dla stanu małżeńskiego. Marzenie o pracy i samodzielności kończy się u naszej angielskiej pisarki tam, gdzie zaczyna się odwzajemnione uczucie. I tak sobie myślę, że od tamtych czasów taki sposób myślenia nadal jest w nas kobietach dość mocno zakorzeniony. Często tylko kolejność życiowego kredo bywa odmienne: potrzeba samodzielności zaczyna się tam, gdzie kończy się marzenie o (udanym) małżeństwie…