niedziela, grudnia 24, 2017

Lektury Małej Mi: Książka inna niż wszystkie oraz świąteczny prezent dla najmłodszych czytelników bq



Jedna z pięknych ilustracji
autorstwa mojej Siostry

Jest wiele pięknych i mądrych książek, które można podarować własnym dzieciom. Ale gdyby tak specjalnie dla nich książkę napisać? Równo dwa lata temu zmobilizowałam najbliższą rodzinę Małej Mi i Bobka do napisania własnych bajeczek, w miarę możliwości i ochoty także do ich zilustrowania i poskładałam wszystko, co udało mi się zebrać w jeden album. Początkowo rodzinie pisanie szło dość opornie (co jako pomysłodawczynię i wydawcę nieco mnie frustrowało, tym bardziej że odpadała motywacja zarobkowa...) ale z czasem chyba każdy potraktował to zadanie jako dobrą zabawę. Efekt prezentował się bardzo dobrze, tym bardziej, że także ilustracje są w przeważającej większości efektem własnej inwencji twórczej. Te najpiękniejsze wykonała nota bene moja Siostra, której talent pozostaje niestety nieodkryty i niespożytkowany. 
To także akwarela Siostry


Nasz rodzinny zbiór bajek ukazał się dumnym nakładem 10-ciu egzemplarzy, jest trójjęzyczny i tematycznie absolutnie różnorodny. Jak wydać taki unikat? Wystarczy zaopatrzyć się w program do składania albumów zdjęciowych jakiejkolwiek drogerii. Przyznaję, że dość mozolna jest obróbka i łamanie tekstu w takich warunkach, ale ostetecznie niewielkim nakładem finansowym udało się stworzyć wspaniałą pamiątkę.
Jeśli frapuje Was pytanie, dlaczego piszę o tym na bq dwa lata po fakcie, już tłumaczę. Wtedy nasza rodzinna książeczka cieszyła się sporym zainteresowaniem... wśród jej autorek i autorów, którzy dumnie oglądali efekt końcowy tego swoistego eksperymentu wydawniczego. Dzieci nie poświęciły jej większej uwagi. Za to dziś... często życzą sobie, aby poczytać im ich własne bajki przed snem i książka ma swoje specjalne miejsce wśród pozostałych tytułów. Myślę, że z każdym rokiem jej wartość, choć nie przekładalna na wymiar finansowy, będzie rosła. Tak się ma rzecz z pamiątkami.


Nasze rodzinne bajki dla Bobka i Małej Mi



A teraz, żeby nie być gołosłowną: bajeczka w prezencie dla najmłodszych czytelników bq
z tekstem i ilustracjami własnymi.



O małym guziku, który był bardzo ważny 







Właśnie wczoraj na dywanie w pokoju mamy znalazł się malutki czerwony guzik. Właściwie znalazła go Halinka, która miała już trzy latka i była bardzo dużą dziewczynką. Za to guzik był bardzo mały i czerwony.
-Zabiorę cię ze sobą!- powiedziała Halinka i włożyła guzik do kieszeni - bo taki jesteś malutki, że zaraz znowu się zgubisz.
Guzik leżał grzecznie w kieszeni sukienki Halinki, aż pewnego dnia Halinka jadła jogurt, sukienka poplamiła się i mama musiała ją wyprać. Potem sukienka była cała mokra, więc mama powiesiła ją w ogrodzie, a wtedy mały czerwony guzik wypadł z kieszeni prosto na trawę.




Tam znalazły go dwa małe króliczki (jeden czarny, drugi biały).
- Kto ty jesteś?- spytał czarny króliczek.
- Jestem czerwony guziczek. -  odpowiedział guzik.
- A jak się tutaj znalazłeś?- zapytał biały króliczek.
- Sam nie wiem, pewno znów się zgubiłem!- powiedział smutno czerwony guzik.
- Nic się nie martw, zabierzemy cię do naszej klatki, tam na pewno ktoś cię znajdzie.





Króliczki miały rację. Jeszcze tego samego dnia czerwony guzik znalazła w klatce sroka. Chwyciła go w dziób i poleciała wysoko do swojego gniazda na drzewie. W gnieździe mieszkały trzy małe sroczki.
- Kto ty jesteś?- zapytały trzy sroczki.
- Jestem guzik.
- A co potrafisz?
- Niewiele. Już dwa razy się zgubiłem...- odpowiedział niepewnie guziczek.
- Eeee, to łatwe. My też zgubiłyśmy się wiele razy. Zapytaj mamy, ona sama ci powie.
Guzik nie był już dla nich interesujący. Położył się pomiędzy papierek po cukierku i drewniany koralik.



Leżał tak całymi dniami i tygodniami. Tymczasem zrobiło się zimno, zaczął padać śnieg. Pewnego wieczoru, kiedy mały czerwony guzik czuł się bardzo samotny, nad drzewem prosto z nieba przeleciały sanie, a w nich Święty Mikołaj. I kiedy Mikołaj pochylił się nad gniazdem, żeby dla trzech sroczek zostawić prezenty, zobaczył czerwony guziczek.
- Tutaj jesteś! Cały rok cię szukałem... Wreszcie będę mógł zapiąć płaszcz! Bardzo mi było bez ciebie zimno, guziczku!- powiedział Mikołaj i zabrał go ze sobą do domu.
Od tego czasu mały czerwony guzik siedział sobie wygodnie na płaszczu Mikołaja, tuż pod jego długą białą brodą i razem z nim przez cały rok przygotowywał prezenty dla wszystkich grzecznych dzieci, a potem, kiedy w domach stały już pięknie przystrojone choinki, cichutko dzwoniąc dzwoneczkiem Mikołaj i guzik saniami rozwozili domki, piłki, klocki, misie, lalki i inne zabawki.


I tylko nikt nigdy się nie dowiedział, skąd wziął się w pokoju mamy guzik świętego Mikołaja...













piątek, grudnia 22, 2017

Wiedźmą być! Pochwała Masłowskiej Doroty złego o sobie mniemania

Czasem sama mam ten problem: nie radzę sobie z klasyfikacją własnych książek i potem zajmują miejsca, które dla mnie samej są kompletnym zaskoczeniem, np. przy okazji przeprowadzki, kiedy to zaklinam się, że od tej pory już tylko e-booki! W sumie to nawet nie wiem, dlaczego Oriana Fallaci przebywa w towarzystwie Gościnnego, Erich Fromm wcisnął się między książki kucharskie (okay, tutaj w grę może wchodzić tylko Bobek!), a Hemingway dzieli półkę z Puszkinem (to już chyba naprawdę czysta przekora) W zasdzie system jest jasny: książki dzielimy według języka, w którym zostały napisane, albo raczej zakupione, potem tematycznie, a dalej geopolitycznie, co kazałoby przenieść Puszkina na półkę Dostojewskiego i Czechowa. Ale co zrobić z węgierskim tłumaczeniem Chłopów Reymonta (którego to węgierska część rodziny zaczęła nazywać pieszczotliwie Remontem, ale to już zupełnie inna historia...), niemieckojęzyczną literaturą skandynawską, albo polskim opracowaniem naukowym o historii Niemiec? I tak, od pewnego czasu,  nasza biblioteka rządzi się bliżej niesprecyzowaną logiką. Jeśli dodać do tego aspekt chronicznego braku miejsca i odrębnego poczucia estetyki dwójki naszych dzieci, nie ma się już czemu dziwić.
Pociesza mnie fakt, że w księgarniach nie jest inaczej - grupka pracowników próbuje okiełznać aspiracje klientelii do zaprowadzenia ładu według własnego uznania, bądź chwilowego odruchu. Do tego, nie można wymagać, aby pracownik księgarni interesował się książkami, które przyszło mu wykładać, inwentaryzować i zamawiać, czy, przy odrobinie szczęścia, ostatecznie sprzedawać. W końcu: praca - nie hobby. Zupełnie inaczej, niż w antykwariacie. Tam, po pierwsze, swoje życie odsiadują prawdziwi bibliofile, po drugie, wbrew pozorom, te stosy książek i potrójne rzędy woluminów na półkach są wysokoprecyzyjnym porządkiem, w którym sprzedawca, czyli człowiek czytający, bez pomocy komputera orientuje się bezbłędnie i często nawet bez zastanowienia odnajdzie każdy jeden tytuł, dorzucając mimochodem informację o jego wydaniu, wyrecytuje z pamięci wielkość nakładu, opuszkami palców zarejstruje grubość papieru... Antykwariat to ład w najczystszej formie. Jeśli lubicie dreszczyk emocji  poszukiwania, polecam sklepy, w których oprócz papeterii, drogerii i zabawkowego jest jeszcze nawet miejsce na książki. Dlatego traktuję księgarnie, zwłaszcza polskie, jak labirynt; wejdziesz w jakiś zakamarek zupełnie nie wiedząc, co cię tam czeka. Grunt, że bestsellery na widoku i że nowości wydawnicze z fajnymi okładkami też pod ręką. Cała reszta jest już wielką przygodą.
I tak właśnie znalazłam Masłowską, a raczej kolejną jej książkę Jak zostałam wiedźmą. Opowieść autobiograficzna dla dorosłych i dzieci. Obok wersji Czerwonego Kapturka, w której wilk p o ł y k a babunię i wnuczkę, zaś myśliwy wydostaje obie panie nieinwazyjne (więc być może i przez odbyt, kto wie...). W dziale literatury dla najmłodszych. Taka perełka. Oczywistym jest, co skłoniło pracownika księgarni, aby znalazł Masłowskiej tak szczytne miejsce: C z a r o w n i c a! - choć z wąsem, bo co to komu zresztą przeszkadza, skoro co druga babcia też go ma, a skoro czarno na białym napisane, że dla dzieci, to dla dzieci! I jeszcze szata graficzna z wyraźną nutą koloru różowego. Może dodatkowym powodem jest nadal stosunkowo młody wiek autorki, bo Masłowska jeszcze jakiś czas małolatą polskiej literatury pobędzie, a niech ją licho!


Jedna z jeśli nie bajkowych, to bajecznych ilustracji Marianny Sztymy
do książki Doroty Masłowskiej Jak zostałam wiedźmą.
Opowieść autobiograficzna dla dorosłych i dzieci.


Tak mnie niemożliwie korciło, by własne dzieci skonfrontować z tą bajeczką... i sprawdzić na Amazonie, czy aby na pewno nie ma Bachorołapu® w seryjnej produkcji. Ale hamuję się, bo bajka, choć wspaniała,  z całkiem sensownym morałem, nadaje się raczej dla rodziców. Za to idealnie, totalne odprężenie! Walnęłam w kąt żelazko i nawet po wino poszłam. Och, jaki cudowny paszkwil! Mam nawet pewne podejrzenia i od wczoraj baczniej przyglądam się  w lusterku meszkowi nad górną wargą.




piątek, grudnia 15, 2017

Czytać aż do bólu

Czytanie, zwłaszcza regularne, jest chyba przejawem hedonizmu, pomijając może czytanie nocne połączone z wczesnym wstawaniem, tutaj ocieramy się o masochizm... Ale generalnie chodzi o to, żeby wyrwać się z tu i teraz i przenieść w inny wymiar, taki, w którym dzieje się coś, czego brakuje nam w realnym życiu. I jeśli prawdą jest, że wnętrze torebki rzutuje na stan psychiki jej właściciela płci dowolnej (niestety według Internetu podobnie ma się rzecz z autem, stanem obuwia, uzębienia, paznokci i kto czego się tam jeszcze dopatrzy), to co dopiero pozwolić zlustrować komuś zawartość domowych regałów?! Teoretycznie lepiej wpuścić obcego do sypialni. U nas pod względem książek to chyba rzeczywiście najmniej intymne pomieszczenie w całym mieszkaniu...
Nie jest w takim razie odkrywczym stwierdzenie, że czytamy dla przyjemności, prawda? A jednak istnieją wokół nas książki, których czytanie uwiera, boli. Fundują mentalny nokaut i niełatwo się po nim podnieść. Najgorsze są te, które nawet nie próbują chronić odbiorcy fikcją literacką. Tych drugich jest zresztą najwięcej. Nie smuć się, to się nazywa beletrystyką, twórczym wymysłem, a że najpierw wymyśliło akcję życie, to trudno, nic na to nie poradzimy, skoro źródło i tak istnieje, to coś tam sobie z niego zaczerpniemy. To jak rozgrzeszenie, choć trochę na wyrost.
Pierwszą moją taką lekturą, czytanką daleko jeszcze niepełnoletniej dziewczynki (Poczytam sobie, mamo - klątwa domu pełnego książek na wyciągnięcie ręki) był Malowany ptak Jerzego Kosińskiego. Niestety, pamiętam ją do dzisiaj i chyba wtedy zupełnie straciłam serce do szkolnych rozważań z lekcji polskiego, czy cierpienie uszlachetnia czy może jednak upadla? Jednostka kontra totalitaryzm, dzieciństwo kontra świat odarty za złudzeń, życie kontra śmierć. Walka nierówna, bez szans właściwie ale najgorsze jest, że ona trwa, choć z góry skazana na klęskę. Tak naprawdę ta jedna książka Kosińskiego starczyłaby za wszystkie szkolne lektury obowiązkowe tematyzujące wydarzenia wieku XX i jeszcze kilka innych.
Albo taki Bidul Mariusza Maślanki... Nawet jeśli do świadomości najpóźniej po przeczytaniu blurba przedziera się fakt, że to niestety powieść na wskroś autobiograficzna, to jednak zawsze można pocieszyć się, bo przecież tamte czasy były, tamten system i tamte społeczeństwo a teraz jest już zupełnie inaczej. Tak. Zupełnie. Na pewno. Amen.
No więc poza takimi dość już ciężkostrawnymi tytułami są jeszcze inne, zupełnie odbierające czytelnikowi strefę komfortu pod tytułem: to jest fikcja. Książki, które szafują datami, nazwiskami i nazwami geograficznymi. Wszystko ma swoje realne umiejscowienie w czasie i przestrzeni. Niestety. Można sobie wygooglować, w Wikipedii sprawdzić, ewentualnie na Youtube pooglądać.
Pamiętacie Jedwabne? Miejscowość jak sto tysięcy innych, a jednak piętno i choćby nie wiadomo jak chciałoby się zapomnieć, przemilczeć i zakrzyczeć, to już na zawsze pozostanie w naszej świadomości jak Kainowe zmamię. Paradoksalnie zaczęło się wcale nie od początku, ale od książki Jana Tomasza Grossa Sąsiedzi: Historia zagłady żydowskiego miasteczka, pracy historyka, który opierając się na świadecwie ocalałego z pogromu w Jedwabnem Wasersztejna oraz na dokumentacji procesu sądowego z 1949 roku w całkiem jeszcze świeżym, ledwo co rozpoczętym XXI wieku skonfrontował polskie społeczeństwo z jego przeszłością w roli oprawcy, nie ofiary. Lawina ruszyła, batalia na żródła, pamięć i autorytety została rozpoczęta, ekshumowliśmy najbardziej skrywane trupy polskiej historii, choć trupów widziała nasza historia niemało. Grossowi można zarzucić pewne braki w warsztacie historycznym, jakieś niesprawdzone liczby ale swoją niewielką książeczką sprawił, że zaczęliśmy mówić tym, co, przez dziesięciolecia było zupełnie przemilczane. Powiedzmy sobie szczerze, że przeciętnie wykształcony i socjalizowany Polak zarzucony zostaje w wieku szkolnym literaturą wojny i zagłady od Aleksandra Kamińskiego, przez Tadeusza Borowskiego, Zofię Nałkowską po Andrzeja Szczypiorskiego. Skutek? To, co miało na celu uwrażliwiać z biegiem czasu paradoksalnie doprowadziło do uodpornienia. W zasadzie nic ne jest w stanie już szokować, nic bardziej poruszyć. Muzeum  obozu zagłady Auschwitz zaliczone. Tak mi się przynajmniej zdawało. Do czasu. A konkretniej mówiąc, do czasu przeczytania książki Anny Bikont (tak, tej samej, która jest współautorką świetnej biografii Wisławy Szymborskiej Pamiątkowe rupiecie, przyjaciele i sny). My z Jedwabnego. Kupiłam wydanie z 2012 roku, zaktualizowane, poprawione, a więc ukończone ponad dekadę po publikacji Sąsiadów Grossa i, przysięgam: jeszcze nigdy nie było mi tak ciężko przeczytać książki. 581 stron katorgi, czasem naprawdę trzeba się zmusić, żeby odwrócić kartkę, czasem ból staje się wręcz fizyczny. I niedowierzanie. To naprawdę dzieje się w środku Europy? W roku 2012? W szkołach, urzędach i kościołach? Anna Bikont musiała jeszcze bardziej cierpieć pisząc tę monografię. Cierpienie jest wszechobecne, paraliżuje. I nie chodzi już o to, co stało się wtedy, o relacje śwadków, w końcu Auschwitz zaliczony, ale o wrażliwość naszego społeczeństwa dzisiaj, o stan świadomości i gotowość do empatii. Tę książkę powinien przeczytać każdy Polak, każdy katolik, każdy człowiek a potem stanąć przed lustrem i spróbować spojrzeć sobie w oczy. Może się uda. Może...
Ale co tam Holocaust! Nie żyją już nawet ci, którzy przeżyli, tak samo jak ich oprawcy. Nie ma dziadka z Wehrmachtu, Anny Frank, ani większości sprawiedliwych wśród narodów, rabbiego i szmalcownika, nie ma Willego Brandta, który ukląkł, ani milionów innych, którzy byli obok lecz niczego nie widzieli. Z bezpiecznej perspektywy czasu dzielimy nazwiska na dobre i złe, takie, które zabijały albo same zostały zabite. Dawno temu w każdym razie.
A ja się pytam, jak wam mijały lata 90-te? I w szczególności, czy pamiętacie ciepły lipiec 1995 roku? Może znajdą się jakieś zdjęcia z wakcji...? Dokopuję się do najważniejszych wydarzeń tamtych lat i już na pierwszy rzut oka, widać, że ludzkość stawiała krok do przodu, by zaraz znów się cofnąć... Podczas kiedy traktaty podpisane w Maastricht ureanialniają wizję Unii Europejskiej, na terenie byłych Niemiec wschodnich płonie pierwszy dom azylanta... Kiedy w RPA Nelson Mandela zostaje pierwszym czarnoskórym prezydentem i kończy się era Apartheidu, na tym samym kontynencie w ciągu niespełna czterech miesięcy bezczynnści ONZ plemię Hutu zabija z nieopisaną brutalnością okołą miliona plemieńców Tutsi (co zresztą ma swój początek w rasistowskiej polityce belgiskich kolonizatorów). I właśnie równo 50 lat później, kiedy świat wzrusza się Listą Schindlera Stevena Spielberga, nakręconą punktualnie na Międzynarodowy Rok Pamięci Ofiar II Wojny Światowej, wydarzenia na Bałkanach osiągają masę krytyczną. W Europie. Na oczach całego świata. W obecności mediów. Dosłownie pod nosem holenderskiej jednostki sił ochronnych ONZ. Srebrenica - kiedyś wydobywało się tam srebro, aktualnie nadal zwłoki, setki, tysiące zwłok. Czasem dziwię się, jak możemy jako Europejczycy funkcjonować z tą świadomością, dlaczego pozwoliliśmy na to, co się stało? Mimo tylu lektur obowiązkowych zadanych przez historię. Dzisiaj każdego polityka, inteligenta, społecznika pytam: Pamiętacie lato 1995? Gdzie wtedy byliście? Skąd bierze się siła, by czuć się autorytetem, a skąd brak poczucia odpowiedzialności? Jaki dystans, ile granic i stref czasowych jest w stanie rozgrzeszyć? Jak można spać spokojnie, wiedząc? Także literatura po prostu nie mając wyjścia, próbuje zmierzyć się z tą nieodległą przeszłością, tak samo jak Thomas Mann po powrocie z emigracji m u s i a ł napisać Doktora Faustusa jako świadectwo upadku minionej epoki. Z bośniacką traumą ocalonego, więc kogoś, kto ostatecznie uratował siebie tracąc jednocześnie wszystkich znanych, bliskich i kochanych, tracąc dom i swoje miejsce na świecie, tożsamość i poczucie własnej wartości, zmierzył się Emir Suljagić w Pocztówkach z grobu. Chyba podaruję sobie stwierdzenie, że jest to świadectwo dość dosadne. Z innej perspektywy doświadczenia i czasu pisze o wydarzeniach w byłej Jugosławii Wojciech Tochman (Jakbyś kamień jadła), pisze, a właściwie rejstruje sprawozdania bośniackich Trümmerfrauen: antropolożki składającej układankę kości w całość szkieletu, córek, matek i żon nie istniejących, bo ani nie żywych, ani oficjalnie jeszcze nie zmarłych ojców, synów i mężów. Siła tego krótkiego przekazu kobiet znad grobów, mogił zbiorowych lub plasikowych body bags (w zależności od etapu żałoby) jest niesamowita, porażająca aż do bólu.

Niech boli. Powinno. 



Zdjęcie przedstawia ocaloną ze Srebrenicy muzułmańską Bośniaczkę
Sehidę Abdurahmanovic na cmentarzu centrum pamięci ofiar czystki etnicznej
w Srebrenicy, 31.03.2010. Autor zdjęcia: Elvis Barukcic

czwartek, grudnia 14, 2017

Lektury Małej Mi: Najulubieńsze, czyli inspiracji przedświątecznych cz. II i ostatnia

Książki książkami, a życie po swojemu realizuje plany na codzienność i tak, między ostatnim a dzisiejszym postem rozwinęła się nam mała domowa wojna na wirusy, w której największymi przegranymi są, tradycyjnie, rodzice. Pokonani zupełnie niespektakularnie przez niewyspanie oraz zarazki bliżej niezidentyfikowane przywleczone z przedszkola (teza własna) i przekazane przez kochające dzieci do dalszego pomnażania.
Tak sobię mnożę i dzielę, a przy okazji przemycam ciąg dalszy aktualnych bestsellerów wydawniczych wg. Bobka i Małej Mi.



6. Mały żółty i mały niebieski Leo Lionni


Można zastanawiać się nad ewenementem sukcesu tej skromnej książki. Skromnej, bo cechuje ją pod każdym względem dość nietypowy dla literatury dziecięcej minimalizm, przede wszystkim ilustracji. Można nadal tego ewenementu nie rozumieć, jednak dzieci fascynuje taka forma abstrakcji. Uniwersalizm samej historii sprawia, że nie ma też wskazania wiekowego  potencjalnego odbiorcy, albo raczej, nie ma jakiegokolwiek przeciwwskazania - każdy wyniesie z tej opowiastki coś dla siebie. Mała Mi wyjaśnia mi z przekonaniem, że ten kleks to mama a tamten to tata, a to tutaj.... I znów ludzka wyobraźnia okazuje się być najważniejszym atrybutem czytelnika...


7. Kicia Kocia czyli dziecięce alter ego




Anita Głowińska rozwiązała problem (rodziców) dwuletnich moli książkowych, czyli znalazła idealną receptę na stosunek ilości tekstu do ilustracji i stworzyła książeczki dla dzieci, którym zaczyna się czytać, zamiast pokazywać obrazki. Do tego łatwo identyfikować się z kotką (na szczęcie wizualnie znośniejszą od Hello Kitty...), która albo idzie do przedszkola, albo mówi nie, albo jest chora, a czasem nawet jedzie nad morze... czyli przeżywa to samo, co dzieci. Wiadomo: wiwisekcja własnych emocji i doświadczeń fascynuje każdego.  Przy okazji tekst jest prosty ale nie toporny, choć i tutaj sporo dydaktycznego frazesu.



8. Przenosiny Arthura Geiserta




Póki co, drugi tytuł wydawanej przez Zakamarki serii Historia bez słów. Najwyraźniej połączenie monochromatycznej szaty graficznej z całkiem poważną historią tak absorbuje moje dzieci. Przejmując rolę narratora sami dozujemy stopień grozy opowieści o mieszkańcach wyspy, która zostaje zniszczona w wyniku wybuchu wulkanu. Ja osobiście najbardziej lubię zmianę perspektywy: coś powszechnego i wręcz niepożądanego tutaj jest największym szczęściem... 


9. Wanda Chotomska Bajki z 1001 dobranocy




Tak! Mój prywatny sukces wychowawczy (a jako, że są one raczej nieliczne, każdy jeden na wagę złota!): udało mi się rozkochać potomstwo w klasykach polskiej literatury dzieciecej.  A nie byłoby tego pojęcia bez twórczości niedawno zresztą zmarłej a piszącej do końca Wandy Chotomskiej. Apeluję do wszystkich czytających rodziców kolejnej generacji: zapoznajcie dzieciaki z Janem Brzechwą, Julianem Tuwimem, Wandą Chotomską, Małgorzatą Musierowicz, Danutą Wawiłow i... z Rusinkiem i Butenko i z Bechlerową... i jeszcze ze dwoma tuzinami innych polskich autorów dziecięcych współpracujących niegdyś ze Świerszczykiem, Płomyczkiem, czy Misiem (rety, jak ja kochałam jako dziecko te magazyny!). Najlepiej odkurzyć książeczki z serii Poczytaj mi, mamo, ewentualnie nabyć reprinty Naszej Księgarni poskładane w tomy, bo wszyscy wspominani autorzy mieli swój wkład w powstawaniu tego zbioru, który już od pokoleń jest nieodłączną częścią polskiego dziedzictwa kulturowego. 





10. (naprawdę) Wielka księga robali Yuval Zommer





Książka jest, jak sam tytuł obiecuje, rzeczywiście spora, tak, że zwłaszcza otwarta przykrywa sobą Bobka prawie całkowicie. Poza tym w całości traktuje o czymś, za czym ani dzieci ani dorośli specjalnie nie przepadają, a co tytuł formułuje dość dosadnie...  A tutaj, proszę: piękne ilustracje uzupełnione ciekawymi informacjami i okazuje się, że robale w gruncie rzeczy aż takie okropne nie są! Już po pierwszej, chociaż dość pobieżnej lekturze, Bobek zaczął głaskać mrówki i pomniejsze pająki...  Jeśli więc nie jako lektura dla początkującego entomologa, to przynajmniej jest to miła alternatywa do książek o niedźwiadkach i innych powszechnie faworyzowanych zwierzętach.


Tak się ma nasza aktualna na potrzeby bq dość okrojona lista ulubionych książek i sama jestem ciekawa, jak będzie wyglądała za rok...

wtorek, grudnia 05, 2017

Lektury Małej Mi: Najulubieńsze, czyli inspiracji przedświątecznych cz. I

Stanęłam dziś przed naszą domową biblioteczką literatury dziecięcej - to w aspekcie czysto fizycznym - a jednocześnie przed zadaniem opracowania listy wydawniczych bestsellerów według  Małej Mi i Bobka. Takie nasze umowne aktualne the-best-of bardzo jeszcze nieletnich i niepiśmiennych miłośników książek... A jako, że wspomniana biblioteczka w dniu dzisiejszym wyglada tak:



... nie jest to wcale zadanie łatwe. Niestety równie trudno wyzbyć się projekcji rodzicielskich przekonań (także co do lektur) na własne dzieci, bo póki co, są one w swoim pierwotnym analfabetyźmie zdane na łaskę czytającej po polsku mamy, a ja czasem naginam ten status do własnych książkowych preferencji... Tym razem jednak ograniczam się do minimalnej roli medium i to, co zaraz nastapi, jest absolutnie subiektywną listą lektur aktualnie namiętnie czytanych\wysłuchiwanych\oglądanych  przez dwójkę dzieci w zakresie wiekowym od prawie trzech do czterech i pół lat.

1. Basia, Franek i reszta świata czyli Wielka księga przygód Basi i Franka Zofii Staneckiej  


Naprawdę niekwestionowany numer jeden pośród lektur moich dzieci i to już od kilku dobrych miesięcy. Zaczęło się od Księgi przygód Basi i Franka, która swoimi bardzo krótkimi i przystępnymi w tematyce historyjkami  pasjonuje już półtoraroczne maluchy. Kiedy dzieci wyuczą się całej książki na pamięć, można z czystym sumieniem przejść do kolejnych przygód, nieco już dłuższych i jednocześnie bardziej rozbudowanych w kwestii fabuły i narracji. Na szczęście czytanie o Basi i Franku sprawia przyjemność także osobie czytającej (patrz: medium). Poza tym chwała Mariannie Oklejak za bardzo pomysłową szatę graficzną (fantastyczna gra perspektywą!). A tym, co wyróżnia książki Zofii Staneckiej spośród innych wydawniczych pozycji jest fakt, że nie opowiadają one historii kolejnej pary przyjaciół, których relacje, jako, że zaistniałe z wyboru są zwykle harmonijne. O nieee, nic z tych rzeczy: Basia i Franek są rodzeństwem, więc chcąc nie chcąc muszą się jakoś dogadywać, z czym różnie bywa. Poza tym mają jeszcze starszego brata, który to fakt jednoczy naszych bohaterów, tatę spędzającego zdecydowanie zbyt wiele czasu w szpitalu (gdzie na szczęście tylko pracuje) oraz mamę, która stara się być czasem także bytem niezależnym a wtedy zwykle przykleja się do laptopa. Jest jeszcze żółw Kajetan... ale co Wam będę gadać... Epizody z życia Franka i Basi opowiedziane dowcipnie, miłym dla dorosłego i równocześnie zrozumiałym dla dziecięcego ucha językiem są kopalnią domorosłych mądrości życiowych...

2. Magia zimowych wieczorów czyli Skrzat nie śpi Astrid  Lindgren z ilustracjami Kitty Crowther


Właściwie klasyka literatury dziecięcej, jak wszystko inne, co wyszło spod pióra Astrid Lindgren (patrz także punkt czwarty). Cieszę się, że moje dzieci podzielają zamiłowanie do literatury skandynawskiej. Piękna, wręcz magiczna wersja opowieści o szwedzkim dziedzictwie narodowym w postaci skrzata Tomtena, do tego ładnie zilustrowana. Czytając tę historię zawsze udziela mi się podniosły nastrój. Dzieci też słuchają jak zahipnotyzowane. Lektura jak znalazł na zimowy wieczór rozświetlony lampkami choinkowymi...


3. Ulica Czereśniowa Rotraut Susanne Berner wiecznie żywa 



Tak, Rotraut Susanne Berner, potrafi nie tylko ilustrować, ale i pisać książki dla dzieci. Seria o mieszkańcach ulicy Czereśniowej jest klasycznym niemieckim Wimmelbuch (nieco więcej informacji na ten temat znajdziesz klikając tutaj), zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że te książki czynią ich autorkę najgodniejszą następczynią Ali'ego Mitgutscha, ale sama w sobie pełna jest nawiązań do innych postaci stworzonych przez R.S. Berner. Bez wielkiego wysiłku (ba, nawet bez okularów!) znaleźć można przykładowo uszatego Karolka (czyli jeszcze nie przetłumaczonego na język polski Karlchen). W ogóle dopiero z czasem doszło do mnie, jak dynamiczne są rysunki Berner; na ulicy Czereśniowej naprawdę ciągle coś się dzieje i wydarzenia łączą ze sobą nie tylko kolejne strony ale i tomy. Dzieciom takie odkrywanie nowych wątków sprawia dużą satysfakcję. Na prawdziwych insider'ów czekają dodatkowo tematyczna książka kucharska (którą z czystym sumieniem mogę polecić), śpiewnik, słownik itd. Aha, aktualnie jest też do kupienia kalendarz adwentowy (zdobiący zresztą naszą kuchnię).



4. Hałasowo czyli osada Bullerbyn Astrid Lindgren




Lotta z ulicy Awanturników, Pipi Pończoszanka a nawet Emil ze Smalandii nie są moim dzieciakom obcy, żeby nie powiedzieć, że są jak najbardziej znani, ale dzieci z Bullerbyn Mała Mi uwielbia najbardziej i już w wieku niespełna trzech lat wszystkim chcącym słuchać zaczynała wyliczać na paluszkach: Lasse, Bosse, Lisa....skrupulatnie wymieniając każdego z siedmiu małych mieszkańców Zagród Północnej, Środkowej i Południowej, no, może czasem zapominając tylko o małej siostrzyczce Olle'go. Ze względu na Bobka sięgnęliśmy po bogato ilustrowaną (Ilon Wikland) serię wydawnictwa Zakamarki. Sława przygód dzieci z Bullerbyn wiecznie żywa! Ciekawie tym razem odkryć je na nowo z perspektywy rodzica... I pewnie podczas czytania i innym dorosłym, podobnie jak mnie, z twarzy nie schodzi uśmiech. Teraz rozumiem, skąd uAstrid Lindgren te fantastyczne zmarszczki mimiczne... 




5. Jeden dzień czyli słownik języka polskiego dla najmłodszych wg Aleksandry i Daniela Mizielińskich




Książki tej pary są fenomenem na skalę światową  i z dumą stwierdzam, że nie może zabraknąć ich w żadnej cieszącej się estymą księgarni niezliczonych państw  Europy i świata. To w ostatnich latach bodajże nasz największy międzynarodowy sukces wydawniczy. Zaczęło się od Map, które zresztą zapoczątkowały modę na wszelkie bogate graficznie atlasy dla dzieci. Od dłuższego czasu kibicuję wydawnictwu Dwie Siostry, jak i samym autorom, bo myślę, że to właśnie im w dużej mierze zawdzięczamy powiew świeżości na polskim rynku wydawniczym literatury dziecięcej. Mała Mi i jeszcze mniejszy Bobek uwielbiają ilustracje Mizielińskich i każda kolejna książka staje się na jakiś czas tą ulubioną. Jeden dzień to tytuł dla tych najmłodszych czytelników, co objawia się także w tym, że ciężko tę książkę podrzeć czy pogryźć... Jeśli chodzi o treść, jest to niekwestionowane kompendium wszystkiego, co najmłodszym jest drogie i niezbędne do życia... Moje dzieciaki często przychodzą z życzeniem, abym odpytywała je z obrazków. Stanęło na tym, że bawimy się w opisywanie tego, co składa się na Jeden dzień w trzech językach i chyba wszyscy mamy przy tym, z niemiecka rzecz ujmując, frajdę.


cdn.


poniedziałek, grudnia 04, 2017

Ości zostały rzucone

Może co mniej uważnemu czytelnikowi prawie by nie podpadło... Znowu grudzień, niemal dokładnie dwa lata później... Próba reaktywacji bq, czas pokaże, na ile udana. Tak się jakoś złożyło, że... zupełnie przypadkowo... przeczytałam książkę (niezupełnie pierwszą od dwóch lat, ale od czegoś trzeba zacząć...) i znów jestem tutaj. Aż dziwnie... klimat jak u Zafóna... istne cmentarzysko zapomnianych książek. Kilka postów czekających na edycję. O dziwo ktoś tu od czasu do czasu zagląda, pewnie gubiąc się w html-owym labiryncie, bo moi wcześniejsi nieliczni choć wierni czytelnicy (w tym ci bliżej niezidentyfikowani zza oceanu) dawno poszukali sobie jakiejś aktualniejszej czytelniczej rozrywki, czego bynajmniej nie mam im za złe.
Grunt, że czytają.
Ciekawe, czy czytają też książki Ignacego Karpowicza?.. A jeśli tak, to Cud, czy Sońkę, czy może Ości, które je właśnie czytać skończyłam? Książki Karpowicza za każdym razem czyta się inaczej, jakby były zrodzone ze schizofrenicznego pisarskiego umysłu, nie przystając do siebie nawzajem. Może zresztą jest to ich największą zaletą. Te Ości strasznie są zresztą irytujące, tak w sensie dosłownym, ani ich przełknąć, ani wypluć do końca nie można. Strasznie uwiera recepta na szczęście poza uświęconym związkiem małżeńskim, co gorsza, przy obopólnej akceptacji, albo, za przeproszeniem, gej katolicki  (a niech to! Może to zresztą jakiś w ogóle niedopuszczalny w języku polskim związek frazeologiczny.) Albo jeszcze gorzej; intlektualna feministka w łóżku z facetem (niestety..., okazuje się, że naprawdę nikt nie jest idealny...) łysym, choć nie z wyboru, muskularnym, to już tak, macho. I kto, do jasnej cholery, może pozwolić sobie na opisywanie rozmów (sic!) dojrzałęj kobiety w pełni sił witalnych i nieco nadszarpniętych ale jednak stabilnych umysłowych z tchórzofretką?!? Ignacy Karpowicz, jak widać, może. Bez szwanku dla pisarskiej reputacji. I co ciekawsze, nie został, o ile mi wiadomo, ani ekstradowany, ani ekskomunikowany. Skandal. I bardzo dobra książka.