czwartek, grudnia 12, 2013

Sto lat przygód

Po wizycie w księgarni, a ostatnio - signum temporis - książki, podobnie jak wszystko inne zamawiam online, głowa pękała mi od tych wszystkich dziwacznych i często pretensjonalnych tytułów. Taka strategia marketingowa, że nie może być normalnie, bo się nie sprzeda, a za nazwisko kupuje się nielicznych. Trudno, idę z prądem i zobaczymy dokąd mnie zaniesie. 

Na tej fali niedawno doczytałam bestseller Jonasa Jonassona pt. Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął. Zdaje się, że o analfabetce potrafiącej liczyć, czytać już nie będę... Zastanawiam się, na czym polega fenomen tej powieści. Mój egzemplarz książkowy pochodzi z 56 wydania! Czy to można sobie wyobrazić? Mnie w każdym razie przychodzi to ze sporym trudem. Mówimy o tytule, który po raz pierwszy ukazał się w oryginale zaledwie cztery lata temu. Allan Karlsson, tytułowy stulatek to chyba spełnienie szwedzkich marzeń o bohaterze na miarę Jamesa Bonda, choć kastrata i kto wie, czy temu faktowi Allan nie zawdzięcza swojego długiego życia. Inaczej, niż Bond, Karlsson ratuje świat tylko przy okazji ratując z kolejnych opresji swoją własną szwedzką skórę. Bardziej literacko, nasz leciwy protagonista to Szwejk sparany z Forrestem Gumpem. Taki, co mimo wątpliwego poziomu intelektualnego zawsze znajdzie wyjście z sytuacji, a do tego przez sto lat jest zawsze we właściwym miejscu we właściwym czasie (chociaż w zasadzie odwrotnie) i do tego ma wrodzony talent do pakowania się w tarapaty. Wspólne ze Szwejkiem ma Karlsson słabość do alkoholu i poszanownie dla porządku świata ( w mysl zasady: Kaiser to Kaiser, nawet jak go muchy pstrzą...) Inaczej niż w wypadku dzielnego wojaka Szwejka, przygody Allana Karlssona kończą się jakimkolwiek endem i szczerze mówiąc - całe szczęście bo trochę mi się tych sto lat dłużyło.

piątek, listopada 01, 2013

Rafik Schami - obcy, który pozostał




Moja urlopowa lektura to ostatni wydany w Niemczech bestseller Rafika Schami'ego: Niemiecka pasja zwana sałatką makaronową i inne dziwne historie - Eine deutsche Leidenschaft namens Nudelsalat und andere seltsame Geschichten. Jeżeli kogoś zastanawia, że tak dobrze sprzedaje się w Niemczech kolejna już książka tego syryjskiego autora, rozprawiająca się z przywarami i specyfiką niemieckości, niech pomyśli o naszym quasi polskim Steffenie Müllerze, Niemcu zafascynowanemu swoim wschodnim sąsiadem, który na kartkach Viva Polonia opisuje własne zmagania z polską deklinacją, zdziwienie naszymi zabobonami czy polskie specyficzne cechy narodowe. Rafik Schami jest dla Niemców tym, kim Steffen Müller dla Polaków - superwizjerem, bynajmniej obiektywnym za to obserwatorem posiadającym zupełnie inną perspektywę. To obcy w klasycznym ujęciu Georga Simmela, socjologa z początku XX wieku. Według Simmela obcy to ktoś, kto jest częścią społeczności będąc jednocześnie poza nią, ktoś z zewnątrz, kto pozostał w kręgu oddziaływania grupy ludzi - ein Fremder, der bleibt - jakby to ładnie ująć po niemiecku. Krótki cytat, którego wręcz nie mogę tu pominąć:


Es ist hier also der Fremde nicht in dem bisher vielfach berührten Sinn gemeint, als der Wandernde, der heute kommt und morgen geht, sondern als der, der heute kommt und morgen bleibt- sozusagen der potentiell  Wandernde, der, obgleich er nicht weiter gezogen ist, die Gelöstheit des Kommens und Gehens nicht ganz überwunden hat.*
Rozchodzi się tu nie o obcego w wielokrotnie dotąd nadmienionym sensie, jako wędrowcę, który dzisiaj przybywa i jutro odchodzi, lecz o obcego, który dziś przybywa i jutro pozostaje - nazwijmy go potencjalnym wędrowcą, który, jakkolwiek nie wyruszył w dalszą drogę, nie przezwyciężył do końca stanu zawieszenia między przybyciem a odejściem.



Sugerując się aktualnymi statystykami dotyczącymi migracji jest nas coraz więcej, takich zawieszonych między odejściem i dotarciem, choć w różnym stopniu zadomowionych w nowym środowisku. Integracja - kto wie, może to i największe wyzwanie społeczne naszego stulecia, coś co ostatecznie zabliźni rany pozostwione po nacionaliźmie Wracając jednak do Rafika Schamiego i jego od lat niezmiennie negatywnej postawy wobec niemieckiego umiłowania dla sałatki makaronowej... zabrałam tę książkę ze sobą w podróż za granicę, czyli właściwie patetycznie ujmując, w ojczyste strony... Tylko czym jest we współczesnym znaczeniu ojczyzna? Dość, że czasem dopiero dzięki pewnemu dystansowi, czy to fizycznemu czy mentalnemu, a więc dzięki perspektywie wyobcowania - Entfremdung - (nie mam zamiaru denerwować nikogo tymi niemieckojęzycznymi wtrąceniami ale faktem jest, że są pewne pojęcia filozoficzne, stworzone właśnie w tym języku, których nie można ot tak przetłumaczyć i jeżeli ktoś ma co do tego wątpliwości, niech poczyta Kanta lub choćby jego polskojęzyczne tłumaczenia...) jesteśmy w stanie określić własną przynależność. Tak z perspektywy emigracji nagle wielu z nas zastanawia się nad swoją polskością i tym, co różni nas od innych narodów. Rafik Schami daje Niemcom tę właśnie perspektywę, czasem pisząc humorystycznie, czasem bardziej refleksyjnie. Mnie jednak zastanowiło zupełnie inne spojrzenie na całą tę kwestię - jak bardzo ten sam Rafik Schami, nadal celebrujący codzienne pijanie mokki z kardamonem stał się tak naprawdę niemiecki. W trakcie mojej wspomnianej podróży pewien przyjaciel W., Niemiec właśnie,  bardzo trafnie skwitował moje stwierdzenie, że nasza paczka przyjaciół najlepiej obrazuje kulturową różnorodność społeczeństwa niemieckiego, mianowicie, że i owszem, obcokrajowcy to ważny element społeczny Niemiec, z drugiej strony jak wiele ludzi narodowości wszelakich stało się bardzo niemieckich, często sobie tego nie uświadamiając. Fakt. Bycie obcym to zawsze zawieszenie między tu i tam, czerpanie z każdego z tych źródeł po trochu i fascynujące, jak niezauważalnie i co ważniejsze nieodwracalnie człowiek nagle znajduje się w strefie gdzieś pomiędzy, kiedy nawet powrót nie jest w stanie znieść poczucia bycia mimo wszystko obcym... To takie memento dla wszystkich, którzy są w życiu w drodze. Czy do takiej samoświadomości niezbędna jest lektura Rafika Schami'ego? Pewnie nie. I przyznaję, że jego książki nie są dla mnie aż takim oświeceniem. Pewnie dlatego, że nie jestem Niemką. Dodam, że Viva Polonia też odkryciem nie była, mimo, że kilka razy nieźle się uśmiałm i z zapałem podkreślałam pewne wyjątki, żeby cytować je potem A. Może po prostu mam za złe Schami'emu opowiadanie pt. Germanistka w domu zastępuje psychiatrę (Eine Germanistin im Haus erspart den Psychiater). Z drugiej strony są w tej książce pewne naprawdę zabawne opowiadania, trochę kafkowskie Subabe, orientalne baśniowe narracje i sporo materiału do własnych rozmyślań.



* Exkurs über den Fremden Von GEORG SIMMEL, Simmel,Georg.11908.Soziologie.Untersuchungen über die Formen der Vergesellschaftung. Berlin, Duncker& Humblot, S.509-512

poniedziałek, września 30, 2013

Lektury Małej Mi: Skandynawska dialektyka rozwoju dziecka w połączeniu ze słowiańskim temperamentem na germańskim gruncie, czyli poradników dla rodziców ciąg dalszy – Jak nie dać się zwariować



Książkę Coaching rodziców (wolne tłumaczenie z niemieckiego) Jespera Juula, duńskiego terapeuty rodzinnego, świętowanego przede wszystkim w krajach skandynawskich jako guru w swoim fachu, przeczytałam już dość dawno (polski czytelnik tytuły autorstwa Jespera Juula znajdzie przykładowo tutaj), jednak nie mogłam zabrać się przelanie moich przemyśleń odnośnie tej lektury na format html. Wiadomo – lenistwo przemieszane z mozolnym dniem codziennym, a jeszcze po drodze przytrafił się urlop... Dopiero po dzisiejszym przypadkowym spotkaniu na ulicy z trzema sąsiadkami, z których każda ma inne zdanie na wychowanie dziecka z jego wszelkimi aspektami, a przy tym każda wie zdecydowanie najlepiej, jak powinno ono wyglądać, i kiedy mimo tego dysonansu zgodnie zapadł wyrok na moją osobę za niedożywianie własnego dziecka, tj. nie karmienie go bananami, ryżem, ciastkami itp., postanowiłam stanąć na forum bq w obronie zdrowego rozsądku rodzicielskiego i dobrego o sobie mniemania.

Zacznijmy od tego, że książkę Juula sprezentował mi pewien zaprzyjaźniony profesor matematyki, który sam niedawno został dziadkiem i który nie kryje swojego sentymentu do wszystkiego, co w jakikolwiek sposób łączy się ze Szwecją, Danią czy Norwegią, a trzeba przyznać, że ma do tego powody chociażby natury osobistej. Wspominam o tym dlatego, że po książkę Jespera Juula sięgnęłam z czystej przyzwoitości obdarowanego, jednak nie jestem pewna, czy przygarnęłabym ją z księgarni lub biblioteki. 

Początki mojej czytelniczej znajomości z Jesperem Juulem nie były łatwe i przypominały scenę z Dnia świra, w której na radę azjatyckiej adeptki akupunktury nasz rodzimy polonista reaguje zniecierpliwionym „Co mi tam będzie pier…”. Kiedy pan terapeuta rodzinny wysnuwał wniosek o tym, że jakieś dziecko jest bardzo rozwinięte i trzeba z nim rozmawiać jak z dorosłym, ja widziałam rozwydrzonego bachora, któremu potrzeba więcej dyscypliny. To zderzenie skandynawskiego uszanowania jednostkowości człowieka, czyli nomen omen także dziecka ze słowiańskim zamiłowaniem do autorytaryzmu (poznanym głównie z perspektywy uciskanego…) szybko nabrało masy krytycznej i wydawałoby się, że nic nie jest w stanie mnie z autorem pogodzić. A potem nagle coś zobiło klik i choć teoretycznie był to mój lewy staw kolanowy, to mam wrażenie, że dźwięk ten zasygnalizował poruszenie się jakiejś ukrytej dźwigni w moim umyśle i na całe to rozprawianie spojrzałam z innej perspektywy, zaczynając pojmować, o co właściwie chodzi. A zrozumiałam to tak: rodzicielstwo polega na relacjach rodzic – dziecko, przy czym relacje te odbywają się w obydwu kierunkach a to znaczy, że nie zależą tylko i wyłącznie od jednej ze stron i tym samym nie mogą zostać wyegzekwowane. Dziecku trzeba pozwolić być sobą, tzn. zgodzić się na to, że ma ono właściwe sobie cechy i charakter, co nie znaczy, że należy pozwolić mu na wszystko. Odpowiedzialność bynajmniej nie oznacza nieograniczonej wolności. Dzieci chcą więcej, niż naprawdę potrzebują, dlatego czasem można i należy im odmawiać. 

Jesper Juul jest wbrew moim początkowym domniemaniom tak samo przeciwny autorytarnemu wychowaniu jak tzw. pedagogice przytulania, czyli traktowania dziecka jak maskotki. Wydaje mi się natomiast, że myślą przewodnią pedagogiki wg. Juula, myślą, którą dzieli się z rodzicem, jest to, że wychowanie dziecka musi odbywać się w oparciu o odnalezienie siebie samego w tym procesie jako stabilnego elementu układu. Dzięki tej tezie ze stoickim spokojem i całkiem jeszcze dobrą samooceną przetrwałam dzisiejsze polowanie na dzieciate czarownice, jakie zgotowały mi, niewątpliwie w najlepszej wierze sąsiadki.
Zamiast interpretacji będzie cytat:


Jeżeli ma się dojmujące uczucie niepewności, powinno się ćwiczyć w sobie zdolność do rozstrzygania między informacjami z zewnątrz a własnymi obserwacjami, myślami i ocenami, a następnie zmusić się do stawiania hipotez ze stanowczością godną naukowcy oraz do eksperymentalnego ich zastosowania. Jeśli cel nie został w ten sposób osiągnięty, można być prawie pewnym, że do problemu nie podeszło się w sposób właściwy. Jeśli cel został osiągnięty, miejsce niepewności zastępuje pewność. Jest to powolny proces, ale wart wysiłku. Dopóki rządzi nami niepewność, niemożliwym jest bycie własnym dzieciom przewodnikiem i drogowskazem.


Dalej jest jeszcze o byciu konstruktywnie niepewnym ale najważniejsze zostało powiedziane:
Rodzicu, nie daj się zwariować!

wtorek, sierpnia 27, 2013

Złe towarzystwo. O rodzinie bez podtekstów

W wazonie moje pierwsze tegoroczne gladiole (bardziej węgiersko brzmi mieczyk), za oknem senne późne lato a w duszy jest mi już zdecydowanie jesiennie. To nic, albo raczej: to i dobrze, bo lubię tę porę roku z jej kolorytem, łagodną aurą. Okoliczne winnice nabierają krągłości, ogrody uginają się pod ciężarem owocu, po łanach zbóż pozostały złote ścierniska, wczoraj trafiła nam się na spacerze samotna rumiana jarzębina... Pod względem czytelniczym rozpoczyna się idealny czas na wszelkiego rodzaju sagi, historie rodzinne, opowieści ciągnące się poprzez stulecia jak u G.G. Márquez'a w Stu latach samotności albo schodząc na bliższy mi grunt u Miklosa Vámosa w Księdze ojców. A. podsunęłam do czytania Chłopów Reymonta, dla siebie przygotowałam kilka tytułów wszelakich na zapas i całkiem dobrze się zapowiada.

Rodzina - temat ponadczasowy, uniwersalny, problematyczny tak i dla piszącego jak i czytelnika. Będzie tego na bq więcej, choć z góry zaznaczam, że wszelkie podobieństwo do osób i sytuacji rzeczywistych jest nie (zawsze) zamierzone i ostatecznie liczy się na rachunek autora książki - nie bloga. Uwertura do naszej nowej serii O rodzinie bez podtekstów to całkiem świeży jeszcze debiut niemiecki autorstwa Kathariny Born pod ważkim tytułem: Złe towarzystwo. Historia rodzinna. Nie wiem, co sobie myślałam, zabierając właśnie tę książkę na wyjazd do moich teściów... W każdym razie, choć lektura dość skromna to zajmująca, bo to mają do siebie historie rodzinne z natury, zwłaszcza, jeśli umieścić je w szerszym historyczno-społecznym kontekście. Zgoda, że w przypadku niemieckich opowieści rodzinnych pewne wątki typu: dobry Niemiec - zły Niemiec są już zaprogramowane, ale jak inaczej przeprawić się w tym wypadku przez wiek XX? Dość, że niemiecka literatura jednak odnalazła dialektyczny sens swojego istnienia po holokauście i może nie jest barbarzyństwem według proroctwa Adorno właśnie dzięki tematyzowaniu trudnej przeszłości. Jednak historie rodzinne według Kathariny Born mają wymiar o wiele bardziej intymny i jednostkowy, niesprawiedliwym byłoby nazwanie ich typowymi. Podoba mi się zwłaszcza to wręcz geofizyczne spojrzenie na zakotwiczenie losu człowieka w murach domu, w granicach wioski. Jest w książce Kathariny Born jakieś niedomówienie (niedopisanie?), niedokończenie a jednocześnie obietnica podjęcia kolejnego literackiego wyzwania.Poczekamy, poczytamy...
Na koniec lata wspomnienie moich już niestety przekwitłych hortensji i balkonowego miejsca do czytania.



środa, lipca 31, 2013

Lektury Małej Mi: Czytać aby zrozumieć dziecko

Babyfon @ Frank Kunert, Fotografien kleiner Welten


Jeżeli miałabym przedstawić francusko-polski duet Ch. i R. w duchu small-talk Bridget Jones, powiedziałabym, że od nich pochodzą moje ulubione karty pocztowe i okolicznościowe. Ten materiał, skrzętnie przeze mnie zbierany, wystarczyłby na oddzielnego bloga, przy czym ja jednak zostanę przy książkach. Niemniej powyższa karta idealnie wkomponowuje się w tematykę książki, o której traktuje dzisiajszy wpis. Postanowiłam włączyć do cyklu Lektur Małej Mi bardziej interesujące poradniki i literaturę fachową tematyzującą rozwój i wychowanie dziecka. Domyślacie się, że nolens volens czytam tego sporo, choć czasem z mniejszym, czasem z większym przekonaniem, że wiedzieć dobrze ale najlepiej znaleźć własną drogę i nie dać zakrzyczeć własnej intuicji i zdrowego rozsądku dobrym radom instant.
Jakoś inaczej wyobrażałam sobie Język niemowląt Tracy Hogg (współautorstwa Melindy Blau), książkę, po którą sięgnęłam z polecenia M., mojej niegdysiejszej współlokatorki z czasów węgierskich studiów a obecnie mamy starszej stażem. Może spodziewałam się albumu ze zdjęciami, lub szkicami, do których dołączone są wyjaśnienia - a jak dziecko zrobi t a k, to znaczy, że mu się nudzi albo jest za bardzo pobudzone... To pułapka, w którą łapią się pewnie wszyscy świeżo upieczeni rodzice w poszukiwaniu tej idealnej recepty na spokojne, zdrowe i szczęśliwe dziecko. Tymczasem recepty brak, albo raczej jest ich niemożliwie wiele. I podobnie jak wszystkie inne recepty, trzeba je wypróbować, żeby przekonać się, czy nadają się do użycia. A jednak nikt nie ma ochoty ryzykować wychowawczego zakalca... Moje pierwsze zdumione spostrzeżenie odnośnie treści Języka niemowląt to: Przecież to wszystko oczywiste! I byłabym święcie przekonana, że książka jest zupełnie zbędna, gdyby nie fakt, że przypadkowo znalazłam się na śniadaniu młodych mam, mających dzieci w wieku niemowlęcym. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że zachowania i opinie tych kobiet są wręcz podręcznikowym punktem wyjścia do teorii Tracy Hogg. Okazuje się, że rodzice rzeczywiście nagminnie projektują własne uczucia i obawy na dziecko, że zupełnie niezamierzenie traktują je jak przedmiot, zapominając że już w wieku niemowlęcym jest ono człowiekiem i ma osobowość, że szacunek nie jest równoznaczny z daniem nieograniczonej władzy i swobody, że nie każdy płacz podyktowany jest głodem, że nawyki łatwiej wprowadzić, niż wykorzenić... Czułam się w tym towarzystwie jak w panoptikum najrozmaitszych przypadków klinicznych macierzyństwa i dziękowałam w myślach mojej położnej, za sprowadzanie mnie na ziemię z obłoków własnej wyobraźni, zanim Język niemowląt stał mi się niezbędnie potrzebny.
W takim ujęciu poradnik Tracy Hogg mimo pewnych denerwujących powtórzeń i amerykańskiego stylu to jednak przydatna lektura, żeby babyfon nie nabrał znaczenia jak na zdjęciu...
Za to poniżej inna pocztówka o tematyce zbliżonej, która dotarla do nas z RPA...





wtorek, lipca 23, 2013

Niektórzy coś tam czytają

Być może moją ostatnią lekturę od zapomnienia uchroni wyobrażalnie najdziwaczniejszy powód, dla którego została zakupiona. Statystycznie przy wyborze książki najczęściej sugerujemy się radą znajomych, przyjaciół itd. Szkopół w tym, że aktywnych czytelników jest wśród nas jakby coraz mniej, więc i reklama mniej skuteczna. Czasem na pomoc przyjdzie recenzja w magazynie czy radiu. Wierzę, że nie tylko mnie zdarzyło się też wybrać "po okładce" coś interesująco, ładnie wydanego, z niebanalnym tytułem. Tymczasem do wydania kwoty 8,99 euro tym razem nie skłoniło mnie nic podobnego, a kolizja następujących zbiegów okoliczności: zdecydowanie węgierskie nazwisko autorki Pásztor, fakt, że urodziła się ona w Soltau, zaś z wyboru zamieszkała w Berlinie. Jeśli dodam, że główna bohaterka książki, o której mowa, na imię ma Mila i polskie korzenie zupełnie przy okazji... bardziej wtajemniczeni pokiwają smutno głową nad moją chorobliwą próbą doszukania się w tym wszystkim perspektywy jakiegoś czytelniczego oświecenia.
Ale powiedzmy sobie szczerze, że nie ma co spodziewać się zbyt wiele po tytule: Die einen sagen Liebe, die anderen sagen nichts (czyli w wolnym tłumaczeniu Niektórzy mówią miłość, inni nie mówią nic), więc ta dobroduszna sympatia dla niewiele znaczących biograficznych faktów z życia pani Susann Pásztor musiała wynagrodzić mi wszystko inne. Akcja książki zaczyna się od weekendowego seminarium medytacyjnego bohaterki Milii, do tego spędzonego w milczeniu i ta namiastka podniosłego klimatu (tutaj po prostu musi wybrzmieć niemiecki termin erhaben) wystarczyła, by książkę zabrać na mój własny weekend spędzony w murach niegdysiejszego klasztoru zagubionego w lasach, w celi przerobionej na pokój hotelowy, kiedy telefon komórkowy został ceremonialnie wyłączony bo i zasięg marny. Czas na odpoczynek i duchowe wyciszenie w obliczu moich okrągłych urodzin. Taki drastyczny moment świadomości, w którym człowiek konfrontowany jest z myślą, że to już najwyższy moment naprawdę korzystać z życia, a jednocześnie, że trzeba przejąć odpowiedzialność i z godnością znosić to, co niczym skamieliny nawarstwia w życiorysie czas. Więc dwa dni klasztornego wyciszenia i jakoś mi to książkowe seminarium medytacyjne w milczeniu podpasowało. Ostatecznie sprawa okazała się zupełnie bez związku i nie tylko dlatego, że kamienną posadzkę naszej celi pokrywał parkiet, który nawet pod stopami elfa czyli definitywnie nie moimi mutował w źródło nieposkromionego trzeszczenia i skrzypienia, dodatkowo potęgowanego przez wysokie sklepienie pomieszczenia... Poza tym nasza własna Mila zamiast kontemplowania ciszy rozpoczynała dzień skoro świt radosnymi kwikami i potrząsaniem najgłośniejszych swoich zabaweczek (tutaj przypominam o wysokim sklepieniu pomieszczenia...).
Zresztą ostatecznie milczący weekend naszej bohaterki szybko się skończył, a ja przebrnęłam przez te pierwsze, rozczarowujące strony książki tylko dzięki brakowi jakiejś czytelniczej alternatywy w miejscu naszego pobytu. Bo to takie typowe - kolejna historia kobiety dojrzałej ale dziecinnej, samodzielnej i wyemancypowanej ale zahukanej i powiązanej pępowiną zależności z conajmniej tuzinem ludzi, wyszczekanej ale jednocześnie nieśmiałej - wszystko to właśnie takie nijakie: oryginalne ale sztampowe, ciekawe ale nudne. Znam całe multum takich tytułów, zwłaszcza niemieckich autorek (to musi być w moim przeświadczeniu jednak jakaś scheda obyczajowo-kulturowa po Alice Schwarzer).
Po tym względnie obiecującym początku zrobiło się jednak trochę lepiej i zanim się obejrzałam całkiem się rozlubowałam w romantycznym tj. romamsowym wątku opowiastki Susann Pásztor. A samo zakończenie odbiega od standardów moich ulubionych romansideł, tzn. nie kończy się trupem (niestety alternatywą dla śmierci bywa w historiach miłosnych zwykle kicz) ale pozwala jeszcze trochę pofantazjować, co by było gdyby...
Tymczasem po moim klasztornym weekendzie pozostało sporo miłych wspomnień, chociaż nieco innej natury, niż u bohaterki Susann Pásztor. Poniżej znajdziecie kilka impresji:










piątek, lipca 12, 2013

Pożegnanie z Afryką - witaj przygodo!

Dzisiejszy post to zapowiedziane już sentymenty i powrót do lektury dawnej, którą jednak warto od czasu do czasu przywołać z czytelniczej niepamięci. Przyznaję, że o istnieniu Karen Blixen (dla ułatwienia pozostańmy przy tym właśnie nazwisku pisarki) i jej afrykańskich przygodach dowiedziałam się za pośrednictwem filmu Sydney'a Pollacka. Kto oglądał Pożegnanie z Afryką, ten pewnie do dziś pamięta zapierające dech w piersi kenijskie krajobrazy, trochę wyidealizowany, choć z perspektywy Europejczyka przełomu XIX i XX wieku z pewnością fascynujący obraz życia na Czarnym Kontynencie. W mojej głowie na zawołanie rozbrzmiewa filmowa muzyka i to słynne zdanie: Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong. otwierające tak ekranizację jak i samą książkę. Przynajmniej od tego czasu marzy mi się safari (dzisiaj zrezygnowałabym z towarzystwa Roberta Redforda na korzyść mojego najdroższego małżonka...) i dzika Afryka. Poza przyrodą niewiele ta moja imaginacja ma pewnie wspólnego z afrykańską rzeczywistością ale - za pozwoleniem - tym razem nie będzie uderzania w krytyczne tony, oceny kolonializmu, eurocentrycznej perspektywy - tego, za co Karen Blixen besztano niejednokrotnie. Czytacie właśnie pean na cześć kobiety, która uciekła od rodzinnego purytanizmu i społecznych konwenansów - wtedy - na drugi koniec świata, a z pewnością w nieznane. Generalnie, bez wdawania się w szczegóły, ekranizację Pollacka można potraktować jako wierną faktom biografię Karen, która swojemu mężowi zawdzięczała nie tylko tytuł baronowej Blixen-Finecke, czy kłopoty finansowe z góry zaprogramowane po kupnie plantacji kawy znajdującej się na nieodpowiednim do jej uprawy terenie, ale też zakażenie syfilisem i związane z chorobą i radykalnym jej leczeniem komplikacje na całe życie. Prawdą jest także, że zanim z horyzontu życia Karen Blixen zniknęła osoba Brora (a de facto nie zniknęła w czasach bytności pisarki w Afryce nigdy), pojawił się w jej życiu Denys Finch Hatton. Podobno była to wielka miłość, choć w rzeczywistości wypaliła się lata wcześniej od wraku maszyny, w którym zginął także prawdziwy Denys. Filmowa wersja Pożegnania z Afryką stylizowana jest na historię romansu tych dwojga osadzoną w afrykańskiej scenerii, podczas kiedy sama książka jest miłosną deklaracją Karen Blixen do Afryki, farmy i jej mieszkańców z epizodycznymi wspominkami osoby Denysa. To sprawia, że te dwie perspektywy, mimo, że opowiadają tę samą historię, bardzo się od siebie różnią. Wspólne jest zakończenie - pożegnanie z Afryką, która duchowo towarzyszyła pisarce do końca życia.
Skupmy się jednak na samej książce. To, podobnie jak Cienie na trawie, zbiór luźno ze sobą powiązanych wspominek, anekdot z czasu siedemnastu lat (sic!) zarządzania farmą. A zważywszy na ich stylistyczną wartość to pejzaże, widoki o ostrości szkicu i subtelności pasteli. I nikogo już pewnie nie dziwi, że Karen Blixen parała się także malarstwem. Jestem pewna, że na jej niepowtarzalne pióro składa się połączenie wirtuozerii języka i wrażliwego oka. Arystokratyczne pochodzenie i wychowanie Karen Blixen przejawia się chyba najbardziej w jej twórczości, podczas kiedy afrykańskie życie, problemy finansowe, stawiające przed ciągłymi wyzwaniami gospodarowanie na farmie, osamotnienie wśród otaczających ją Kikujusów, Masajów czy Somalijczyków, także wiernych jej sług czy skwaterów przez lata hartowało jej z natury niekoniecznie delikatne usposobienie.
O Afryce pisało wielu i każdy na swój sposób inaczej, ciekawie, ale mojej wyobraźni nie pobudzało nic w takim stopniu jak portrety mieszkańców farmy Karen Blixen, czy opis górskich krajobrazów Ngong. Ciekawe, że nie ma w pisaniu Karen Blixen pasji, jakiegoś wielkiego zdziwienia innością tego świata, który wybrała na miejsce do życia i trzymała się go kurczowo, dopóki tylko było to możliwe. Zamiast tego jest hipnotyzująca harmonia, zgoda na to co przyniesie ze sobą kolejny afrykański dzień, jedność z naturą, która już wcale nie wydaje się być taka nieokrzesana i dzika. Wszystko to czyta się, jak baśń, która stała się w niepojęty sposób rzeczywistością... dawno, bardzo dawno temu za morzami, za górami .
Jeżeli kto poszukuje pomysłu na egzotyczne wakacje to dzisiejsze możliwości aż proszą się, żeby odbyć podróż śladami Karen Blixen. Więc: Kenia, zaczynamy, dajmy na to w Nairobi (wiza bez problemów dostępna na lotnisku) w poszukiwaniu kolonialnych śladów, a stamtąd już tylko krótka podróż jeepem do serca niegdysiejszej farmy - domu, w którym obecnie mieści się Muzeum Karen Blixen (link tutaj). Po muzeum czas na wycieczkę po okolicy, najlepiej w styczniu lub lutym, jeżeli ktoś nie przepada za urokami pory deszczowej. Można przykładowo wybrać się na grób Denysa. Potem oczywiście safari, może być na trasie do Mombassy. Przy odrobinie szczęścka trafi nam się słynna afrykańska wielka piątka, oby w miarę łagodnie usposobiona. A po wypoczynku nad Oceanem Indyjskim - uwaga na somalijskich piratów - wracamy do Europy, oczywiście znów śladami Karen Blixen, więc: Dania, przystanek na Rungstedlung. To tutaj znajduje się rodowa posiadłość rodziny Dinesen, gdzie Karen przyszła na świat i gdzie 77 lat później zmarła. Obecnie znajduje się tam, podobnie jak w kenijskim domu autorki muzeum (link tutaj), więc kto ma ochotę przenieść się w przeszłość... A kto woli zostać na świeżym powietrzu tu i teraz, ma do dyspozycji park na Rungstedlung. Kopenhaga tuż za płotem, więc zanim zakończymy nasze wirtualne wakacje, można jeszcze rzucić okiem na duńską syrenkę dla porównania z naszą warszawską. Brzmi dobrze? Jak dla mnie całkiem frapująco, więc jeśli nie wybierzecie się sami - naturalnie z książką Karen Blixen w bagażu podręcznym, pojadę za jakiś czas sama i wtedy na bq pojawi się fotorelacja.
A dzisiaj trochę zdjęć archiwalnych dla pobudzenia wyobraźni.


Karen Blixen

W Afryce
W Danii już jako uznana pisarka


Denys Finch Hatton na jednym z niezliczonych safari.


Bror von Blixen-Finecke






środa, czerwca 05, 2013

Lektury małej Mi: Pyza na bezdrożach polskiej historii

Już w ostatnim poście z tej serii sprawa postawiona została jasno: czytelnicza percepcja niemowląt nie jest rozumieniem w tym klasycznym, "dorosłym" znaczeniu, jednak z tego powodu bynajmniej nie powinno się z czytaniem dziecku zwlekać. Bo kiedy tak naprawdę jest TEN moment, w którym powinno zacząć się zaznajamiać dziecko z urokami literatury? Zamiast go wyczekiwać, lepiej po prostu nie przegapić i zacząć od zaraz.
Według aktualnych badań, dziecko już w brzuchu matki wykształca zdolność rozpoznawania języka ojczystego na podstawie jego rytmiki, głębokości dźwięków. Podobno niemowlęta krzyczą (bo wbrew powszechnemu sformułowaniu, maluchy wcale jeszcze nie płaczą) inaczej w zależności od języka, którym mówią ich rodzice i którego one same już od wieku płodowego się uczą. I tak, język chiński będzie dla polskiego niemowlęcia równie niezrozumiały, jak dla jego statystycznego, więc nie będącego sinologiem rodzica. Fascynujące, prawda?
To "rozumienie dźwięków" warto wykorzystać czytając dziecku w pierwszej fazie jego rozwoju teksty rymowane i rytmiczne (swoją drogą, analogicznie dobrze jest dziecku śpiewać bo połączenie rytmu i melodii - o ile udane - działa uspokajająco) - wierszyki, bajki, cokolwiek co dobrze się rymuje i odznacza się rytmem. Wprawnemu lektorowi polecić można jakiś ambitniejszy utwór, pisaną heksametrem Odyseję, albo jak kto woli: Fausta. Czytając dziecku można w ten sposób jednocześnie nadrobić zaległości w znajomości tzw. kanonu literatury (jakie tytuły sam kanon powinien zawierać jest kwestią sporną, ale o tym już przy innej okazji) albo - już bez większych aspiracji - czytać coś, co dla nas samych jest pod jakimś względem interesujące.
Ostatnia lektura Małej Mi to jednak nie epos grecki ani majstersztyk literatury nowożytnej a nasza polska domorosła rymowana historia. Panie i panowie... oto Pyza na polskich dróżkach.
Trasy wędrówek Pyzy wyglądały zgoła inaczej przed i po II wojnie światowej. Kiedyś Pyza zdzierała cholewki po brukach Wilna, Lwowa i Nowogródka, potem programowo wędrowała po tzw. Ziemiach Odzyskanych. Pisząc o domorosłej polskiej historii miałam na myśli także ten aspekt. Tak naprawdę Pyza została "przepisana" przez Hannę Januszewską na potrzeby nowej powojennej polskiej rzeczywistości w 1956 roku i trudno wyzbyć się odczucia, że stało się to nie do końca z woli samej autorki. Ten radziecki spawacz pilnie budujący gmaszysko warszawskiego Pałacu Kultury, młodzieżowe brygady na Ursusach (traktorach, oczywiście) - od naszego p o l s k i e g o Gdańska po Karpaty, wszędzie spotyka Pyza na swojej drodze lud pracujący.
To, co dla dziecka brzmi miłą dla ucha rymowaną (tylko gdzie niegdzie na wyrost) polszczyzną, dla dorosłego czytelnika będzie miało wymiar historyczny. Trochę patriotyzmu ocierającego się o nacjonalizm, trochę komunistycznej propagandy i gdyby ta mazowiecka Pyza wiedziała, jakiej programowej historii stanie się bohaterką, kto wie, czy zeskoczyłaby z łyżki i opuściła mazowiecką chałupę.




Wszystkie trzy obrazki są ilustracjami autorstwa  
Adama Kiliana do Pyzy na polskich dróżkach

Ps. A jednak są pasaże tej czytanki, które bardzo lubię. Jeden taki nadaje się do zapamiętania i powtarzania niesfornym dzieciom:
- Co zanadto, to niezdrowo!
Miarkuj się, szalona głowo!
Drżą ci nóżki, drżą kolanka-
miarkujże się w swych zachciankach!

środa, maja 29, 2013

Wielkie iluzje Wielkiego Gatsby'ego

Tegoroczny festwal w Cannes otwarła nowa ekranizacja Wielkiego Gatsby'ego a mnie z tej okazji zebrało się na książkowo-filmowe sentymenty i ponownie przeczytałam powieść F. Scotta Fitzgeralda. Ciekawe, że o ile lubię otaczać się książkami, których przeczytanie dostarczyło mi radości, w sensie intensywnych pozytywnych wrażeń, o tyle niechętnie wracam do samych książek w obawie przed rozczarowaniem po ponownej lekturze. A Wielki Gatsby w czasach szkolnych był synonimem wielkiej, niespełnionej, więc tej najczystszej w swej postaci miłości, dodatkowo dzięki adaptacji filmowej z 1974 okraszonej twarzą złotego chłopca Hollywood'u (chociaż już wtedy prawie czterdziestoletniego) Roberta Redforda. Sama powieść była mantrą nieznośnego a jednak słodkiego Weltschmerzu, kiedy nocami słuchało się Pink Floyd i gapiło w gwiazdy (przez okienną szybę, rzecz jasna). A niech tam! - Zaryzykowałam ponowną konfrontację i nie będę ukrywać, że Fitzgerald wyszedł z tego doświadczenia jeżeli nie zwycięsko, to przynajmniej bez szwanku, czego nie do końca można powiedzieć o moich zapatrywaniach na p r a w d z i w ą miłość w tamtym czasie. Ale po kolei.
Stronę tytułową mojego dość już sfatygowanego egzemplarza Wielkiego Gatsby'ego zdobi mozolnie wykaligrafowany na miarę własnych zdolności cytat z tejże powieści - jej końcowe zdanie, w którym, jak wierzyłam, zawierało się sedno jej przesłania: 

Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość. 

Dodajmy do tego ogólnie powtarzaną interpretację powieści: krytyka amerykańskiego społeczeństwa lat 20-tych XX wieku, miłość zniszczoną przez kult pieniądza, materializm przeciw uczuciu i wszystko jasne: Gatsby jako postać bezwzględnie pozytywna, romantycznie ufna w siłę uczucia, ofiara konwenansu i własnej przeszłości, od której nigdy nie udało i jak głosi wspomniany wyżej ustęp powieści, nigdy nikomu nie uda się uwolnić. Pięknie, rzewnie, romantycznie.
Dzisiaj czytam Wielkiego Gatsby'ego nieco inaczej. Przede wszystkim fantastyczna jest sama otoczka fabuły - schyłek upalnego lata, kiedy już sama natura na każdym kroku przepowiada, że coś znów się kończy i jest to absolutnie nieuchronne. Mnie nasuwa się automatycznie skojarzenie z aurą Śmierci w Wenecji. To, czym u Tomasza Manna są cuchnące, nagrzane letnim słońcem wyziewy weneckich kanałów, Fitzgerald przeniósł na grunt amerykańskiej Long Island jako zatykający nozdrza szary kurz, psujące się resztki owoców i więdnące kwiaty - pozostałości pompatycznych gardenparty u Gatsby'ego.
A sam Gatsby... jest ofiarą własnego wyobrażenia o tym, co czyni nas wielkim. Ofiarą materializmu? - zgoda, ale dodajmy, że przede wszystkim własnego, bo to właśnie on sam założył, że jedyną drogą do zdobycia serca ukochanej Daisy jest wcześniejsze zdobycie fortuny i pozycji człowieka możnego, zapominając, że dzięki temu i owszem zdobyć może jej względy, być może i rękę, ale nie prawdziwe uczucie, o jakim marzył przez lata. Chyba wszyscy czytelnicy są zgodni co do faktu, że Daisy nie kocha Jay'a, tak naprawdę dla uczucia nigdy nie wyrzekłaby się swojej pozycji społecznej i finansowej, ale chyba warto sobie wreszcie uświadomić, że sam Gatsby także nie kocha Daisy, a jedynie wyobrażenie o niej, fantom, który posłużył mu za środek do wykreowania samego siebie. Gatsby sam zastawił na siebie pułapkę, próbując kupić uczucie, które kiedyś może i zaczynało rozkwitać, ale obumarło śmiercią naturalną - zabił je czas i rozbieżność życiowych scenariuszy.
Kończący powieść wypadek i interpretowane jako akt heroizmu Gatsby'ego przemilczenie winy Daisy to moment, w którym nasz bohater nie może już dłużej się oszukiwać, a prawda, której nawet on, łudzący się przez lata perfekcjonista nie może dłużej ignorować, stawia pod znakiem zapytania całą jego misternie zbudowaną na mrzonce egzystencję. Gatsby musi umrzeć, żeby z Wielkiego nie stać się raptownie maluczkim, tak jak Faust umiera (swoją drogą, to nadal kwestia sporna), by ocalić swoją duszę w obliczu konfrontacji z bogiem, albo, jeżeli już szukać analogii do Śmierci w Wenecji, jak Aschenbach musi umrzeć w obliczu miażdżącej go starczej nieudolności (Tadzio jest dla niego zarówno Erosem, jak i Tanatosem).
Wiem, to trochę paradoksalne, ale śmierć w tym wypadku jest jedynym realnym happy end'em i czytając po raz pierwszy Wielkiego Gatsby'ego z pewnością nie brałam tego pod uwagę. Może ten mój chwilowy brak sentymentu to kwestia zupełnie nieromantycznej perspektywy na zimne i deszczowe lato i aktualnego sezonu szparagowego (podobno afrodyzjak, mnie wystarcza, że smaczny). W każdym razie w następnym poście ciąg dalszy repet lektur dawnych.

piątek, maja 17, 2013

Pierwsze spotkania z książką czyli inauguarcyjny post z serii Lektury Małej Mi

Czas na pierwszego posta z zaanonsowanej ostatnio serii o literaturze dziecięcej. Recenzentami w tej materii będą przede wszystkim Mała Mi, czyli nasza córka oraz asekuracyjnie my, czyli rodzice Małej Mi. Pisałam już, że w gruncie rzeczy przygoda z książką dla dziecka z powodzeniem rozpocząć może się w wieku prenatalnym. Po pierwszych tygodniach rodzicielstwa czas na konkluzję, że czytanie na głos noworodkowi to prawie wyłącznie czytanie do snu i to praktycznie 24 godziny na dobę. 

Tym razem do napisania o trochę innym wymiarze książki dla maluszków zainspirowały mnie pewne prezenty urodzinowe Małej Mi. Poniżej trzy przykłady, a zarazem pomysły na pierwsze czytelnicze doświadczenia niemowlaka.

I. Moja pierwsza książka
Moja - znaczy wyjątkowa bo drugiej takiej nie ma nikt. Przykład takiej książeczki to prezent od cioci I. Rękodzieło z wyszywanymi obrazkami. Patchworkowa książka to zarazem maskotka i szmatka w jednym. Taką lekturę w razie potrzeby można wpakować do buzi albo potraktować jako poduszkę. Inspirująca także dla rodziców, których zadaniem będzie połączenie obrazków w spójną interesującą historię. Praktyczna bo do wyprania, estetycznie niepowtarzalna - jedyna taka pamiątka z czasów, kiedy książki z powodzeniem obywały się bez papieru za to dziecko nie powinno obyć się bez książki.

 


 II. Czytać wszystkimi zmysłami
Ten interaktywny pomysł na książkę dla niemowlaka jest chyba najbardziej rozpowszechniony. Za niewielkie pieniądze warto dziecku sprawić dużo radości z czytania wzrokiem, słuchem i dotykiem, kiedy składanie liter to plan na dalszą przyszłość. Połączenie koloru z odgłosami szeleszczenia, piszczenia itp. to jak hybryda tradycyjnej książki - dajmy na to, albumu - z audiobookiem - dla dorosłego czytelnika perspektywa z pewnością nie mniej frapująca.




 III. Podręcznik na długo przed szkołą

Są wreszcie książki, które tradycyjną papierową formę wykorzystują do przekazania dzieciom pierwszych informacji o świecie emocji i uczuć, który dopiero powoli staje się dla nich zrozumiały, a który odczuwają w sposób instynktowny. Tutaj jako przykład sprezentowani przez gagę A. i ciotunię L. Małej Mi "Przyjaciele" graficzki Mies van Hout. Przykład na to, jak w formie książki za pomocą ilustracji pokazać, uświadomić dziecku istnienie emocji - tych całkiem i niezupełnie pozytywnych. Taką lekturą do prawdy nie można się znudzić bo coś, co dla kilkumiesięcznego malucha będzie fantazyjną eksplozją kolorów, dla kikulatka może spełniać wręcz funkcję terapeutyczną, jako wstęp do artykułowania własnych uczuć i konfrontacji z odczuciami innych dzieci.
Mies van Hout jest ceniona za wkład w literaturę dziecięcą w krajach Beneluxu, także bardzo popularna w Niemczech, niestety póki co nieznana w Polsce - a szkoda.




Reasumując - książka w życiu dziecka może nawet bez pośrednictwa rodzica z powodzeniem znaleźć się zanim samo dziecko odnajdzie się w świecie liter i chyba warto już od pierwszych chwil zainwestować w czytelniczą przyszłość rozwijającego się w niesamowitym tempie człowieka. Tak na marginesie, to właśnie te pierwsze książkowe wariacje fantastycznie nadają się na zupełnie naturalny przekaźnik wielokulturowości, zwłaszcza w rodzinach bilingualnych (patrz zdjęcia).

poniedziałek, kwietnia 22, 2013

A tymczasem już za chwilę… nowa rubryka na bq

Dziewięć miesięcy to niby i nie mało czasu a tu nim się człowiek obejrzał jest właściwie już po, czyli zaraz się zacznie. Wielka przygoda, jeszcze większa odpowiedzialność. Macierzyństwo. Dookoła wszyscy szaleją. Unikam w miarę możliwości i sympatii do wszystkich zainteresowanych bliższych kontaktów z telefonem, rozmów z sąsiadami, miłymi ekspedjentkani sklepowymi, personelem ulubionej restauracji. Na spacery - po zmierzchu jak kot, a raczej jak wieloryb na kaczych nogach. Jak mądrze odpowiedzieć na pytania  z gatunku „I co?”, kiedy w zasadzie nic? Co robi się na dzień przed a według terminarza w dniu po? Kiedy ostatnie pranie wyprane, klatka schodowa umyta, lodówka pełna, walizeczka spakowana, łóżeczko pościelone? Na szczęście czyta się, sporo, bo czasu rzeczywiście więcej, mimo, że trudno coś sensownego z nim zrobić. Jakiś wewnętrzny głos mówi „Poczytaj mi mamo”, więc sięgam po książki z naszej domowej zaczątkowej półki z literaturą dziecięcą i czytam na głos dla tego jeszcze bardziej wyobrażonego niż rzeczywistego audytorium. Audytorium wdzięczne, czasem wyraża aprobatę solidnym szturchańcem, czasem zaśnie najwyraźniej znudzone monotonną modulacją głosu. Ale nie poddam się tak łatwo. W końcu czytanie na głos rozwija, według badań takich i owakich zwiększa inteligencję i wrażliwość dziecka a kto wie – pewnie i dorosłego, tylko komu chce się to badać. A tak naprawdę pomaga zaspokoić własne zachcianki – bycia komuś medium do świata opowieści, baśni, historii i daje możliwość jeszcze raz rozczytać się w tym, co tak nieodłącznie kojarzy się z własnym dzieciństwem. Niech zatem będzie: czyta się nadal z pobudek czysto egoistycznych. Przynajmniej do momentu, kiedy wybór lektury nie podlega dyskusji i kontrargumenty  kończą się na kopnięciu w pęcherz.
Ale czyta się także całe stosy czasopism fachowych, html-owych tasiemców ze wskazówkami administracyjno-prawnymi, listy to do, nice to have, must buy… I próbuje się nie popadać w stany lękowe, bo zapisy do przedszkola to jeszcze przed urodzeniem a kolejne zakupy utensyliów absolutnie niezbędnych do odnalezienia się w rodzinnej rzeczywistości czyszczą konto bankowe jak wirtualny odkurzacz. Zakłada się abonament na lokalną gazetę dla rodziców, żeby mieć poczucie, że w nowej roli wszystko będzie pod kontrolą i żeby jednocześnie mieć pewność przynależenia gdzieś tam, kiedy tymczasowo nie jest to miejsce pracy ani klub sportowy.
W sumie już powoli dochodzi do ciebie, że zaraz wszystko stanie na głowie, ale w miarę możliwości próbujesz nie dać się zwariować. Jeszcze nie… I nie słuchać Mozarta tylko dlatego, że według najnowszych badań…  I nie uczyć się kołysanek z nut, których tak naprawdę nie potrafisz czytać. W trzech językach… Nie wpadać w panikę, bo dwa celebrowane przed snem na zmianę jak biblia poradniki ciążowe, takie opasłe wpijające się solidnymi okładkami w rosnący im naprzeciw brzuch tomidła, nagle się kończą życząc szczęścia i powodzenia a ty masz jedynie pewność, że jeszcze nczego nie wiesz. Co robi się w takich momentach? Wyszukuje z zakamarków kredensu bardzo wysoko kaloryczną czekoladę, o której twój zaniepokojony drastycznie zwiększoną wagą (twoją rzecz jasna) mąż zupełnie zapomniał i wije się na kanapie gniazdo z wszelkich dostępnych koców i poduszek a potem zabiera do lektury.
I tak czytam sobie niepomna dzielącego mnie coraz to krótszego czasu, od kiedy na bq pojawi się nowa rubryka z literaturą dziecięcą (tą nowo wydaną i starą jak świat z czasów braci Grimm) ostatnią książkę Sylwii Chutnik. Fantastycznie robi mi ta lektura na samopoczucie. Nie dlatego, że jest absolutnie genialną topografią warszawskiego świata, właściwie możnaby Cwaniary z powodzeniem nazwać powieścią warszawską, tak jak Niemcy wydają co nowsze Berliner Romane. Sylwia Chutnik to chyba jedna z najbardziej feminizujących polskich autorek, wyzwanie dla konwenansu  a la literatura kobieca XXI. wieku. Postać autentyczna (to własna obserwacja z pewnego wieczorku autorskiego) we wszystkim, czym tylko się para – Warszawianka z wyboru, matka z przekonania, pisarka z powołania. Cieszę się, że Cwaniary towarzyszą mi właśnie teraz. Po Kieszonkowym atlasie kobiet i Dzidzi to trzecie moje spotkanie z książką tej młodej niepokornej polskiej autorki i kto wie, czy nie najciekawsze. Oczywiście znów jest Warszawa i są kobiety na pierwszym planie, jest macierzyństwo i zderzenie ze światem napędzanym testosteronem. Ale tym razem to właśnie kobiety próbują się w roli mężczyzn. Siła i przemoc w imię sprawiedliwości – warszawska wendeta. Taka Halina, de facto wdowa w końcowym stadium ciąży powalająca na łopatki lokalnych dresiarzy, mafiozów i agresywnnych mężów koleżanek. Sylwia Chutnik jeszcze chyba nigdy nie pisała z tak cudownie dozowaną ironią, dystansem a jednocześnie afirmacją rzeczywistości. Bohaterka Helena to Westalka po warszawsku, oczyszczająca ulice niczym świątynię przed narodzinami dziecka. A cała trójka protagonistek przypomina greckie Mojry przesądzające w swoich akcjach o życiu i śmierci (męskich) ofiar.
Fantastyczne doznanie czytelnicze na chwilę przed doświadczeniem macierzyństwa.
Trzymajcie kciuki!

Miejsce dla nowego czytelnika przygotowane

Poczytaj mi mamo...

Czytam, czytam...

I tak sobie kontemplujemy lektury - ja i mój brzuch

sobota, kwietnia 20, 2013

Dobry wybór - ale czy rzeczywiście?

Już samym tytułem najnowszej swojej książki J.K.Rowling wyznaczyła zagranicznym tłumaczom i wydawcom nie lada zadanie. W oryginale to The Casual Vacancy, czyli termin z zakresu administracji, o którym mowa we wprowadzeniu do części pierwszej książki: wakat tymczasowy. Zgoda, dla potencjalnego czytelnika taki tytuł to pewnie kiepska zachęta do lektury, więc każdy poradził sobie z przekładem według własnego pomysłu i tu, co ciekawe, można niejako już upatrywać się marketingowego pomysłu na książkę. Podczas kiedy Niemcy zrobili z wakatu niespodziewany zgon (Ein plötzlicher Sterbefall), co dość wyraźnie trąci wątkiem kryminalnym, polski wydawca zasugerował się lokalnymi potyczkami o niespodziewanie zwolnione stanowisko radnego bohaterów powieści, stąd Dobry wybór. A wybór chyba rzeczywiście nie najgorszy, może jest adekwatniejszy, także w swoim domyślnym znaczeniu, do autorskich zamiarów Rowling. Natomiast w jednym bodajże wszyscy wydawcy autorki są zgodni - to pierwsza powieść dla dorosłych J.K. Rowling i ta mantra, zresztą jakaś taka naciągana, powtarzana jest jakby najwspanialsza reklama książki. Jakby Harrego Pottera czytały rzeczywiście tylko dzieci a miliony letnich czytelników to infantylny dodatek, jakby książki Rowling rzeczywiście trafiły do działu z literaturą dziecięcą, jakby pisanie o bohaterach-dzieciach z góry zakładało nieletniego odbiorcę. Cóż, widać, tej łatki magiczny świat Hoghwartu nigdy się już nie pozbędzie. Ale niech będzie, w najnowszej książce Dobry wybór - choć tak naprawdę ona także traktuje o świecie dzieci chyba zresztą i na całe nieszczęście tak mocno zależnym od świata dorosłych - zamiast czarodziejów i magii, jest banalny małomiejski światek interesów, przemoc, rodzinne problemy, no więc rzeczywistość, czasem mniej czasem bardziej społecznie akceptowalna. I chyba wszystko rozbija się właśnie o tę akceptację, albo jej brak. Fe! Jak brzydko ze strony Rowling, że tak skalała własne gniazdo, pokazała mechanizm funkcjonowania małego brytyjskiego środowiska, jakby to było zakłamane amerykańskie osiedle pozorów. Krytykę american way of life już znamy, TAM tak po prostu jest. Ale czyżby w starej dobrej Wielkiej Brytanii, z rodziną królewską jak z metką na gatunkowo dobrym ciuchu, może być podobnie? Pytanie retoryczne: czy ludzie wszędzie są tacy sami? Ostatecznie tym jest tak naprawdę akcja powieści Rowling: grą pozorów dla otoczenia. Dobry wybór to historia grupy nastolatków - o zgrozo - którzy są autentyczni, w związku z tym często konfliktowi w pojęciu dorosłych i próbują odnaleźć się w tym świecie misternie utkanym z pozorów, kłamstw, ucieczki od rzeczywitości. Tak naprawdę to głównie dzieci podejmują u Rowling wybór, mimo, że nie głosują w wyborach do rady, mimo, że nie ogłaszają się z nim publicznie i mimo, że ta agitacja jest nieuświadomionym żniwem propagandy ich dorosłych rodzin. Dobry wybór? Ten nieistniejący znak zapytania wisi w powietrzu jak miecz Damoklesa.

środa, kwietnia 03, 2013

Heroizm na miarę

Hans Fallada reklamowany jest jako literackie odkrycie roku (ubiegłego, ściśle rzecz ujmując). Jeder stirbt für sich allein to ostatnia powieść tego niespokojnego ducha, żyjącego w niespokojnych czasach. Kulisy akcji książki - Berlin lat 40-tych, metropolia, która z centrum moderny, bohemy, seksulnej i kulturowej wolności, bogatej sceny teatralnej i kabaretowej zmieniła się w stolicę hitlerowskiego reżymu, w zalążek wymarzonej przez Hitlera Germanii Magny, na którą ze strachem, a co gorsze, jeszcze wręcz z niedowierzaniem patrzył cały świat. O codziennym życiu małych, zwykłych ludzi w takim Berlinie traktuje powieść Fallady i już przez sam fakt, że napisana nie z perspektywy okupacji, obozu KZ czy doświadczeń wrogiej nazistowskiej propagandzie rasy, lecz z samego źródła brązowej zupy, z perspektywy berlińczyka, który w 1933 uwierzył w szansę na lepszą przyszłość głosując na NSDAP, zawierzył swój maluczki los Führerowi, predystynuje książkę do bycia ciekawą. Mimo to jej autor nie był wcale pewny swego, powieść została mniej lub bardziej zlecona do napisania przez wydawcę już po wojnie, jej materiał źródłowy, bo Jeder stirbt... oparte jest na rzeczywistej historii - podany na tacy. Falladzie pozostała sama rzemieślnicza obróbka, z którą uporał się zresztą w ciągu zaledwie miesiąca. W założeniu miało powstać dzieło literackie, traktujące o heroiźmie jednostki, bohaterstwie przeciętności ku pokrzepieniu niemieckich powojennych serc, dla podpory moralnej narodu tak masowo uwikłanego w zbrodniczą machinę hitleryzmu. Krótko mówiąc, chodziło o napisanie programowej książki na potrzeby powojennej literatury niemieckiej, która w obliczu najnowszej historii nie mogła dojść do siebie. Hans Fallada vel Rudolf Ditzen ze swoim życiorysem morfinisty, drobnego defraudatora, człowieka zniewolonego używkami, więc i potrzebą ich finansowania, niechętnie godził się na rolę pisarza dokumentującego bohaterstwo nielicznych w ostatecznym rozrachunku rodaków, ponieważ sam nigdy nie miał ambicji do udawania sumienia narodu. Następnie zaś nie był do końca przekonany, że bohaterstwem należy okrzyknąć opisane przez siebie losy robotniczego małżeństwa, które w latach 40-tych na własną rękę i na swój sposób stawia opór politycznemu systemowi III Rzeszy. Fallada miał świadomość, że takie przypadki były jednostkowe i tym bardziej nie powinny wzbudzać w opinii czy to niemieckiej, czy tym bardziej międzynarodowej mylnego wrażenia, że istniał powszechny choć cichy i niezbyt skuteczny opór społeczny względem reżymu hitlerowskiego. Fallada pozostał wierny swojemu zdaniu i w Jeder stirbt für sich allein pokazał całą społeczną panoramę ludzi biernych, zastraszonych, zrezygnowanych, denuncjatorów, oportunistów i wreszcie zadeklarowanych nazistów, pomiędzy nich wklejając losy jednostek Anny i Otta Quangel, którzy za cel i program swojego życia po śmierci syna powzięi sobie między kolejnymi weekendami roznoszenie po berlińskich kamienicach kart pocztowych z antyreżymowymi treściami. To może i nieudolne, bardzo zwyczajne bohaterstwo małego człowieka Fallada przeciwstawia konformizmowi ogółu, masowemu odbiorcy poczty Quangla, który reaguje strachem, wyparciem zamiast upragnioną refleksją. Fallada w gruncie rzeczy sam próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, czy takie ryzykowanie życia miało jakikolwiek wymierny sens, każe zastanowić się nad tym własnym bohaterom, którzy zostali unieszkodliwieni przez totalitarny aparat, a więc przez współobywateli, których chcieli nawrócić na słuszną drogę.
Hans Fallada napisał swoją nomen omen ostatnią książkę w przekonaniu, że w ostatecznym rozrachunku każdy z nas umiera dla siebie i to śmierć jest podsumowaniem indywidualnego życia, więc ważne jest "jak", nie "czy". 


czwartek, lutego 21, 2013

Starość nie radość a jednak rzeczywistość

Z założenia nie ma książki, o której nie mogłoby być mowy na bq, tak samo jak nie ma gatunku literackiego, do którego nie sięgam per se. I tak dzisiejszy post jest poświęcony lekturze dość specjalnej, bynajmniej nie związanej z najbliższą mi beletrystyką, mianowicie książce niemieckiej hmm... powiedzmy dziennikarki Martiny Rosenberg Mutter, wann stirbst du endlich? (Mamo, kiedy w końcu umrzesz?). To właściwie osobiste zapiski z czasów opieki nad chorymi i postarzałymi rodzicami autorki, więc zdawałoby się, że już przez intymność tematu niepowtarzalne spojrzenie na starość i chorobę najbliższych. Tymczasem to co zadziwia i przyciąga uwagę, to wręcz zastraszający uniwersalizm uczuć i myśli. Martina Rosenberg, podobnie jak większość z nas skonfrontowana została z koniecznością opieki nad swoimi najbliższymi dopiero, kiedy okazała się ona niezbędna i to pierwsza wielka konkluzja lektury: Mimo starzenia się społeczeństwa, mimo powszechnej dyskusji na temat finansowego zabezpieczania przyszłości, aktualnej zwłaszcza w krajach wysoko rozwiniętych i wreszcie mimo ogólnie panującego przekonania, że dla opinii publicznej nie istneją już żadne tematy tabu, nadal unikamy tematu starości własnej i tej najbliższych. Nie rozmawiamy o nieuniknionym - tym, że kiedyś zdani będziemy na pomoc innych, więc przede wszystkim najbliższych i nie chodzi tu o możliwość choroby lecz najbanalniejszą w swej nieuchronności starość. Tymczasem warto zawczasu zadać sobie pytania, jak ma ona wyglądać, na kogo spadnie obowiązek opieki, co w czasach wydłużonej średniej życiowej, odchodzenia od tzw. rodzin wielopokoleniowych mieszkających pod jednym dachem, mobilności wykraczającej nawet poza granice rodzinnego kraju czy aktywności zawodowej kobiet wcale nie jest oczywistością. Tymczasem milczymy uparcie w imię zasady nie wywoływania wilka z lasu i przez to zwykła kolej rzeczy spada na nas niczym nieszczęście. Pewnie każdemu z nas nolens volens dane będzie rozprawić się z niedomaganiem tych, których kochamy, wobec których czujemy się zobowiązani do pomocy, a tymczasem przykład Martiny Rosenberg pokazuje, że to poczucie obowiązku jest niesamowicie obciążające fizycznie i jeszcze bardziej przytłaczające psychicznie. Właściwie w tym kontekście Mutter, wann stirbst du endlich? jest swoistą terapią, choć sama autorka w jednym z wywiadów podkreśla, że jej celem było możliwe szczere i otwarte zabranie głosu w dyskusji o opiece nad starszymi i chorymi w najbliższym otoczeniu, nie rozprawienie się z własną traumą. Faktem jest, że w czasach szeroko pojętej poprawności nikomu do tej pory nie udało się tak odważnie wystąpić na forum publicznym i szczerze opowiedzieć, o stanach emocjonalnych, uczuciach osoby opiekującej się. Oto kilka cytatów z książki, dla lepszego zrozumienia: 

Po tym jak podobne sceny powtarzają sie prawie co wieczór, nie jestem wręcz zdolna do współczucia. 

Moje uczucia względem rodziców zmieniają się. (...) Jakaś zastraszająca obojętność przejmuje nade mną władzę (...) Jestem nadal serdeczna, grzecznie racjonalna ale nie potrafię się już zaangażować. Sama nie mogę w to uwierzyć, ale to ciągłe rozprawianie o umieraniu, śmierci i chorobie stępia mnie i traci na oddziaływaniu. 

Z każdym dniem pogarszającego się życia moich rodziców mój tato przekłada swoje problemy coraz to częściej na mnie. Nigdy nie pozwoli, żebym normalnie żyła własnym życiem, podczas kiedy jego własne sypie się w gruzy. Nawet jeśli to tylko jego chory umysł - chce mnie pociągnąć ze sobą na dno. Te jego niezrozumiałe zachowania, które mają na celu wywołanie chaosu są tylko po to, żeby mnie w to wciągnąć. Ta świadomość przenika do mojego umysłu i nie daje mi spokoju: On robi to celowo! 

Już w wypadku mojej mamy ciężko jest mi zdobyć się na emocjonalny dystans, mimo świadomości, że jest ona chora. Jednakże mój ojciec chory nie jest, a może jednak? Od jakiego momentu człowiek zaczyna być chorym i tracić odpowiedzialność za siebie samego? 

Jego (ojca - bq) zachowanie sprawia, że dzień po dniu moja niegdyś wielka miłość do niego kurczy się do minimum. I jestem pewna, że jeśli tak dalej będzie, kiedyś zupełnie zniknie. Sam fakt, że jestem jego córką nie daje mu prawa do niszczenienia mojej psychiki.

Ktoś, kto znalazł się w podobnej sytuacji: pułapace między poczuciem odpowiedzialności a emocjonalnym wypaleniem sam jest w stanie ocenić najlepiej, ile w tych pozornie bezwzględnych sformułowaniach prawdy. Zawstydzają człowieka własne myśli, w końcu to rodzina i jednak wiek... albo choroba.. Tym bardziej zaskakuje doświadczenie, że inni też tak czują, że mimo najszczerszych chęci czasem ogarnia człowieka niechęć, frustracja, czasem wręcz nie można odnaleźć w sobie pozytywnych uczuć, bo wzajemne relacje zmieniają się wraz z wiekiem, tak jak zmienia się ludzka psychika wraz ze starzeniem organizmu, że procesy biologiczne stają na drodze uczuciu, potrafią je nawet zniszczyć. Kto twierdzi, że podejście Rosenberg podyktowane jest czystym egoizmen, prawdopodobnie nie miał na szczęście dla siebie samego sprawdzić własnych reakcji w opisanej sytuacji.
Myślę sobie, że ta książka powinna być lekturą obowiązkową każdego dorosłego człowieka świadomego własnego przemijania, a może przede wszystkim tego nieświadomego. Może pozwoliłaby na otwarty dialog między pokoleniami, może przekonałaby, że dla zdrowych relacji rodzinnych czasem wręcz wskazana jest profesjonalna pomoc osób trzecich, emocjonalnie neutralnych, więc niepodatnych na niesamowite obciążenie z samego faktu, że mamy do czynienia z osobą bardzo nam bliską. Może. A sam temat z pewnością nie będzie tracił na aktualności. Nie bez powodu książka Martiny Rosenberg trafiła zaraz po wydaniu na niemieckie listy bestsellerów. Dobrze, że można dzięki niej lepiej zrozumieć własne reakcje, dobrze że temat starości w relacjach rodzinnych nie jest już zupełnym tabu i dobrze, jeśli znajdziemy w sobie tyle odwagi, by stawić mu czoła, zanim stanie się to bezwzględnie konieczne.



piątek, lutego 08, 2013

Coś innego z półki z polską literaturą kobiecą

O Lilce Małgorzaty Kalicińskiej przeczytałam dobrych kilka miesięcy temu w Die Welt i może to mało zrozumiałe, ale właściwie dzięki tej krótkiej wzmiance w rubryce poświęconej zagranicznej literaturze kupiłam książkę przy następnej bytności w kraju - zawsze interesowała mnie literatura polska, o której pisze lub mówi się za granicą. A dodać muszę, że w tym wypadku nie pisało się ani w glorii chwały, ani z niezrozumieniem dla popularności pewnego kaprysu wydawniczego, więc dość niezaangażowana nota czytelnicza o popularności Lilki w Polsce. I tyle. Wystarczyło, by zmobilizować tych kilkadziesiąt złotych (ceny książek wskazują wyraźnie, że mamy do czynienia z towarem luksusowym), których żal było mi wydać wcześniej na inne książki Kalicińskiej cieszące się bądź co bądź nawet większą popularnością. Wcześniej miałam za sobą lekturę kilku stron pewnej książeczki kucharskiej z aspiracjami literackimi i powiedzmy sobie, że właśnie te aspiracje nie bardzo przypadły mi do gustu. Mamy już jedną Małgorzatę pardon Katarzynę Grocholę, taką domorosłą Helen Fielding, trochę dla zabicia nudów, trochę dla podreperowania podłamanej wiary w miłość (to przynajmniej przewodni trend, choć może być nieco inaczej, kto czytał Przegryźć dżdżownicę, ten wie...). Czyta się dobrze, kończy tak samo, więc po co nam autorka Kalicińska. Chyba tylko jako podstawa do kolejnego serialowego scenariusza a seriale to już zdecydowanie nie działka bq, więc koniec tematu.
Ale Lilka trafiła na moje i tak już mocno przeciążone regały, więc wyrobienie sobie własnego zdania było już tylko kwestią czasu. Czas znalazł się sam i niespodziewanie, jak to on ma w zwyczaju, w pociągu na trasie dobrze już znanej, więc nie aż tak znów absorbującej i jakieś specyficzne to było czytelnicze doświadczenie. Po pierwsze dlatego, że zapowiadało zupełnie inne tematy, może nowe życie na ruinach małżeństwa, może wielkie  uczuciowe powroty ale na pewno jakieś damsko-męskie turbulencje z widokami na happy end - a jakże, o smutniejszych rozstrzygnięciach losu nie koniecznie trzeba czytać w przedrożonych książkach. A zwrot akcji okazał się z upływem stron zupełnie nieprzewidywalny, jakby sama autorka nagle zaczęła realizować nowy pomysł, odchodzić od romantycznych założeń programowych - przynajmiej ja takie miałam wrażenie. Że niby tytuł Lilka, więc od początku wiadomo, o kim będzie, kto jest naszą postacią pierwszoplanową. To przekonanie wynika jednak z założenia, że tytuł powstaje na początku pisarskiego zamysłu i jest zwykle błędne. Ale dajmy na to, że Małgorzata Kalicińska od pierwszej strony z rozmysłem przędła historię swoich bohaterów, głównie jednak bohaterek (bo choć z dość typowym dla literatury kobiecej podejściem do niezbędności męskiego pierwiastka, np. w łóżku lub w portfelu to kobiety stanowią siłę sprawczą tego świata) , tematyka Lilki w ostatecznym rozliczeniu jest ciekawa, o wiele ciekawsza, niż możnaby się tego spodziewać.
W tej książce, jak w samym życiu, nagłe zwroty przewartościowują wiele spraw. Trzeba przyznać autorce, że podeszła dość odważnie do swojego zadania, napisania o tym, że czasem żądzi nami litość, poczucie obowiązku i tutaj człowiek lawiruje pomiędzy własnymi potrzebami, a świadomością odpowiedzialności za innych. Lilka to książka o złudzeniach, ich stopniowym się wyzbywaniu, napisana językiem codzienności, no, powiedzmy sobie, codzienności na miarę dobrze zarabiającej polskiej klasy średniej średniego wieku mieszkającej w średnio-dużym mieście ale jednak realnie przyswajalnej dla większości potencjalnych czytelniczek, więc trafia. Nie jest może wielkim przesłaniem ale z pewnością ciekawym odbiciem literackim rzeczywistości, takiej zupełnie namacalnej niczym guz, guzek taki mały i oby niezbyt groźny, ale cholera go tam wie.

niedziela, stycznia 27, 2013

Margines Mariusza Maślanki

Nie wiem, co skłania mnie w ostatnim czasie do wyboru lektur, ale zaczynam wierzyć, że to jakiś wrodzony czytelniczy masochizm. Zamiast potraktować książkę jako przyjemne wytchnienie, relaks po codziennym maglu, zadaję coraz to nowe literackie ciosy własnej i tak już nadwyrężonej zimową aurą psychice. Z serii literatura łatwa lecz niekoniecznie przyjemna, choć niewątpliwie ciekawa, będzie dziś mowa o Bidulu Mariusza Maślanki. Podobno autor żałuje, że nie zadebiutował tym tytułem pod pseudonimem. Nazwisko bohatera książki - Mleczko - podobnie jak dosyć oczywista zbieżność życiorysów autora i opisanego przez niego chłopca pewnie cokolwiek nadwyrężyły sferę prywatną Mariusza Maślanki. Ale chyba jednak było warto, bo w swoim czasie o Bidulu całkiem wiele mówiło się, nie tylko pod kątem wydawniczym. Dla nie wtajemniczonych: bidul to synonim domu dziecka. A życie w bidulu nie wtajemniczonym właśnie przybliżyć ma lektura książki Maślanki. Jakie ono jest? Brutalne jak na substytut dzieciństwa. Z drugiej jednak strony ten bynajmniej nie dziecinny świat to bagaż wychowanków bidula wyniesiony z domu rodzinnego razem z jedną parą przykrótkich spodni. Bidul to taki zwielokrotniony już przynajmniej przez liczbę podopiecznych patologiczny organizm, żyjący podług własnych praw i wyobrażeń na świat, społeczeństwo, międzyludzkie relacje. W tym temacie możnaby długo jeszcze, w zasadzie bez końca. Od czego są jednak blogi... Jednym z nagrodzonych w 2012 jest Na marginesie życia. To może i kontrowersyjny ale bardzo prawdziwy obraz rodzinnych patologii z własnego polskiego podwórka opisanych z perspektywy kuratora sądowego. Kto ma ochotę na pogłębienie zimowego dołka, na pewno się nie zawiedzie. A w samym Bidulu na szczęście przebija się pozytywny aspekt jednostki, której udało się mimo wszystko nie wyzbyć szlachetniejszych odruchów czlowieczeństwa, wznieść się ponad społeczne normy, których oddziaływaniu była poddawana przez całe dzieciństwo, zaryzykujmy opinię: wyrosnąć na dobrego człowieka? Może i zasługa bidula w tym niewielka a jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że rodzinny dom nie byłby wcale lepszą alternatywą.
A teraz niech każdy z Was pomyśli, ile miał szczęścia rodząc się dzieckiem własnych rodziców.

czwartek, stycznia 17, 2013

Do lata, do lata...

Zima to w powszechnym mniemaniu najlepsza pora na czytanie. Zdaje się, że z braku konkurencji. Ja myślę sobie, jak to by było miło... późne leniwe lato w cieniu własnego ogrodu z książką w hamaku... Tymczasem do własnego ogrodu równie daleko jak do samego lata, najbardziej pożądanymi miejscami w domu są te w bliskości kaloryferów a i coś do frapującej lektury nie mam nosa tzn. obczytuję się w poradnikach, jak nigdy do tej pory, a że z poradnikami to różnie bywa, więc przemilczę, A. wprawia się w czytaniu na głos, więc słucham jego ulubionych historii z dzieciństwa o smoku z handicapem bo zaledwie jednogłowym, ja zaś doczytałam zbiór opowiadań Jacka Dehnela Rynek w Smyrnie  i jedyna konkluzja to potrzeba słońca, wyjazdu w ciepłe kraje - urlopu nie tylko czytelniczego mi trzeba od tej zimy!

Wspomnienie: Może jeszcze nie letnie, ale zupełnie już wiosenne czytanie w plenerze 

niedziela, stycznia 06, 2013

Klucz do Drzwi Magdy Szabó

O Magdzie Szabó była już na bq mowa, a pewnie będzie i nie raz jeszcze, ponieważ sama chętnie wracam do pisarstwa tej niekwestionowanej wielkości węgierskiej literatury, która godnie stawia czoła swoim będącym w przytłaczającej większości męskim kolegom po fachu. Pamiętam, jak w czasach studenckich lektorka j. węgierskiego wmuszała w nas po odcinku adaptację filmową Staromodnej historii. Na szczęście nie zdołała przynajmniej mnie zniechęcić do pisarstwa Szabó. Myślę, że życie byłoby o wiele uboższe bez lektury Drzwi tej węgierskiej autorki. Po troszę to ta zimowa aura, trochę gawędziarski ton opowiadania - to znów przez kunsztowne narracyjne pasaże zastępujące z powodzeniem dialogi - i z pewnością same losy Emerenc opisane w powieści składają się w baśniowy splot. Wszystko tu jest jakieś zaczarowane, sama Emerenc do końca nieodgadnioną zagadką, podobnie jak jej królestwo za zamkniętymi drzwiami. A może  rozwój wydarzeń bardziej niż baśń przywołuje na myśl antyczne fatum, tragiczny konflikt, w którym miota się nasza narratorka. Ponieważ każdy z wyborów, przed którym zostaje postawiona, będzie bez względu na decyzję niesłuszny. Ciekawe, jak Magda Szabó stworzyła postać uwydatniającą wielowarstwowość człowieczeństwa - z jednej strony jako wspólnej cechy gatunku myślącego, zachowującego się w pewien określony sposób, stosującego do powszechnych schematów, z drugiej zaś człowieczeństwa jednostki, jego intymnej utkanej z przeszłości, niepowtarzalnych doświadczeń i subjektywnego ujęcia rzeczywistości warstwy, która otacza i chroni człowieka niczym skóra, do tego nadając mu pewien kształt - osobowość. Tragizm losu Emerenc polega właśnie na rozdzielności tych dwóch aspektów jej człowieczeństwa, tragizm wyboru jej pani (a jednocześnie jednak podopiecznej) na tym, że próbowała ocalić to co indywidualne pozwalając na utratę społecznie akceptowalnego wymiaru człowieczeństwa Emerenc.
Szabó ma nade mną władzę czarownicy, a ja tak chętnie się jej poddaję, byle by tylko móc zajrzeć przez zamknięte drzwi, bo przecież kto inny, jak nie ona potrafi je przed czytelnikiem otworzyć. Taki węgierski sezam...

Ps. Jeden z najpopularniejszych węgierskich reżyserów; István Szábó (zbieżność nazwisk przypadkowa, aczkolwiek przy równie popularnym nazwisku praktycznie na dłuższą metę nieunikniona) nakręcił w 2011 roku na podstawie Drzwi film z Martiną Gedeck w jednej z ról głównych. Myślę, że całkiem udany, więc jeśli kto ma ochotę...