Dziewięć miesięcy to niby i nie mało czasu a tu nim się
człowiek obejrzał jest właściwie już po, czyli zaraz się zacznie. Wielka
przygoda, jeszcze większa odpowiedzialność. Macierzyństwo. Dookoła wszyscy
szaleją. Unikam w miarę możliwości i sympatii do wszystkich zainteresowanych bliższych
kontaktów z telefonem, rozmów z sąsiadami, miłymi ekspedjentkani sklepowymi,
personelem ulubionej restauracji. Na spacery - po zmierzchu jak kot, a raczej
jak wieloryb na kaczych nogach. Jak mądrze odpowiedzieć na pytania z gatunku „I co?”, kiedy w zasadzie nic? Co
robi się na dzień przed a według terminarza w dniu po? Kiedy ostatnie pranie
wyprane, klatka schodowa umyta, lodówka pełna, walizeczka spakowana, łóżeczko
pościelone? Na szczęście czyta się, sporo, bo czasu rzeczywiście więcej, mimo,
że trudno coś sensownego z nim zrobić. Jakiś wewnętrzny głos mówi „Poczytaj mi
mamo”, więc sięgam po książki z naszej domowej zaczątkowej półki z literaturą dziecięcą i
czytam na głos dla tego jeszcze bardziej wyobrażonego niż rzeczywistego
audytorium. Audytorium wdzięczne, czasem wyraża aprobatę solidnym szturchańcem,
czasem zaśnie najwyraźniej znudzone monotonną modulacją głosu. Ale nie poddam
się tak łatwo. W końcu czytanie na głos rozwija, według badań takich i owakich
zwiększa inteligencję i wrażliwość dziecka a kto wie – pewnie i dorosłego, tylko
komu chce się to badać. A tak naprawdę pomaga zaspokoić własne zachcianki –
bycia komuś medium do świata opowieści, baśni, historii i daje możliwość jeszcze
raz rozczytać się w tym, co tak nieodłącznie kojarzy się z własnym
dzieciństwem. Niech zatem będzie: czyta się nadal z pobudek czysto egoistycznych.
Przynajmniej do momentu, kiedy wybór lektury nie podlega dyskusji i kontrargumenty kończą się na kopnięciu w pęcherz.
Ale czyta się także całe stosy czasopism fachowych,
html-owych tasiemców ze wskazówkami administracyjno-prawnymi, listy to do, nice
to have, must buy… I próbuje się nie popadać w stany lękowe, bo zapisy do
przedszkola to jeszcze przed urodzeniem a kolejne zakupy utensyliów absolutnie
niezbędnych do odnalezienia się w rodzinnej rzeczywistości czyszczą konto
bankowe jak wirtualny odkurzacz. Zakłada się abonament na lokalną gazetę dla
rodziców, żeby mieć poczucie, że w nowej roli wszystko będzie pod kontrolą i
żeby jednocześnie mieć pewność przynależenia gdzieś tam, kiedy tymczasowo nie
jest to miejsce pracy ani klub sportowy.
W sumie już powoli dochodzi do ciebie, że zaraz wszystko
stanie na głowie, ale w miarę możliwości próbujesz nie dać się zwariować.
Jeszcze nie… I nie słuchać Mozarta tylko dlatego, że według najnowszych
badań… I nie uczyć się kołysanek z nut,
których tak naprawdę nie potrafisz czytać. W trzech językach… Nie wpadać w panikę,
bo dwa celebrowane przed snem na zmianę jak biblia poradniki ciążowe, takie opasłe
wpijające się solidnymi okładkami w rosnący im naprzeciw brzuch tomidła, nagle
się kończą życząc szczęścia i powodzenia a ty masz jedynie pewność, że jeszcze
nczego nie wiesz. Co robi się w takich momentach? Wyszukuje z zakamarków
kredensu bardzo wysoko kaloryczną czekoladę, o której twój zaniepokojony
drastycznie zwiększoną wagą (twoją rzecz jasna) mąż zupełnie zapomniał i wije
się na kanapie gniazdo z wszelkich dostępnych koców i poduszek a potem zabiera do lektury.
I tak czytam sobie niepomna dzielącego mnie coraz to
krótszego czasu, od kiedy na bq pojawi się nowa rubryka z literaturą dziecięcą
(tą nowo wydaną i starą jak świat z czasów braci Grimm) ostatnią książkę
Sylwii Chutnik. Fantastycznie robi mi ta lektura na samopoczucie. Nie dlatego,
że jest absolutnie genialną topografią warszawskiego świata, właściwie możnaby
Cwaniary z powodzeniem nazwać powieścią warszawską, tak jak Niemcy wydają co
nowsze Berliner Romane. Sylwia Chutnik to chyba jedna z najbardziej feminizujących
polskich autorek, wyzwanie dla konwenansu
a la literatura kobieca XXI. wieku. Postać autentyczna (to własna
obserwacja z pewnego wieczorku autorskiego) we wszystkim, czym tylko się para –
Warszawianka z wyboru, matka z przekonania, pisarka z powołania. Cieszę się, że
Cwaniary towarzyszą mi właśnie teraz. Po Kieszonkowym atlasie kobiet i Dzidzi
to trzecie moje spotkanie z książką tej młodej niepokornej polskiej autorki i
kto wie, czy nie najciekawsze. Oczywiście znów jest Warszawa i są kobiety na
pierwszym planie, jest macierzyństwo i zderzenie ze światem napędzanym
testosteronem. Ale tym razem to właśnie kobiety próbują się w roli mężczyzn.
Siła i przemoc w imię sprawiedliwości – warszawska wendeta. Taka Halina,
de facto wdowa w końcowym stadium ciąży powalająca na łopatki lokalnych
dresiarzy, mafiozów i agresywnnych mężów koleżanek. Sylwia Chutnik jeszcze
chyba nigdy nie pisała z tak cudownie dozowaną ironią, dystansem a jednocześnie
afirmacją rzeczywistości. Bohaterka Helena to Westalka po
warszawsku, oczyszczająca ulice niczym świątynię przed narodzinami dziecka. A
cała trójka protagonistek przypomina greckie Mojry przesądzające w swoich akcjach o życiu i
śmierci (męskich) ofiar.
Fantastyczne doznanie czytelnicze na chwilę przed doświadczeniem
macierzyństwa.
Trzymajcie kciuki!
Miejsce dla nowego czytelnika przygotowane |
Poczytaj mi mamo... |
Czytam, czytam... |
I tak sobie kontemplujemy lektury - ja i mój brzuch |