poniedziałek, kwietnia 22, 2013

A tymczasem już za chwilę… nowa rubryka na bq

Dziewięć miesięcy to niby i nie mało czasu a tu nim się człowiek obejrzał jest właściwie już po, czyli zaraz się zacznie. Wielka przygoda, jeszcze większa odpowiedzialność. Macierzyństwo. Dookoła wszyscy szaleją. Unikam w miarę możliwości i sympatii do wszystkich zainteresowanych bliższych kontaktów z telefonem, rozmów z sąsiadami, miłymi ekspedjentkani sklepowymi, personelem ulubionej restauracji. Na spacery - po zmierzchu jak kot, a raczej jak wieloryb na kaczych nogach. Jak mądrze odpowiedzieć na pytania  z gatunku „I co?”, kiedy w zasadzie nic? Co robi się na dzień przed a według terminarza w dniu po? Kiedy ostatnie pranie wyprane, klatka schodowa umyta, lodówka pełna, walizeczka spakowana, łóżeczko pościelone? Na szczęście czyta się, sporo, bo czasu rzeczywiście więcej, mimo, że trudno coś sensownego z nim zrobić. Jakiś wewnętrzny głos mówi „Poczytaj mi mamo”, więc sięgam po książki z naszej domowej zaczątkowej półki z literaturą dziecięcą i czytam na głos dla tego jeszcze bardziej wyobrażonego niż rzeczywistego audytorium. Audytorium wdzięczne, czasem wyraża aprobatę solidnym szturchańcem, czasem zaśnie najwyraźniej znudzone monotonną modulacją głosu. Ale nie poddam się tak łatwo. W końcu czytanie na głos rozwija, według badań takich i owakich zwiększa inteligencję i wrażliwość dziecka a kto wie – pewnie i dorosłego, tylko komu chce się to badać. A tak naprawdę pomaga zaspokoić własne zachcianki – bycia komuś medium do świata opowieści, baśni, historii i daje możliwość jeszcze raz rozczytać się w tym, co tak nieodłącznie kojarzy się z własnym dzieciństwem. Niech zatem będzie: czyta się nadal z pobudek czysto egoistycznych. Przynajmniej do momentu, kiedy wybór lektury nie podlega dyskusji i kontrargumenty  kończą się na kopnięciu w pęcherz.
Ale czyta się także całe stosy czasopism fachowych, html-owych tasiemców ze wskazówkami administracyjno-prawnymi, listy to do, nice to have, must buy… I próbuje się nie popadać w stany lękowe, bo zapisy do przedszkola to jeszcze przed urodzeniem a kolejne zakupy utensyliów absolutnie niezbędnych do odnalezienia się w rodzinnej rzeczywistości czyszczą konto bankowe jak wirtualny odkurzacz. Zakłada się abonament na lokalną gazetę dla rodziców, żeby mieć poczucie, że w nowej roli wszystko będzie pod kontrolą i żeby jednocześnie mieć pewność przynależenia gdzieś tam, kiedy tymczasowo nie jest to miejsce pracy ani klub sportowy.
W sumie już powoli dochodzi do ciebie, że zaraz wszystko stanie na głowie, ale w miarę możliwości próbujesz nie dać się zwariować. Jeszcze nie… I nie słuchać Mozarta tylko dlatego, że według najnowszych badań…  I nie uczyć się kołysanek z nut, których tak naprawdę nie potrafisz czytać. W trzech językach… Nie wpadać w panikę, bo dwa celebrowane przed snem na zmianę jak biblia poradniki ciążowe, takie opasłe wpijające się solidnymi okładkami w rosnący im naprzeciw brzuch tomidła, nagle się kończą życząc szczęścia i powodzenia a ty masz jedynie pewność, że jeszcze nczego nie wiesz. Co robi się w takich momentach? Wyszukuje z zakamarków kredensu bardzo wysoko kaloryczną czekoladę, o której twój zaniepokojony drastycznie zwiększoną wagą (twoją rzecz jasna) mąż zupełnie zapomniał i wije się na kanapie gniazdo z wszelkich dostępnych koców i poduszek a potem zabiera do lektury.
I tak czytam sobie niepomna dzielącego mnie coraz to krótszego czasu, od kiedy na bq pojawi się nowa rubryka z literaturą dziecięcą (tą nowo wydaną i starą jak świat z czasów braci Grimm) ostatnią książkę Sylwii Chutnik. Fantastycznie robi mi ta lektura na samopoczucie. Nie dlatego, że jest absolutnie genialną topografią warszawskiego świata, właściwie możnaby Cwaniary z powodzeniem nazwać powieścią warszawską, tak jak Niemcy wydają co nowsze Berliner Romane. Sylwia Chutnik to chyba jedna z najbardziej feminizujących polskich autorek, wyzwanie dla konwenansu  a la literatura kobieca XXI. wieku. Postać autentyczna (to własna obserwacja z pewnego wieczorku autorskiego) we wszystkim, czym tylko się para – Warszawianka z wyboru, matka z przekonania, pisarka z powołania. Cieszę się, że Cwaniary towarzyszą mi właśnie teraz. Po Kieszonkowym atlasie kobiet i Dzidzi to trzecie moje spotkanie z książką tej młodej niepokornej polskiej autorki i kto wie, czy nie najciekawsze. Oczywiście znów jest Warszawa i są kobiety na pierwszym planie, jest macierzyństwo i zderzenie ze światem napędzanym testosteronem. Ale tym razem to właśnie kobiety próbują się w roli mężczyzn. Siła i przemoc w imię sprawiedliwości – warszawska wendeta. Taka Halina, de facto wdowa w końcowym stadium ciąży powalająca na łopatki lokalnych dresiarzy, mafiozów i agresywnnych mężów koleżanek. Sylwia Chutnik jeszcze chyba nigdy nie pisała z tak cudownie dozowaną ironią, dystansem a jednocześnie afirmacją rzeczywistości. Bohaterka Helena to Westalka po warszawsku, oczyszczająca ulice niczym świątynię przed narodzinami dziecka. A cała trójka protagonistek przypomina greckie Mojry przesądzające w swoich akcjach o życiu i śmierci (męskich) ofiar.
Fantastyczne doznanie czytelnicze na chwilę przed doświadczeniem macierzyństwa.
Trzymajcie kciuki!

Miejsce dla nowego czytelnika przygotowane

Poczytaj mi mamo...

Czytam, czytam...

I tak sobie kontemplujemy lektury - ja i mój brzuch

sobota, kwietnia 20, 2013

Dobry wybór - ale czy rzeczywiście?

Już samym tytułem najnowszej swojej książki J.K.Rowling wyznaczyła zagranicznym tłumaczom i wydawcom nie lada zadanie. W oryginale to The Casual Vacancy, czyli termin z zakresu administracji, o którym mowa we wprowadzeniu do części pierwszej książki: wakat tymczasowy. Zgoda, dla potencjalnego czytelnika taki tytuł to pewnie kiepska zachęta do lektury, więc każdy poradził sobie z przekładem według własnego pomysłu i tu, co ciekawe, można niejako już upatrywać się marketingowego pomysłu na książkę. Podczas kiedy Niemcy zrobili z wakatu niespodziewany zgon (Ein plötzlicher Sterbefall), co dość wyraźnie trąci wątkiem kryminalnym, polski wydawca zasugerował się lokalnymi potyczkami o niespodziewanie zwolnione stanowisko radnego bohaterów powieści, stąd Dobry wybór. A wybór chyba rzeczywiście nie najgorszy, może jest adekwatniejszy, także w swoim domyślnym znaczeniu, do autorskich zamiarów Rowling. Natomiast w jednym bodajże wszyscy wydawcy autorki są zgodni - to pierwsza powieść dla dorosłych J.K. Rowling i ta mantra, zresztą jakaś taka naciągana, powtarzana jest jakby najwspanialsza reklama książki. Jakby Harrego Pottera czytały rzeczywiście tylko dzieci a miliony letnich czytelników to infantylny dodatek, jakby książki Rowling rzeczywiście trafiły do działu z literaturą dziecięcą, jakby pisanie o bohaterach-dzieciach z góry zakładało nieletniego odbiorcę. Cóż, widać, tej łatki magiczny świat Hoghwartu nigdy się już nie pozbędzie. Ale niech będzie, w najnowszej książce Dobry wybór - choć tak naprawdę ona także traktuje o świecie dzieci chyba zresztą i na całe nieszczęście tak mocno zależnym od świata dorosłych - zamiast czarodziejów i magii, jest banalny małomiejski światek interesów, przemoc, rodzinne problemy, no więc rzeczywistość, czasem mniej czasem bardziej społecznie akceptowalna. I chyba wszystko rozbija się właśnie o tę akceptację, albo jej brak. Fe! Jak brzydko ze strony Rowling, że tak skalała własne gniazdo, pokazała mechanizm funkcjonowania małego brytyjskiego środowiska, jakby to było zakłamane amerykańskie osiedle pozorów. Krytykę american way of life już znamy, TAM tak po prostu jest. Ale czyżby w starej dobrej Wielkiej Brytanii, z rodziną królewską jak z metką na gatunkowo dobrym ciuchu, może być podobnie? Pytanie retoryczne: czy ludzie wszędzie są tacy sami? Ostatecznie tym jest tak naprawdę akcja powieści Rowling: grą pozorów dla otoczenia. Dobry wybór to historia grupy nastolatków - o zgrozo - którzy są autentyczni, w związku z tym często konfliktowi w pojęciu dorosłych i próbują odnaleźć się w tym świecie misternie utkanym z pozorów, kłamstw, ucieczki od rzeczywitości. Tak naprawdę to głównie dzieci podejmują u Rowling wybór, mimo, że nie głosują w wyborach do rady, mimo, że nie ogłaszają się z nim publicznie i mimo, że ta agitacja jest nieuświadomionym żniwem propagandy ich dorosłych rodzin. Dobry wybór? Ten nieistniejący znak zapytania wisi w powietrzu jak miecz Damoklesa.

środa, kwietnia 03, 2013

Heroizm na miarę

Hans Fallada reklamowany jest jako literackie odkrycie roku (ubiegłego, ściśle rzecz ujmując). Jeder stirbt für sich allein to ostatnia powieść tego niespokojnego ducha, żyjącego w niespokojnych czasach. Kulisy akcji książki - Berlin lat 40-tych, metropolia, która z centrum moderny, bohemy, seksulnej i kulturowej wolności, bogatej sceny teatralnej i kabaretowej zmieniła się w stolicę hitlerowskiego reżymu, w zalążek wymarzonej przez Hitlera Germanii Magny, na którą ze strachem, a co gorsze, jeszcze wręcz z niedowierzaniem patrzył cały świat. O codziennym życiu małych, zwykłych ludzi w takim Berlinie traktuje powieść Fallady i już przez sam fakt, że napisana nie z perspektywy okupacji, obozu KZ czy doświadczeń wrogiej nazistowskiej propagandzie rasy, lecz z samego źródła brązowej zupy, z perspektywy berlińczyka, który w 1933 uwierzył w szansę na lepszą przyszłość głosując na NSDAP, zawierzył swój maluczki los Führerowi, predystynuje książkę do bycia ciekawą. Mimo to jej autor nie był wcale pewny swego, powieść została mniej lub bardziej zlecona do napisania przez wydawcę już po wojnie, jej materiał źródłowy, bo Jeder stirbt... oparte jest na rzeczywistej historii - podany na tacy. Falladzie pozostała sama rzemieślnicza obróbka, z którą uporał się zresztą w ciągu zaledwie miesiąca. W założeniu miało powstać dzieło literackie, traktujące o heroiźmie jednostki, bohaterstwie przeciętności ku pokrzepieniu niemieckich powojennych serc, dla podpory moralnej narodu tak masowo uwikłanego w zbrodniczą machinę hitleryzmu. Krótko mówiąc, chodziło o napisanie programowej książki na potrzeby powojennej literatury niemieckiej, która w obliczu najnowszej historii nie mogła dojść do siebie. Hans Fallada vel Rudolf Ditzen ze swoim życiorysem morfinisty, drobnego defraudatora, człowieka zniewolonego używkami, więc i potrzebą ich finansowania, niechętnie godził się na rolę pisarza dokumentującego bohaterstwo nielicznych w ostatecznym rozrachunku rodaków, ponieważ sam nigdy nie miał ambicji do udawania sumienia narodu. Następnie zaś nie był do końca przekonany, że bohaterstwem należy okrzyknąć opisane przez siebie losy robotniczego małżeństwa, które w latach 40-tych na własną rękę i na swój sposób stawia opór politycznemu systemowi III Rzeszy. Fallada miał świadomość, że takie przypadki były jednostkowe i tym bardziej nie powinny wzbudzać w opinii czy to niemieckiej, czy tym bardziej międzynarodowej mylnego wrażenia, że istniał powszechny choć cichy i niezbyt skuteczny opór społeczny względem reżymu hitlerowskiego. Fallada pozostał wierny swojemu zdaniu i w Jeder stirbt für sich allein pokazał całą społeczną panoramę ludzi biernych, zastraszonych, zrezygnowanych, denuncjatorów, oportunistów i wreszcie zadeklarowanych nazistów, pomiędzy nich wklejając losy jednostek Anny i Otta Quangel, którzy za cel i program swojego życia po śmierci syna powzięi sobie między kolejnymi weekendami roznoszenie po berlińskich kamienicach kart pocztowych z antyreżymowymi treściami. To może i nieudolne, bardzo zwyczajne bohaterstwo małego człowieka Fallada przeciwstawia konformizmowi ogółu, masowemu odbiorcy poczty Quangla, który reaguje strachem, wyparciem zamiast upragnioną refleksją. Fallada w gruncie rzeczy sam próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, czy takie ryzykowanie życia miało jakikolwiek wymierny sens, każe zastanowić się nad tym własnym bohaterom, którzy zostali unieszkodliwieni przez totalitarny aparat, a więc przez współobywateli, których chcieli nawrócić na słuszną drogę.
Hans Fallada napisał swoją nomen omen ostatnią książkę w przekonaniu, że w ostatecznym rozrachunku każdy z nas umiera dla siebie i to śmierć jest podsumowaniem indywidualnego życia, więc ważne jest "jak", nie "czy".