środa, grudnia 16, 2015

Adwentowe słabostki

Na przekór tej całej końcoworocznej bieganinie w grudniu moja codzienność nieco zwalnia: jakoś mniej mi się chce... i dni coraz krótsze... Podczas adwentu wieczorami zapalamy wszelkie możliwe światełka i świeczki i to nastraja bardziej romantycznie, co zwykle przekłada się na moje lektury, ba, nawet na filmy. Co roku zamiast Kevina samego gdziekolwiek oglądamy z A. Love actually, jedną z niewielu komedii romantycznych, do których warto, moim zdaniem, powrócić. Potem przychodzi czas na słuchanie Joni Mitchell i wreszcie na jakąś dobrą książkę, która chwyci za serce i albo je pokrzepi albo roztrzaska na kawałki. Takie moje adwentowe słabości to w tym roku Villette Charlotte Brontë, powieść, o której mówi się, że jest prekursorem strumienia świadomości na długo przed literaturą Wirginii Wolf (o której koniecznie musimy tutaj jeszcze porozprawiać, choć już nie w tym roku) i jest rzeczywiście chyba najbardziej dojrzała z wszystkiego, co do tej pory autorstwa Ch. Brontë czytałam. A poza tym... Pamiętacie jeszcze zeszłoroczną książkę pod choinkę?... Tak!! Nowy tomik Jeżycjady już w księgarniach i co o wiele ważniejsze, już w mojej domowej biblioteczce. Nie mam nic przeciwko, jeśli Małgorzata Musierowicz zechce zrobić z tego wydawniczego interwału tradycję: kolejna porcja borejkowych perypetii na coroczne Mikołajki. I niech sobie krytykują, że staromodna i zachowawcza, a ja cieszę się jak dziecko na tę wspaniałą rodzinę, na ich kulturalne życie, na wszechobecność mądrych książek no i na te szczere porywy serc kolejnych generacji sympatycznych rudzielców (uogólniając). Ad rem (Że też na studuach tak bardzo obrzydzili mi łacinę!) - jak powiedziałby senior Borejko - to chyba więcej niż feblik, to takie czytanie, od którego robi się człowiekowi bardzo ciepło nawet wtedy, gdy marzną stopy i wszystko dookoła straszy ponurą szarością.

I jeszcze ilustracja Małgorzaty Musierowicz dla podkolorowania adwentowego nastroju:


Projekt okładki na Noelkę. Źródło: www. musierowicz.com.pl


środa, września 09, 2015

Historia, która wciąż wraca

Zdawałoby się, że o holocauście napisano już wszystko, zwłaszcza w obliczu faktu, że nawet i jego najmłodsze ofiary, którym udało się przeżyć, powoli i nieodwołalnie odchodzą, zabierając ze sobą tamte traumatyczne doświadczenia, a przede wszystkim żywą pamięć o nich. A jednak.
Wracam do tego tematu cyklicznie, bo myślę, że to moje zadanie, niechlubna część mojej europejskiej tożsamości, coś, o czym nie wolno mi milczeć ani zapomnieć.

A przy okazji lubię czytać to, co napisała Lidia Ostałowska, aby zrewidować własny punkt widzenia, czasem zastanowić się nad czymś, o czym pewnie nawet by się nie pomyślało.
Więc Żyd, Cygan i inni tacy podludzie...
Ostałowska przywraca im w swojej książce Farby wodne indywidualną tożsamość, próbuje uratować z masowych grobów zapomnienia zatracony rys osobowości tamtych ludzi, tamtych czasów. Z drugiej strony stara się bez ogródek opisać pewne mechanizmy odrzucenia, wykluczenia, które stosuje społeczeństwo z bezwzględną gorliwością wobec słabszych, czyli tych, którzy nie chcą lub nie potrafią się bronić.
Fascynuje mnie, jak zwykle zresztą, uwikłanie pojedynczego człowieka w historię. O tym sporo będę pisała w kolejnych postach. I to, jakie niesamowite scenariusze pisze życie.
Mocną stroną książki Farby wodne jest mimo skromnej objętości jej szeroki horyzont. Można zaryzykować stwierdzenie, że pozornie nieistotne dygresje czynią ją tak bogatą i nadają kontekst. Bo jak się ma właściwie Disney'owska Królewna Śnieżka do hitlerowskiej zagłady? No, jak? A sztuka do udokumentowania masowej śmierci? Talent do odpowiedzialności? Własność do dziedzictwa wspólnoty? Jak oddzielić intymność od zależności od ogółu w czasach totalitarnych?
Nie ma (jednoznacznych) odpowiedzi, ale są te i inne ważne pytania, które warto sobie przynajmniej zadać patrząc w przeszłość, zanim pewni siebie zaczniemy oceniać wydarzenia dziejące się tu i teraz, do których z zasady brak nam dystansu.

Zastanawiające, jak bardzo rzucają się w oczy pewne analogie społecznościowe sprzed 60-dziesięciu, 70-dziesięciu lat do tematów bieżących: migracja, granice tolerancji. Zatrważające, jak bardzo wtedy i teraz upolityczniony był i jest los zwykłego człowieka chcącego po prostu żyć.
Urodzonego nie tam, gdzie trzeba i do tego w niezbyt dogodnym czasie.
Z metryką jak wyrok.
Śmierci.

czwartek, lipca 30, 2015

Kto potrafi opowiedzieć historię

Lato i urlop w rodzinnych stronach. Sielanka mimo problemów dopadających mailem, gdziekolwiek byś nie był. Wreszcie choć na kilka dni role się odwróciły i teraz to ja stołuję się u Mamy, byczę się, ujmując sytuację nieoględnie i korzystam bezwstydnie z urlopu tacierzyńskiego A. 
W ramach wielkiego planu czytelniczego napadłam na Empik i całe szczęście, że towarzyszył mi Bobek ze swoim wózkiem pojemnym jak torba Mary Poppins, bo sama nie wiem, jak dałabym radę donieść te łupy gdziekolwiek. Dość, że pani przy kasie nie kryła zdziwienia, że tyyyyle książek kupiłam. ("Ale pani zaszalała! I ma pani zamiar to wszystko przeczytać?!"- "Nie- uspokoiłam ją- literaturę dziecięcą (kupioną zresztą dla Małej Mi i Bobka) już przerobiłam.") Miałam ze sobą listę, więc teoretycznie wybierałam książki według planu, przynajmniej do czasu, kiedy zupełnie o tym planie zapomniałam. Ale niech żyje spontaniczność! (napisała mama dwójki maluchów, której dzień zaplanowany jest co do minuty...) 
Jednak do rzeczy... Elżbieta Cherezińska a raczej jej książka była częścią planu. Może tylko w ilości 1 zamiast 2. Bardzo spodobał mi się wywiad z nią w ostatnich Książkach. Taka pozytywna babka, widać, że z pasją robi to co lubi i potrafi, czyli pisze, a to już coś. I pełno jej wszędzie, czuć, że jej książki wpisały się w aktualne trendy czytelnicze. Czyżby nasza polska bardziej historyczna pani Martin? Może sięgając po  Grę w kości oczekiwałam zbyt wiele. Faktem jest, że po całkiem udanym początku z każdą kolejną stroną robiło się coraz nudniej i skończyłam lekturę niczym przysłowiowy mops do tego jeszcze rozczarowany. Szkoda, bo dobrze się zapowiadało i ogólnie rzecz biorąc nie można Cherezińskiej odmówić pewnego daru narracyjnego a do tego całkiem dobrze poradziła sobie ze stylistyką. Bo jak wciągnąć w akcję z czasu pierwszych Piastów, żeby brzmiało to wiarygodnie ale jednocześnie język nie raził sztucznością? Pod tym względem się udało, tylko niestety samej treści czegoś zabrakło, żeby całość była naprawdę dobrą książką. Niemożliwe, żeby było to kwestią samych wydarzeń, które autorka opisuje, więc europejskich sukcesji po władzę w Europie u schyłku pierwszego milenium, w tym naszych polskich Piastów i ich dążeń do stworzenia własnej państwowości. Mama mówi: Przeczytaj Dago!, ale ja się boję stracić sympatię do Nienackiego, takiego jakim od dziecka uwielbiałam go za Pana Samochodzika. Zamiast tego, sama powiem: Poczytajcie Jasienicę, naszego najwspółcześniejszego kronikarza, historyka ale i barda, którego książki czyta się jak wspaniałe gawędy o dawnych czasach. Paweł Jasienica łączył w sobie wiedzę z darem jej przekazywania, lekkość pióra z logicznym myśleniem. Myślę, że tacy jak on przywracają choćby i najdalszej przeszłości jej koloryt i żywotność.



środa, lipca 15, 2015

Lektury Małej Mi: Do biblioteki po (pomysł na) książkę


Mała Mi zakomunikowała mi dzisiaj: Mamoooo, idziemy do biblioteki!
Ostatecznie nie poszłyśmy bo pogoda paskudna, a jeszcze trzeba by Bobka jakoś dotaszczyć na sucho. Ale prawie pękłam z dumy, że moje dwuletnie dziecko z własnej woli chce iść do pozornie najnudniejszego z wyobrażalnych dla dziecka miejsc. Piszę "pozornie", bo w naszej bibliotece jest wydzielona i do tego bardzo przestronna część dla dzieci, wypełniona książkami, które maluchy do woli mogą zdejmować z półek, a do tego nikt nie wymaga od nich cichej kontemplacji lektury, więc, co tu dużo gadać, jest głośno. I tylko dzięki poczuciu przyzwoitości karnych rodziców daje się ten czytający żywioł jakoś ogarnąć.
Z założenia nie oszczędzamy na książkach i mamy to szczęście, że nie zmusza nas do tego sytuacja materialna. Fakt, że z czasm znowu brakuje miejsca na regale i potem miejsca na regał, ale póki co zawsze jakoś udawało się problem rozwiązać (czytaj: przeprowadzić się,  kiedy to szczerze przeklinam te ciężkie kartony bez końca). 
A jednak jest jakaś magiczna siła w bibliotekach, która przyciąga, jak widać, już od małego. Trywializując można po prostu stwierdzić, że jest książek w bibliotece po prostu więcej. Łatwiej znaleźć więc coś dla siebie. Dzieciom, podobnie jak dorosłym zresztą, ten wielki wybór wcale nie pomaga zdecydować się na coś konkretnego. Ale pozwala opatrzyć się z tematem, bez wyrzutów sumienia (które mam mimo wszystko w księgarni) rozczytać się na próbę, a wielu dzieciakom z domów innych niż tych wytapetowanych książkowymi regałami po prostu oswoić się z czytaniem.
W kwestii literatury dziecięcej za nieocenioną zaletę biblioteki uważam możliwość zweryfikowania, którą książkę nasze dziecko naprawdę lubi, bo jednak zawsze wybieramy trochę "pod siebie". I kiedy okaże się, że po trzech tygodniach to nadal miłość od deski do deski, można bez obiekcji zakupić sobie własny egzemplarz. Zachodzimy więc z Małą Mi do biblioteki po wspólne pomysły na codzienne czytanie.
Tak na przykład odkryłyśmy dla siebie serię Małej biblioteki dziecięcej Meyera (Meyer. Die kleine Kinderbibliothek) a w niej kapitalne książeczki z latarką, a dokładnie z kawałkiem białego papieru w kształcie latarki, który pomaga dzieciom zajrzeć np. do wnętrza ludzkiego ciała albo do norek zwierząt, lepiej przyjżeć się gwieździstemu niebu lub ciemnym wnętrzom grobowców faraonów... A wszystko to na kartach i foliach tych sprytnych książeczek.

Poza tym Mała Mi doświadcza w bibliotece misterium wypożyczania i oddawania... Dumnie podaje pani zza biurka swoją pierwszą kartę biblioteczną, o której sama mówi, że to jest jej bilecik i za zupełnie naturalne uznaje, że w zamian dostaje do domu kilka książek. A po miesiącu, kiedy dziwi się, że trzeba je jednak oddać, przekonuje ją do tego argument, że w zamian zabierze ze sobą coś nowego do poczytania. Kolejny etap na drodze socjalizacji małego mola książkowego...


Cudowny świat naszego ciała. Przykłądowy tytuł z serii
Meyer. Die kleine Kinderbibliothek. Książeczka z latarką.









poniedziałek, maja 04, 2015

Co się komu w kiszkach gra...

Bebechy na salonach, w dodatku literackich!
A mówiąc poważnie, jest taka książka, która traktuje o ludzkim układzie trawiennym i czyta się ją lepiej niż niejedną lekturę z zakresu beletrystyki. Giulia Enders lekkim piórem, z pasją i dowcipem opisała w Historii wewnętrznej to, czym zajmuje się w swojej pracy naukowej: układem trawiennym, ludzką florą bakteryjną, wydalaniem, czyli  tym, o czym kiedyś tam uczyło się na lekcji biologii a co najwyżej daje o sobie znać, kiedy czas odwiedzić aptekę. Poza tym, co może być fascynującego w jelitach & Co.? Okazuje się, że wiele i młodziutka Giulia Enders (rocznik 1990! Nagle tak staro się poczułam...) przy wsparciu swojej siostry Jill (autorki ilustracji do Historii wewnętrznej) napisała naprawdę ciekawą popularnonaukową książkę zrozumiałą i co ważniejsze interesującą nawet dla największego laika. Sporo można sobie przypomnieć, wiele się nauczyć i zacząć żyć trochę świadomiej, w zgodzie z tym, co podpowiada nam brzuch, a nie tylko serce.
Ciekawe, jak poradziły sobie przekłady językowe książki Enders z tematyką wydalania, wypróżniania itp., tak, żeby udało się oddać stylistykę oryginału: odbiegającą od zdystansowanego słownictwa nauki ale jednak trzymającą sie z daleka od prostackich sformułowań. Chyba jednak efekt okazał się całkiem niezły i Historia wewnętrzna już stała się międzynarodowym sukcesem wydawniczym. I dobrze. Jak widać, ciekawą książkę napisać można o wszystkim.



Giulia Enders







Informacja dla wszystkich tych, którym brakuje wyobraźni: Istnieje firma zajmująca się sprzedażą oraz wypożyczaniem modeli organów wielkości dorosłego człowieka (link tutaj). Wszystko po to, aby móc przespacerować się np. właśnie przez układ trawienny. Dodatkowe atrakcje: plastycznie unaocznione schorzenia od polipów do ostatniego stadium raka jelita...

wtorek, kwietnia 07, 2015

Lektury Małej Mi: propaganda dla najmłodszych

Kiedy dzieci osiągają poziom rozwoju ruchowego i intelektualnego pozwalający im na praktycznie nieograniczone odkrywanie otaczającego ich świata, a konkretniej ujmując: twojego mieszkania, w rodzicach kiełkuje paniczna myśl, że teraz to naprawdę zacząć trzeba je wychowywać, czyli wpajać do głowy na każdym dosłownie kroku tego, co wolno a czego nie, co dobre a co złe. Ciągłe balansowanie między pozwalaniem dziecku na zbieranie własnych doświadczeń i rozwój indywidualnej osobowości a ograniczaniem w celu uniknięcia sytuacji wręcz kryzysowych jest dość męczące i nierzadko frustrujące dla obu stron... A mimo to każdy, komu przjdzie zmierzyć się z tym zadaniem ze zdziwieniem stwierdzi, że małe dzieci lubują się w nakazach, zakazach, powtarzając je, akceptując lub naginając do swoich potrzeb, ale są one dla nich istotnym punktem odniesienia w codziennym funkcjonowaniu.

Proponuję następujący eksperyment:

Kupcie swoim dzieciom kilka tytułów (według uznania) z serii Obrazki dla maluchów Emilie Beaumont. Gwarantuję, że przez tygodnie, jeżeli nie miesiącami będzie to nolens volens waszą lekturą numer 1. Mała Mi wprost z przerażającą częstotliwością wertowała: To niebezpieczne, Las, Ochronę środowiska i Dobre wychowanie domagając się oczywiście wyjaśnień. I kiedy ja dostawałam już lekkiej depresji stwierdzając, że ostatecznie wszystko jest niebezpieczne a świat to jeden wielki śmietnik, ona z lubością powtarzała, ,że tego i tamtego nie wolno, a przy tym trzeba uważać (Jako ciekawostkę wspomnę tylko, że przy obrazku pokazującym dziecko pomagające młodszemu braciszkowi wejść do pralki powtarzała za każdym razem kategorycznie: ”Na miejsce!” co z koleji niekorzystnie wpływało na moją wyobraźnię...). Na efekty długo nie trzeba było czekać. Moje dziecko:

- podnosi każdy jeden napotkany na swojej drodze śmieć, niedopałek papierosa itd. i triumfalnie biegnie z nim do następnego śmietnika. Od tego czasu zresztą zaopatrzyłam się we wszelkie środki dezynfekujące.

- nie uznaje żadnej dekoracji z muchomorkami skoro dowiedziała się, że są to grzyby trujące, więc mogę zapomnieć, że będzie nosiła swój niegdyś ulubiony śliniak, bluzkę czy papcie. Ok, przyznaję, jakaś logika w tym jest.

- przez dwa tygodnie panicznie bało się schodów, piekarnika, kranu w łazience... Lista byłaby długa. 

- do dzisiaj nawet w samotności powtarza do siebie przy każdej sposobności: Uważaj!

I mogłabym tak wymieniać bez końca. 
Oczywiście są to tylko tak zwane skutki uboczne, bo oprócz tego Mała Mi zrobiła się bardziej posłuszna i łatwiej wytłumaczyć jej, że to czy siamto może być dla niej naprawdę niebezpieczne. Zdaje się, że obrazki dla najmłodszych skutecznie pobudzają dziecięcą wyobraźnię i jeżeli pozwoli to uniknąć choć kilku wypadków, to jest warto.

Trochę to jak z zakładem Pascala...


sobota, marca 28, 2015

Trochę o Márai´u i niezupełnie na temat

Kolejny raz w Budapeszcie, tym razem inaczej, nie tylko dlatego, że pierwszy raz z dwójką dzieci i jednocześnie bez A., powód wyjazdu też niezbyt urlopowy. Co prawda wieczory na lekturę są, za to sama lektura nie do końca dopisała. Miało być klasycznie, więc zabrałam ze sobą entą już powiastkę (opowiadanie?) Márai´a. Siostra nie ukazała się jeszcze w polskim tłumaczeniu. Jeszcze. Trzeba wiedzieć, że Sándor Márai pisał z wręcz obsesyjnym zacięciem, jego literacka spuścizna jest niezmierzona. Z drugiej strony, kto wie, czy Teresa Worowska nie tłumaczy z jeszcze większym zawzięciem, niż pisał sam Márai, tłumaczy zresztą nie tylko jego. Dość, że to prawdziwa furia twórcza i przegadałaby (lub przetłumaczyła) każdego, tak samo po polsku, jak i po węgiersku, o czym miałam możliwość przekonać się osobiście. Oszczędziło mi to zresztą pracy, bo fragment z Siostry, który jako ciekawostkę zamieszczam na bq poniżej, ukazał się w Zeszytach Literackich właśnie w tłumaczeniu Teresy Worowskiej. 

Warszawa padła. Jak bliscy duchowo byli mi Polacy - naród, nad którym ciążyło fatum, uparte i nieubłagane fatum! Polegało ono na tym, że co jakiś czas spadało na nich nieszczęście. Taki był prawdziwy sens ich losu: z jak dziką siłą, z jakim uporem zmartwychwstawali z niedoli! Pewnie już dawno by znikli, gdyby spokojniejszy los dał im możliwość wygodniejszego i bezpieczniejszego bytowania, może wyniszczyliby się sami, poddając temu wszystkiemu, co w ich naturze polskie, swobodne, niedbałe. A tak, zostali spętani przez niewolę i surowy wyrok historii nakazujący im żyć wśród wielkich, rozbójniczych narodów, zawsze przegrywając, zawsze się podnosząc i zawsze na sposób polski, głośno, z przesadą, lecz jednocześnie z wielkim staraniem, w piękny sposób; to naród, który odczuwa muzykę od wewnątrz, bezpośrednio. Tak rozmyślałem, czytając wieczorną gazetę, której wielkie tytuły obwieszczały, że Warszawa padła, a potem pomyślałem o Chopinie. Cóż ja mogę zrobić dla Polaków? Potrafię przemówić tylko językiem muzyki, i teraz, kiedy rzężenie śmiertelnie zranionego narodu rozlega się w całym świecie, nie mogę uczynić nic innego, tylko przywołać w europejskiej sali koncertowej najbardziej szlachetne dźwięki, jakimi ten naród przemawiał do świata: muzykę Chopina. Niech inni mówią o polityce, w tej chwili, w której wojska niemieckie rzuciły się na ciało tego ludu, ja zagram we Florencji Etiudę As dur... Allegro sostenuto. I pozostałych dwanaście etiud z opusu dwudziestego piątego. To wszystko, co mogę zrobić. A po Chopinie niechaj w tej samej sali koncertowej zabrzmi muzyka innego narodu, który także dał światu niezwykłe dźwięki, ApassionataBeethovena, to będzie najlepsza odpowiedź na wszystko w chwili, gdy huczą polskie i niemieckie działa. Bo muszę coś zrobić, artysta nie może pozostać niemy, kiedy dwa narody, polski i niemiecki, splatają się w śmiertelnym uścisku. Niech obie dusze przemówią w jednej europejskiej sali koncertowej - dwa światy, dwa przeciwieństwa! Choć to, o czym mówi ich muzyka, jest czymś straszliwie jednym... Czy zagrać na bis? Może Czajkowskiego, by chwila historyczna stała się pełna? Niech się odezwie także kompozytor rosyjski, kiedy polski i niemiecki przekrzyczą siłą muzyki to, czemu ziemski gniew z tak straszliwą siłą zaprzecza: harmonię. Tego wieczoru, kiedy skapitulowała Warszawa, w pociągu wiozącym mnie do Italii naprawdę tak myślałem. I wiedziałem, że niezależnie od patosu, którym tłumaczę moje przedsięwzięcie, jest ono czymś więcej od trafnego pomysłu. To pewien rodzaj służby, ambasador miał rację. Ożywię muzykę polską, niemiecką i rosyjską w świecie, który teraz i jeszcze długo nie chce słuchać niczego poza własnym śmiertelnym jękiem.

Cytat długi, ale całkiem ciekawy. Zwłaszcza z polskiej perspektywy: nasz rodzimy mesjanizm z węgierskiego punktu widzenia. Cała Siostra też zresztą zapowiadała się nieźle, pełna Márai´owych tematów kluczy: misja artysty, estetyka choroby, destrukcyjna moc uczucia itd. Niestety pod koniec jakoś wszystko się rozmemłało, jakby wraz z upływem czasu sam autor stracił koncept, jak się z całością uporać i dobrnąć do końca. Jestem pewna, że za kilka tygodni zupełnie wywietrzeje mi z pamięci ta moja ostatnia lektura, za to bez problemu przypomnę sobie o dowcipie, który przeczytałam w tym samym czasie na Węgrzech. Brzmiał on tak:

Dwa mole wychodzą z kina i jeden mówi:
-Dobry był ten film ale książka lepsza...

niedziela, lutego 15, 2015

Lektury Mamy Małej Mi, czyli czytać, żeby przeżyć

Może i kto pamięta mój wcześniejszy wpis o książce Tracy Hogg i Melindy Blau (link tutaj) o tym, jak zrozumieć niemowlę. Wydawałoby się, że zrozumieć dziecko starsze, a więc takie, które jest w stanie powiedzieć, pokazać itp., czego mu potrzeba (a czego nie...) jest zdecydowanie łatwiej. 
W pewnym sensie tak. 
Tak przynajmniej wygląda teoria. 
Tylko dlaczego to zwykle spokojne dziecko nagle dostaje jakiegoś niezrozumiałego napadu histerii, dlaczego w pełni świadome konsekwencji wystawia na próbę twoją nadwyrężoną cierpliwość, dlaczego prowokuje niebezpieczne sytauacje???

Trudno... Nie ma rady... Po całodziennej szkole przetrwania (motto: ja i moje dziecko, które wyrosło z wieku niemowlęcego) z klejącymi się powiekami czytam na raty z zaciśniętymi zębami, jak, przepraszam za porównanie, dawno temu moja Siostra szkolne lektury (na szczęście Siostra książki od tego czasu polubiła i czyta już z przyjemnością) ciąg dalszy porad pań Hogg i Blau: Język dwulatka. Na wstępie dowiaduję się m.in., że to bodaj i najtrudniejszy okres w rozwoju małego dziecka, porównywalny do dojrzewania i buntu nastolatka. No, już mi ulżyło, w takim razie byle ten rok przeżyć - pociesza się cierpiętniczo Mama Małej Mi - i będzie kilka lat spokoju, zanim zaczną się pogadanki o dojrzewaniu i dorosłości w wieku lat szesnastu i kiedy co gorsza moje zdanie na te tematy będzie dla mojego dziecka zupełnie nieistotne, wręcz niepożądane. W sumie... to i tak jest fajnie ze zbuntowanym dwulatkiem. Przynajmniej można takiego rebelianta włożyć do łóżeczka ze szczebelkami i nie wylezie, albo siłą zapiąć w wózku, względnie przekupić czymś słodkim (oczywiście żadnej z tych praktyk nie stosuję...). A za kilka miesięcy będzie lepiej.
Tak ci się wydaje...
A potem sms od koleżanki, że zmęczona i aktualnie ma dosyć, ale tak to już jest z tymi trzylatkami...
I mały small talk z listonoszem (A. podśmiewa się za mnie, ale to naprawdę fajny facet), że jego syn to do szkoły nie chce chodzić...
I powoli zaczyna kiełkować w mojej głowie myśl straszna... Że to nie tych kilka miesięcy trzeba jakoś przetwać, ale dobrych parę lat sensownie z własnym dzieckiem przeżyć. Na dobre i na złe. Przy chrzcie to spokojnie przysięgę małżeńską możnaby powtórzyć. A przy okazji egzorcyzmy odprawić. Na pewno nie zaszkodzi. 
W myśl tej samej zasady brnę przez Język dwulatka bo, przyznam szczerze, raczej niewiele sprawia mi ta lektura przyjemności. Pierwszą książkę Hogg i Blau wspominam jakoś milej. Chociaż od tego czasu trochę się obczytałam w temacie i może zmieniły się moje oczekiwania co do ciekawie i mądrze napisanego poradnika. Ok, mądra ta książka jest, tego nie można jej odmówić, tyle, że trochę toporna, do tego stylistyka tekstu (tłumaczenia?) pozostawia wiele do życzenia. Szybko stało się jasne, że potrzebuję jakiegoś czytelniczego intermezzo... Oczywista sprawa, że przeciwwagę do takich tematów może stanowić tylko kryminał, thriller, jak kto woli: kilka trupów i dużo krwi dla poprawienia nastroju i rozładowania emocji, względnie na pobudzenie zamiast kawy (alternatywa dla matek karmiących piersią) Od razu zaopatrzyłam się w dwa tytuły: Chemię śmierci Simona Becketta i Upadek Karin Slaughter. Nie jestem wielką fanką tego gatunku i zawsze po przeczytaniu kolejnego kryminału utwierdzam się na nowo w tym przekonaniu. 
Książki Simona Becketta na pewno czyta się szybko, pewnie dlatego większość z nich stała się światowymi beststellerami. Ale dlaczego ja, która wcale do dociekliwych nie należę, od niemalże początku domyślam się, kto jest mordercą? Strasznie to rozczarowujące. Chyba, że to planowany efekt V*- cztelnik zostaje wciągnięty w akcję jako świadomy obserwator nie mogący jednak z przyczyn oczywistych w nią ingerować. Na plus liczy się pisarzowi postać Davida Huntera, dra Davida Huntera - mężczyzny, którego integralną częścią seksapilu jest jego inteligencja. Poza tym z pewnością jest jeszcze przystojny. Taki facet rzadko bywa (dłużej) wolny a to z kolei obiecuje wątek romantyczny et voilà eros i tanatos, odwieczna para połączona. 
Po książkę Karin Slaughter sięgnęłam z dwóch  powodów: bo to kobieta a w końcu Agatha Christie musi mieć jakąś następczynię, a po drugie: jedną z głównych bohaterek thrillera Upadek jest matka niemowlaka i pomyślałam, że to się świetnie wkomponuje w moje aktualne czytanie... Niestety całość okazała się rozczarowująca. Miało być bardzo feminin bo pierwsze skrzypce grają kobiety a skończyło się banalnie... ekstremalnie ciężkim okresem dojrzewania porzuconego nastolatka. 
Morał: lepiej zawczasu pomęczyć się z poradnikami, niż zakończyć kryminałem...

* Szalenie ciekawa sprawa. Mam na myśli tzw. Verfremdungs-Effekt, w skrócie V-Effekt, zabieg stylistyczny autorstwa Bertolda Brechta, który zrewolucjonizował pojęcie na teatr epicki. Chodziło o to, by skonstruować sztukę tak, by odbiorca miał od czasu do czasu szansę na odzyskanie dystansu do jej akcji i zachowanie dzięki temu krytycznej odrębności obserwatora. Skutkiem było zniszczenie pewnej iluzji, którą tworzył teatr według antycznego schematu. Fascynowało się tym zabiegiem wielu dramaurgów i pisarzy, jednym z moich faworytów był Max Frisch. Obiecuję o nim i o efekcie V napisać więcej w oddzielnym poście.

poniedziałek, lutego 09, 2015

Post postum, czyli dlaczego dobrze jest mieć przyjaciół, którzy dodatkowo sami są molami książkowymi avagy o tym, jak poczta wspaniale poprawić może nastrój.

Kolejne ważne wydarzenie w życiu naszej rodziny: Do Małej Mi dołączył ze skromnym czytelniczym stażem prenatalnym Bobek (pseudonim roboczy, bo Bobek to w oryginale Stinker i pomijając efekty uboczne procesu trawienia nazwa ta mija się zdecydowanie z pachnącym jestejstwem naszego Á.). Wielka radość, najwyraźniej podzielana przez rodzinę, przyjaciół i znajomych. Po styczniowej serii rachunków aż miło otworzyć skrzynkę pocztową - sypią się z niej życzenia, dobre słowa, czasem nawet prezenty. To miłe i bardzo mnie cieszy każdy taki przejaw sympatii. Nie spodziewałam się jednak, że z takiej poczty wyniknąć może kolejny post na bq, tymczasem jest to właśnie post do postu o Perełce Patricka Modiano (tutaj link dla zainteresowanych, którzy jeszcze nie czytali, lub odczuwają potrzebę repety). A było to tak... Apogeum radosnego uniesienia osiągnęłam otwierając paczkę od Ch. i R. (tych od ciekawych kart pocztowych...), na której prawdziwie szlachetną zawartość składała się m.in. kopia z... polskiego tłumaczenia wiersza Attilii Józsefa Mama. Dziękuję! Za czytanie bq, za czas poświęcony mnie i Attilii Józsefowi i wreszcie za samo tłumaczenie, którego ja z przyczyn różnorakich natury przyziemnej nie zadałam sobie trudu znaleźć.

Z radością przepisuję tekst z języka węgierskiego przełożony przez Jerzego Snopka*


Mama


Od tygodnia tylko o mamie
ciągle myślę; serce się łamie...
Ze skrzypiącym koszem w ramionach
szła na strych jak skromność wcielona.


Wtedy jeszcze człek szczery byłem,
więc tupałem, wrzeszczałem, wyłem,
by rzuciła te mokre szmaty
i by mnie prowadziła na strych.


Ona je wciąż rozwiesza w ciszy
i chyba krzyków mych nie słyszy,
i szaty rozbłyskują nagle,
wzlatują jak rozpięte żagle.



Dziś, gdy wszystko pokryła ziemia,
widzę mamę, jak jest olbrzymia,
szare włosy na niebie wiesza,
z wodą niebios bielidło miesza.






Nie byłabym sobą, gdybym nie skomentowała tego tłumaczenia bo zupełnie niedorzecznie wydaje mi się, że czuję język węgierski lepiej niż sami Węgrzy...


Pierwsze dwie zwrotki tłumaczenia J. Snopka podobają mi się bardzo. Szkoda, że nie udało się zakończyć jakimś sensownym rymem jak w oryginale, ale rozumiem, że trudno, bo sama próbowałam własnych sił. Więcej zastrzeżeń budzą dwie ostatnie strofy, gdyż wydaje mi się, że ich przekład nie do końca oddaje intencje samego A. Józsefa. Szkoda. Nie zmienia to jednak faktu, że chylę czoła przed warsztatem Jerzego Snopka. Czytanie jego noty biograficznej Attili Józsefa to prawdziwa uczta dla hungarofila (jak ja), tyle jest w nim dobrze oddanych węgierskich klimatów. Zupełnie się zatraciłam. Myślę, że K. Varga mógłby się wiele nauczyć.



*Olśnienie / Attila József ; przeł. z jęz. węg., wybrał i posł. opatrzył Jerzy Snopek. Sejny : Pogranicze, 2005.

sobota, stycznia 10, 2015

Na początek trochę smutno - John Green

Zupełnie niezamierzenie zaczynam ten rok od deprymujących lektur. Kupując książkę Johna Greena nastawiałam się na nieco ambitniejszy romans, tymczasem same egzystencjalne smutki wyniknęły z tej mojej quasi romantycznej lektury: choroba, wartość życia, śmierć i zapomnienie... Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że książka Greena zaliczana jest do literatury młodzieżowej, adresowana więc do nieco młodszego odbiorcy. Przeczytałam i pomyślałam niepoprawnie, że poza mną czytają ją chyba tylko chorzy na raka. I ich rodziny. I pewnie jeszcze inni bliscy niespokrewnieni. Jest to w oparciu o fakt, że tytuł Gwiazd naszych wina stał się międzynarodowym bestsellerem dość smutnym obrazem rozprzestrzenienia tej choroby. 
Nie ukrywam, że powieść Johna Greena nigdy nie będzie zaliczać się do moich książkowych faworytów, po części dlatego, że daleko jej do walorów dobrej literatury, poza tym jakoś nie bardzo frapują mnie historie miłosne amerykańskich nastolatków, ale - nie doszukując się głębszego sensu tam, gdzie go nie ma - może i to właśnie jest sednem sprawy: Hazel Grace i Augustus, więc głównym bohaterom tej historii nie jest dane dojrzeć, że już nie wspomnę o zestarzeniu się, a nam poznać ich dalszych losów. Szkoda, bo obydwoje mieliby potencjał na stanie się niebanalnymi dorosłymi. Zamiast tego już na zawsze zostaną nieuleczalnie chorymi dziećmi. A ich historia - trochę smutna, trochę przerysowana, gdzieniegdzie nieprawdopodobna. Ale jedno trzeba Greenowi oddać: opisał zupełnie szczerze proces odczłowieczenia przez postępującą chorobę, odbierając tej nieszczęsnej historii miłosnej patosu, pokazał, że życie za wszelką cenę i na każdych warunkach nie jest tym upragnionym happy end'em. I ciekawe, że czytelnik sam z każdą kolejną stroną uczy się zgody, by pozwolić godnie odejść komuś (rzecz jasna, fikcyjnemu), kogo najbardziej chciałby ocalić. 
Brr... czas otrząsnąć się z tych bezdennych myśli. A tak mi się marzy romansidło na miarę Wichrowych wzgórz...