Teściowie grzecznie zajmują się sobą, więc mam chwilę czasu na opisanie mojej weekendowej lektury – Transu Manueli Gretkowskiej. Muszę przy tym nadmienić, że lubię autorkę, jej styl, jej książki, zwłaszcza te pierwsze z czasów emigracji. Denerwuje sam fakt, że Gretkowska jako pisarka pozostaje w Polsce jakby poza nawiasem publicznego (medialnego) zainteresowania, choć znajduje się bez wątpienia w ścisłej czołówce Polek czytanych. O Transie stało się głośno zanim ktokolwiek książkę przeczytał i właściwie cała ta otoczka domysłów, kto jest kim i czy książka jest ciętą odpowiedzią na inną… właściwie bardziej zniechęca niż dodaje pikanterii. Dlatego doszukiwania się rzeczywistych pierwowzorów postaci, czy roztrząsania realnych ex-związków opakowanych w literacką fabułę zostawiam zainteresowanym życiem celebrytów. Ja wolę skupić się na samej książce. Dużo w niej paryskich wspomnień, jakie znamy już np. z My zdies' emigranty i właściwie początkowo kwestia rozreklamowanego tematu toksycznego związku pozostaje na dalszym planie. Przebija się on stopniowo, choć i tak pozostaje wrażenie, że relacje z Mistrzem o posturze Behemota (czyżby siła nieczysta?) i tak nie stanowią meritum narracji. Co jest nim w takim razie? Kobiece poszukiwanie siebie – oscylowanie między potrzebami ciała i ducha, próba poskładania świata na nowo ze skorup rozbitego małżeństwa, próba znalezienia miejsca do życia między prowincją, a wielkim światem, między obycm i fascynującym a bliskim i swojskim. Trans jest tą drogą, stanem zawieszenia między tym co już się skończyło, a tym, czego jeszcze nie ma – poczuciem własnej wartości kobiety, która do tej pory żyła zawsze w oparciu o męską egzystencję.
I jeszcze trochę rozmyślań o języku Gretkowskiej. Autorka otwarcie opowiada o swojej dysgrafii, czy dysortografii ale tego typu stylistyczne ubytki wypełnia korektor, więc czytelnik konfrontowany jest już z estetycznie czystym stylem pisarki, a jest on przejrzysty i dosyć pragmatyczny, o ile nie schodzi na kwestię metafizyczności. Za styl Gretkowską niewątpliwie można lubić. Nie jest „swojska” – czytaj: „prostacka”, ani „inteligencka” – czytaj „barokowo nadmuchana”. Polszczyzna Gretkowskiej jest przyjemna dla oka, czy ucha – jak kto woli. Tylko co począć z tymi wszystkimi „brzydkimi słowami”, bo określenie „przekleństwo” ma prrzecież funkcję zgoła odmienną od literackiej, więc nie bardzo pasuje. Gretkowskiej zarzuca się w zasadzie od zawsze wulgarność w opisywaniu seksualności i aktu erotycznego. A prawda jest taka, że pisarka jako jedna z niewielu próbuje zmierzyć się z mówieniem o seksie po polsku otwarcie. Tu nie chodzi o „ku..” i „chu..”, poza wizją do rzekomo wyłączonego mikrofonu, ale o znalezienie języka do opisywania czegoś, czego większość Polaków opisywać nie potrafi, więc i samego tematu unika. O seksualności mówimy albo językiem epatującym niedojrzałość: wtedy jest o „pipkach” i „pisiorkach”, albo posługując się wulgaryzmami, bo te oferują bogate znaczeniowo słownictwo. Szkopuł w tym, że jednocześnie sami dobrze wiemy, że jesteśmy na cenzurowanym i nie zawsze albo raczej nie ze wszystkimi wypada. Więc jak? Językiem biologów, nauki? Proszę bardzo, ale wtedy mówimy o sprawach najbardziej osobistych z dystansu lateksowych rękawiczek, bez emocji i już chociażby z tego powodu język fachowy nie może być językiem beletrystyki. To właśnie emocjonalna treść przekazu skłania autora do wyboru sformułowania. Przykładowo, czy dla opisania brutalnego seksu trafne jest określenie „kochać się”? Czy akt zawsze jest aktem i tyle? I jakkolwiek mnie też rażą wulgaryzmy, w książce jeszcze bardziej niż na ulicy, to nie chcę a priori odmówić autorowi prawa do ich użycia. Czasem warto zastanowić się nad zasadnością tego zabiegu, tak samo jak czasem warto zastanowić się dlaczego sami wulgaryzmów używamy. Też muszę nad tym podumać...