wtorek, sierpnia 30, 2011

Książka dobra na wszystko


Dzisiaj zamiast pisania miała być zumba prowadzona zresztą przez moją uczennicę ale tak po polsku zwyczajnie nie chce mi się już nigdzie ruszać z domu, choć sam ruch by mi nie zaszkodził. Może w ramach weekendowej mobilizacji sprawdzę, czy warto zapisać się do najbliższego Fitnessstudio (jakieś 100 metrów od mieszkania). Za to weekend spędzony aktywnie. W niedzielę nawet trochę poczciwsza pogoda się trafiła.

Za to od wczoraj stresy w pracy. Cóż, póki co nie pozostaje mi nic innego, jak tylko cieszyć się perspektywą nadchodzącego urlopu (już za miesiąc a co z wizą – nie wiadomo!). I czytać, żeby rzeczywistość pozbawić choć nieco tych ostrych kantów. A czytam sobie właśnie... Muminki...

wtorek, sierpnia 23, 2011

Nic specjalnego

Z wtorku został jeszcze jakiś kwadrans. Tradycyjnie o tej porze życie towarzyskie naszej sąsiadki kwitnie. Pod oknem mamy grill i kakofonię szwabskiego dialektu. Temperatury nieludzkie, więc zamiast spać postanowiłam coś napisać. To też pewien mieszczański heroizm w sytuacji, kiedy człowiek poci się od samego stukania w klawiaturę komputera. Boli mnie głowa, ale to nie nowość – nowa jest metoda lecznicza, tzn. zamiast tabletek (po których zawsze mam wizję mojej podziurawionej i zmaltretowanej wątroby) opijam się wywarem z krwawnika, pokrzywy i nagietka – sprawdzony przepis Ani – towarzyszki bólowych niedoli. Piszę „opijam” bo dzisiaj mam już za sobą jakieś półtorej litra tych ziółek i nie pamiętam, kiedy ostatnio moje nerki filtrowały na takich obrotach.
Po lekturze Budapesztu wg. Chico Buarque „jestem raczej na nie” używając języka telewizyjnych hitów. Nie wiem w ogóle skąd ten tytuł. Równie dobrze, choć może mniej egzotycznie, mógłby być nim Paryż albo Rzym. I choć być może Brazylijczykowi udało uchwycić się nieco z wyjątkowości węgierskiego języka, to jednak całość wypada mało przekonująco. Szczerze mówiąc nawet nie mam ochoty dociekać co Buarque ma wspólnego z Budapesztem i Węgrami w ogóle. Dość, że przeczytanie tej niewielkiej objętościowo lektury było całkiem męczącym zajęciem. Zum Mitnehmen: Każdy język kreuje własną rzeczwistość i używanie go jest tożsame z byciem częścią tej rzeczwistości. To coś więcej niż odmienne brzmienie, wizualna inność codzienności zapisanej na kartach gazet, to poczucie przynależności do wspólnoty ludzkiej przekazującej swoje uczucia, myśli, spostrzerzenia werbalnym kodem.

środa, sierpnia 10, 2011

Zafón dla oka i ucha

Już jakiś czas temu miałam wspomnieć o książce Zafóna – niestety nie tej najlepszej, która osiągnęła status kultowy w skali światowej… i każdy czytający już wie, że chodzi o Cień wiatru – natomiast o ostatnio wydanym w Polsce Pałacu północy. Chyba żadnego innego pisarza nie tłumaczy się na polski w takim tempie. I słusznie – jeżeli dzięki Zafónowi nasze narodowe statystyki czytelnicze nie polepszyły się choćby minimalnie to nie ma już ratunku dla książek w Polsce – za wyjątkiem lektur (bo te choć przeważnie nie czytane, kupi się uczniom w prezencie lub nagrodę) i będziemy mieli cmentarz zapomnianych książek, o jakim nawet C. R. Zafónowi się nie śniło, a trzeba przyznać, że hiszpańskiemu autorowi fantazji nie brakuje. Cóż – urodzonym w Barcelonie o ten talent pewnie nieco łatwiej… Nad Pałacem północy rozwodzić się nie będę, bo jest to w porównaniu do innych książek autora opowieść najbardziej infantylna i nie pozostawia wątpliwości, że napisana została dobrych kilka lat przed wykształceniem rzemiosła pisarskiego na miarę Cienia wiatru, co sam pisarz zresztą otwarcie  przyznaje („I think everything converged in The Shadow of the Wind, which in a way is a first novel, even though it's a fifth.”) Opowiadanie bardziej niż wytrawnym miłośnikom literatury warto polecić młodzieży, którą należy podstępnie zwabić w nieprzebytą krainę książek, tak, by sama nabrała chęci brnąć wciąż dalej i dalej. A kto ma ochotę, niech zajrzy na angielskojęzyczną stronę autora, z której pochodzi wcześniej przytoczona wypowiedź i… posłucha muzyki Zafóna, zanim poczyta. 

poniedziałek, sierpnia 01, 2011

Kobieta w transie

Teściowie grzecznie zajmują się sobą, więc mam chwilę czasu na opisanie mojej weekendowej lektury – Transu Manueli Gretkowskiej. Muszę przy tym nadmienić, że lubię autorkę, jej styl, jej książki, zwłaszcza te pierwsze z czasów emigracji. Denerwuje sam fakt, że Gretkowska jako pisarka pozostaje w Polsce jakby poza nawiasem publicznego (medialnego) zainteresowania, choć znajduje się bez wątpienia w ścisłej czołówce Polek czytanych. O Transie stało się głośno zanim ktokolwiek książkę przeczytał i właściwie cała ta otoczka domysłów, kto jest kim i czy książka jest ciętą odpowiedzią na inną… właściwie bardziej zniechęca niż dodaje pikanterii. Dlatego doszukiwania się rzeczywistych pierwowzorów postaci, czy roztrząsania realnych ex-związków opakowanych w literacką fabułę zostawiam zainteresowanym życiem celebrytów. Ja wolę skupić się na samej książce. Dużo w niej paryskich wspomnień, jakie znamy już np. z My zdies' emigranty i właściwie początkowo kwestia rozreklamowanego tematu toksycznego związku pozostaje na dalszym planie. Przebija się on stopniowo, choć i tak pozostaje wrażenie, że relacje z Mistrzem o posturze Behemota (czyżby siła nieczysta?) i tak nie stanowią meritum narracji. Co jest nim w takim razie? Kobiece poszukiwanie siebie – oscylowanie między potrzebami ciała i ducha, próba poskładania świata na nowo ze skorup rozbitego małżeństwa, próba znalezienia miejsca do życia między prowincją, a wielkim światem, między obycm i fascynującym a bliskim i swojskim. Trans jest tą drogą, stanem zawieszenia między tym co już się skończyło, a tym, czego jeszcze nie ma – poczuciem własnej wartości kobiety, która do tej pory żyła zawsze w oparciu o męską egzystencję.
I jeszcze trochę rozmyślań o języku Gretkowskiej. Autorka otwarcie opowiada o swojej dysgrafii, czy dysortografii ale tego typu stylistyczne ubytki wypełnia korektor, więc czytelnik konfrontowany jest już z estetycznie czystym stylem pisarki, a jest on przejrzysty i dosyć pragmatyczny, o ile nie schodzi na kwestię metafizyczności. Za styl Gretkowską niewątpliwie można lubić. Nie jest „swojska” – czytaj: „prostacka”, ani „inteligencka” – czytaj „barokowo nadmuchana”. Polszczyzna Gretkowskiej jest przyjemna dla oka, czy ucha – jak kto woli. Tylko co począć z tymi wszystkimi „brzydkimi słowami”, bo określenie „przekleństwo” ma prrzecież funkcję zgoła odmienną od literackiej, więc nie bardzo pasuje. Gretkowskiej zarzuca się w zasadzie od zawsze wulgarność w opisywaniu seksualności i aktu erotycznego. A prawda jest taka, że pisarka jako jedna z niewielu próbuje zmierzyć się z mówieniem o seksie po polsku otwarcie. Tu nie chodzi o „ku..” i „chu..”, poza wizją do rzekomo wyłączonego mikrofonu, ale o znalezienie języka do opisywania czegoś, czego większość Polaków opisywać nie potrafi, więc i samego tematu unika. O seksualności mówimy albo językiem epatującym niedojrzałość: wtedy jest o „pipkach” i „pisiorkach”, albo posługując się wulgaryzmami, bo te oferują bogate znaczeniowo słownictwo. Szkopuł w tym, że jednocześnie sami dobrze wiemy, że jesteśmy na cenzurowanym i nie zawsze albo raczej nie ze wszystkimi wypada. Więc jak? Językiem biologów, nauki? Proszę bardzo, ale wtedy mówimy o sprawach najbardziej osobistych z dystansu lateksowych rękawiczek, bez emocji i już chociażby z tego powodu język fachowy nie może być językiem beletrystyki. To właśnie emocjonalna treść przekazu skłania autora do wyboru sformułowania. Przykładowo, czy dla opisania brutalnego seksu trafne jest określenie „kochać się”? Czy akt zawsze jest aktem i tyle? I jakkolwiek mnie też rażą wulgaryzmy, w książce jeszcze bardziej niż na ulicy, to nie chcę a priori odmówić autorowi prawa do ich użycia. Czasem warto zastanowić się nad zasadnością tego zabiegu, tak samo jak czasem warto zastanowić się dlaczego sami wulgaryzmów używamy. Też muszę nad tym podumać...