czwartek, maja 26, 2011

Kryminał

Długotwały stres objawia się u mnie bezsennością. Życzymy sobie z A. dobrej nocy, potem leżę tak długo, dopóki zupełnie mnie to nie zmęczy i wymykam się do drugiego pokoju, coś tam zawsze wertuję, uczę się, czytam. Przynajmniej tak mam poczucie sensu tych nieprzespanych godzin. A tak naprawdę nie chodzi o to, żeby było sensownie, tylko żeby przetrwać te nocne konfrontacje z własnymi myślami, które nie dają zasnąć. I w takich chwilach znowu przychodzi z pomocą jakaś usłużna książka. Ostatnio jedna z tych lekkich i zajmujących na chwilę opowieści o mnichu detektywie-amatorze autorstwa Edith Mary Pargeter alias Ellis Peters. To zabawne, że w tej sytuacji grzech w postaci sięgnięcia po kryminał (gatunek literacki, na który świat spogląda z pieszczotliwą, ale jednak zawsze wzgardą) wiąże się z osobą benedyktyna Cadfaela. Z Jeżycjady pamiętam, że tej lektury nie mogła sobie mimo wszystko odmówić Mila Borejko. Mimo wszystko znaczy: mimo kręcenia nosem męża Ignacego, szanownego nestora rodziny rudzielców, z wykształcenia filologa klasycznego - jak wszystkim fanom książek Małgorzaty Musierowicz zresztą dobrze wiadomo. A co nie zaszkodziło Borejkom, nie może zaszkodzić mnie... Czy w takim razie należy się wstydzić czytania literatury tzw. niższych lotów? Niekoniecznie, bo kwestia gatunku nie może wartościować samej książki – z tym nietrudno się nie zgodzić. Poza tym, takiemu Murakamiemu czy Larssonowi nikt nie zarzuci uprawiania chały. Ewentualnie usłyszeć można stwierdzenie, że komuś nie przypadł do gustu. Swoją drogą tę mantrę gorszości kryminalnych historii powtarzają sami ich twórcy ukrywający się mniej lub bardziej nieustępliwie za pseudonimami. Właściwie to pseudonimem Peters jest sam braciszek Cadfael ze swoją zielarsko-leczniczą wiedzą i tą duszą rwącą się co rusz do nowych przygód, z bystrością umysłu i tą iskierką szelmowskiego, całkiem świeckiego humoru – a wszystko to wyziera spod sułtanny, czy może raczej… spod spódnicy starszej poważnej angielskiej pani (Edith Pargeter w roku wydania pierwszego opowiadania o mnichu liczyła sobie już sporo ponad 60 lat…). Jeżeli nie zastanawiamy się, czy w tej sytuacji w ogóle wypadało pisać, to może też nie ma sensu zastanawianie się, czy warto czytać. Czytajmy więc – choćby i pod pseudonimem!

niedziela, maja 22, 2011

Magia

Za dziesięć minut 23. maja... czyli te wersy to właściwie, używając określenia pewnego pana – nocnik. Za dużo myśli w mojej głowie i wszystkie jakby naraz domagają się, żeby coś z nimi zrobić. To pewnie rachunek za zupełnie beztroski weekend. Dużo pięknych krajobrazów przemieszanych z kiczem turystycznego przemysłu – oczywiście wszystko sielankowo lokalnie i po europejskich cenach. W czytaniu nadal biografia Kapuścińskiego naprzemiennie z Budapest, nőváros Zoltána Kőrösi’ego. To coś więcej, niż lektura, to jakby powrót tam, to wpijanie się każdym zmysłem w słowa, te fantastyczne węgierskie melodyjne zdania. Mogłabym tu poprzepisywać całe ustępy, ale teraz tylko mała próbka:

Egy hosszú, nagyon hosszú nap, bezárva az ablakok és az ajtó is, a redőny félig leeresztve, és csak a csönd, ahol nincsenek, nem is lehetnek szavak, nincsenek semmiféle szavak.

Magia! Próbuję zmierzyć się z nią, przełożyć. Wychodzi zawsze nie tak, jak czuję, że powinno: „Pewien długi, bardzo długi dzień, zamknięte okna i drzwi też zamknięte, żaluzje opuszczone do połowy i tylko cisza tam, gdzie nie ma, nie mogłyby istnieć słowa, brak jest jakichkolwiek słów.” Może to tylko moja nieudolność a może świadomość specyfiki tego języka, który jest mi tak samo bliski jak wciąż jeszcze obcy. Węgierski z tym swoim słowotwórczym bogactwem jest zupełnie niepojętym połączeniem precyzji z melancholijnym, jakby niedbałym elementem narracji. A Kőrösi potrafi jak nikt oddać słowami klimat Budapesztu – tej kwintesencji węgierskich blasków i cieni. Czytam i już po chwili myśli uciekają same bo podjeżdża szóstka i w drodze na Moricz Zsigmond Körtér przyglądam się temu panoptikum Nagykörút, jakbym to wszystko widziała poraz pierwszy. Gdyby tak przetłumaczyć tę książkę ludziom, którzy szukają prawdziwego poradnika podróżniczego po Budapeszcie…

czwartek, maja 12, 2011

Czekając na przełom

Po weselnym weekendzie w W. Mój mąż nadal w pracy. To już chyba  dwunasta godzina, zresztą można się przyzwyczaić i nawet nie pytać, czy to jeszcze normalne. Samotność dzielę z butelką tutejszego badeńskiego wina i oczywiście z… książką. Tym razem nadrabiam ubytki z lektury polskiej –biografia Kapuścińskiego. Choć miało być nie o tym, za to też o książce: Moniki Maron, nie, nie tej najnowszej, którą już też mam dzięki M. w domowej bibliotece. Tym razem ma być o Endmoränen. W tym momencie powinnam przejść na niemiecki, pisać o tej jakby somnanbulicznej narracji w języku, w którym została powołana do życia. To fascynująca opwieść o tym, co się nie wydarzyło i nigdy się nie wydarzy – o czekaniu na przełom w naszym życiu, a przynajmniej w życiu bohaterki, na to coś co nagle wszystko zmieni. To coś, czego nie ma, co nie istnieje poza człowiekiem. TO miało być tożsame z upadkiem NRD, a okazało się, że w zasadzie zupełnie bez związku. Że odpowiedzialność za życie ciągle należy przede wszystkim do samego człowieka i do niego należy także nim kierowanie. Pesymizm? Raczej wsłuchanie się w siebie w akompaniamencie muzyki Johna Dowlanda. I ten fantastyczny koniec, wyzwolenie, powrót. Może mnie też się udzieli. Erkenntnis. Wagnis.

środa, maja 04, 2011

Sentymenty

Sto lat, Siostro! W kuchni na całe gardło Cipő wrzeszczy, że niczego nie trzeba mu prócz księżyca, promieni słonecznych i powiewu wiatru a ja zastanawiam się, kiedy ostatnio śpiewałam razem z nim w poczuciu, że mnie również nie trzeba więcej. Do głowy przychodzi mi droga do Chorwacji, która po niespełna dziesięciu kilometrach po stłuczce samochodowej zamieniła się na drogę do Badacsony. I zapoczątkowała kilka bardzo przyjemnych dni, w ciągu których udzielił mi się odrobinę węgierski sentyment do Balatonu, trochę jak u Zsuzsy Bánk (Pływak), poza tym całkiem dobre wino i kompletne wydanie Encyclopaedia Britannica w wynajmowanym pokoju. To było niespełna dwa lata temu.
Tymczasem tu i teraz za pomocą diety bezcukrowej próbuję przenieść wszelkie aktualne bolączki metafizyczne na płaszczyznę fizycznie namacalną, z takim wymiarem mimo wszystko łatwiej sobie poradzić.

Ps. Według pewnego internetowego źródła istnieje 525 niemieckich słów zakończonych sufiksem –los. Przekopałam się przez tą listę, żeby stwierdzić jakie zabarwienie znaczeniowe nadaje słowom ten przyrostek. Chyba wartoby zaangażować do tego jakąś mądrą formułę z Excela w połączeniu z wykładnią Dudena, ale na oko nasuwa się stwierdzenie, że im dłuższy wyraz tym częstsze negatywne zabarwienie. Arbeitslos ze swoimi 10-cioma literami jest jakby na granicy, swoją drogą w tej samej grupie znajduje się słowo problemlos. Może to wszystko kiedyś zainteresuje jakiegoś germanistę językoznawcę.

poniedziałek, maja 02, 2011

Poniedziałek

Poniedziałek – obecnie dzień deprymujący jak każdy inny, co odbiera mu dawną mistykę najgorszego dnia tygodnia. Między śniadaniem a myciem zębów doczytałam Ildikó von Kürthy. Najlepsze w tym  wszystkim nazwisko. I rysunki. Czas zabrać się za jakąś konkretną lekturę.