środa, lipca 27, 2011

Krew się leje

Z widoków na beztroską lekturę zrobiło się Świniobicie (Disznótor) Magdy Szabó. A. twierdzi, że próbuję się zadręczyć ale ja po prostu nie mogę sobie odmówić spojrzenia w ten kalejdoskop ludzkiej psychiki: János, Paula, Sára, Sándor, Antal, Andrea, Szalay, Viktór, Jolán… i tak bez końca – pozornie te same części składowe układają się w coraz nowsze i odmienne obrazy i nie ma tego jednego jedynego, nic tu nie jest statyczne. Na pierwszy rzut oka: społeczny szkic, panorama życia przed i po wojnach światowych - tę brutalną wyrwę w rzeczywistości narodowej i społecznej Węgrzy wraz ze swoją wspaniałą literaturą wspominają z upodobaniem wręcz masochistycznym. Magda Szabó zostawia piórom i pamięci innych parcelację majątków i kamienic, emigrację fizyczną i psychiczną poza nawias nowych czasów Węgrów zaangażowanych, nie wspomina też nazbyt czule czasów świetności budapeszteńskich kawiarni, które szczyciły się obecnością co znamienitszych pisarzy  zanim Węgry z ich Nyugatem (wielkie i jedyne w swoim rodzaju węgierskie czasopismo literackie, tytuł znaczy tyle co "Zachód") nagle wypchnięto na obcy im mentalnie i kulturowo Wschód (Hmm, podczas kiedy pisanie Zachodu wielką literą bynajmniej nie zastanawia, przy Wschodzie jakoś tak dziwniej…). Autorka zamiast tego zanurza się głęboko poniżej tej materialnej powierzchni przeszłości, przenika aż do samej ludzkiej psychiki i rozkłada pewną węgierską rodzinę na czynniki pierwsze wzajemnych relacji. Ciekawe, że spoiwem tychże jest zwykle nienawiść – zawsze ktoś tu kogoś niecierpi uczuciem żarliwym i nieustannym, mimo upływu czasu. Straszne i tym bardziej fascynujące są te udostępnione nam przez Szabó przekroje przez ludzkie myśli. Składa się z nich obraz antyrodziny, ludzi nie tyle dalekich sobie nawzajem, jak nie potrafiących się uwolnić z sideł wzajemnych relacji, ze wspomnień wspólnej historii. A jednocześnie już trwają przygotowania do kolejnego świniobicia, wydarzenia w społeczności węgierskiej prowincji, które skupia bliższych, dalszych a często i zupełnie odległych krewniaków. Jakby przez rytualną ofiarę ten krąg ludzi mógł się zjednoczyć. Szabó pokazuje, że tym razem świniobicie u Tóthów to wynik wielu wcześniejszych zabiegów i przygotowań. Naprawdę pasjonująca książka – nie tylko dla węgrofilów, choć ci pewnie wiedzą, że książki autorki cieszą się nową falą zainteresowania od czasu śmierci Magdy Szabó w 2007 roku.

poniedziałek, lipca 25, 2011

Niby dawno temu

Już jako ...latka… hmmm z bilansami raczej poczekajmy do końca roku, może będzie ciekawiej. Zanim przejdę do literatury, będzie jeszcze skrót telegraficzny z ostatniego miesiąca. A miesiąc stał pod znakiem gości.(...)
Właściwie to zamiast tego wątpliwej jakości pisania powinnam zacząć nadrabiać korespondencję bo zalegam. Znowu. Ale zanim na dziś definitywnie już dam sobie spokój, będzie jeszcze krótko o mojej ostatniej lekturze: Krystynie, córce Lavransa Sigrid Undset. Takie obszerniejsze objętościowo czytadła  mają zwykle to do siebie, że rozleniwiają, przyjemnie absorbują czytelnika na nieco dłuższy niż zwykle czas. Z książką Sigrid Undset rzecz się ma nieco inaczej, bo kiedy człowiek, dajmy na to – czytelnik płci żeńskiej, zaznajamia się już z bohaterami, krystalizuje sympatie i antypatie wśród książkowych bohaterów i – co tu dużo mówić – łudzi się co do nagłych i szczęśliwych zwrotów w ich losach, o tyle dosyć wcześnie musi uświadomić sobie, że łatwo nie będzie bo bynajmniej nic nie zapowiada łatwego życia samej Krystyny, córki Lavransa. Chcąc nie chcąc podczas czytania pierwszego tomu trzeba pomyśleć o niemieckiej protoplastce Krystyny – Emilii Galotti, której ciężkiego losu kobiety shańbionej i rozczarowanej pozwolił jednak uniknąć jej o wiele bardziej porywczy (i kto wie, czy ostatecznie nie łaskawszy) niż Lavrans ojciec. Krystynie nie oszczędzono wstydu, bólu ani walki ze słabościami własnego charakteru – stąd się wzięły dwa kolejne tomy, z których zrezygnował Lessing pomny tarapatów, w jakie mógłby się wpakować. Dalej jest już jak w słynnym romansie Margaret Mitchell, albo jak w piosence grupy Queen (I can’t live with you but I can’t live without you). I tak aż do śmierci ukochanego-znienawidzonego, czyli pozostając przy suchych faktach: męża. I cóż z tego, że czytelnik już od jakichś 300 stron nie ma najmniejszych złudzeń, że sielanki nie będzie – w końcu nie chodzi o dobre samopoczucie czytających a o życie, jakie nasza norweska bohaterka dla siebie wybrała. A kto swoje nadzieje przełożyć próbuje na jej potomstwo, temu zakończenie książki też nie ułatwia sprawy. Doczytałam. Spadł śnieg – zima, wszystko zaczęło się wiosenną wyprawą w dzieciństwie Krystyny, więc magiczny krąg przyrody, krwiobieg życia się wypełnił. Następne pokolenia Krystyn, Erlendów, Szymonów żyją swoim życiem, jak umieją najlepiej, póki ich czas się nie wypełni. I tak po dziś dzień. A ja obiecałam sobie na pocieszenie jakieś zupełnie beztroskie romansidło, słodkie aż do zemdlenia z bombastycznym happy endem, żeby trochę się rozweselić. 

Oczywiście nic z tego nie wyszło, ale to już inna historia.