W 1937 roku Margaret Mitchell przyznano Nagrodę Pulitzera za Przeminęło z wiatrem. 70 lat później nagroda ta stała się udziałem Colsona Whiteheada a jego Kolej podziemna, choć nagrodzona w kategorii fiction jest być może zadośćuczynieniem za wiele poprzedniach amerykańskich książek, w tym romantycznych kulisów życia Scarlett O´Hary w Tarze. Po tej lekturze przeżywam swoiste rozdwojenie jaźni między karmieniem się pięknymi złudzeniami, jak bajeczne życie na plantacji bawełny z chwytającym za serce murzyńskim śpiewem gospel w tle, a świadomością mniej urzekającej wersji historii, za to bliższej prawdzie i człowieczej naturze. Możemy upierać się przy prawie do twóczej fikcji, ale dorastając na disneyowskiej Pocahontas i Mayowskim Winnetou trzeba by się nieco otrzeć o faktyczną historię, tak dla zachowania równowagi psychicznei i kontaktu z rzeczywistością.
Colson Whitehead (o ironio, amerykański pisarz o skórze koloru hebanu!- ok, porównanie nieco na wyrost) pisząc Kolej podziemną zabawił się tym dysonansem faktu i romantycznej wizji amerykańskiej historii, zaś efekt całości jest w moich oczach bardzo smutny. Pisarz wkomponował jak najbardziej prawdziwe i udokumentowane praktyki stosowane wobec niewolników na północnoamerykańskim kontynencie XIX. wieku w fantastyczną wizję sieci podziemnych tuneli oraz zawiadujących nią białych ludzi ratujących swoich ciemnoskórych współobywateli. W tle Deklaracja niepodległości Stanów Zjednoczonych (We hold these truths to be self-evident, that all men are created equal, that they are endowed by their Creator with certain unalienable Rights, that among these are Life, Liberty and the pursuit of Happiness...) powtarzana bezmyślnie przez skatowanego Murzyna, zanim dopełnił się jego niewolniczy żywot. Na pierwszym planie losy niewolnicy Cory, jednostki o charakterze jak najbardziej uniwersalnym, ofiary przemocy, gwałtu, zwykłej, codziennej podłości ludzkiej oraz przede wszystkim ofiary praworządnego systemu najbardziej postępowego społeczeństwa na świecie. Smutne jest, że to, co w książce Whiteheada jest pozytywne i napędza całą akcję, więc szansę Cory na dalsze losy, przede wszystkim zaś na życie, jest w rzeczy samej literacką fikcją, romantycznycznym konkwistadorem o dobrym sercu, cnotliwym i dzielnym Old Shatterhandem. Cała reszta nosi znamiona najprawdziwszej prawdy, która do dzisiaj tworzy amerykańską świadomość i afrykańską traumę. I zanim pocieszymy się faktem bycia cywilizowanymi Europejczykami, przypomnijmy sobie piękne czasy kolonializmu: bajeczne Indie, południową Afrykę i rasizm wraz z nacjonalizmem - nasz rodzimy kruszec eksportowany w najczystszej postaci na długo przed ideą hegemonii aryjskiej rasy. Tutaj znów piękne rojenia nijak mają się do realiów historycznych.
Przypomina mi się stosunkowo świeży tekst kolumnistki Spiegla, Margarete Stokowski pt. Mieszkać w stylu "kolonialny szyk", czyli glamour niewoli (do przeczytania w oryginale tutaj), w którym autorka zastanawia się nad fenomenem zachwytu nad stylem kolonialnym i przedstawiania go w kontekście romantycznej egzotyki. Oto fragment rzeczonego felietonu (w wolnym tłumaczeniu własnym):
W porządku! Historia ma do zaoferowania tyle upstrzonych kart (cóż za cudowna aluzja do dzielnego wojaka Szwejka i portretu cesarza!... - bq), nie sposób być ich wszystkich świadomym, ale być może właśnie dlatego wskazane byłoby wziąć sobie do serca radę, żeby, zanim rozpłyniemy się w orgazmie apoteozy ewidentnie skrzywionej przeszłości, choć pobieżnie sprawdzić, o czym w ogóle mówimy.
Colson Whitehead sprawdził temat i to dość dogłębnie, zanim napisał swoją fantastyczną wersję losów czarnoskórych niewolników w czasach rajskich plantacji na południe od Edenu.
Autor Whitehead (zdjęcie ze strony www.colsonwhitehead.com) |