Książkę Coaching rodziców (wolne tłumaczenie z niemieckiego)
Jespera Juula, duńskiego terapeuty rodzinnego, świętowanego przede wszystkim w
krajach skandynawskich jako guru w swoim fachu, przeczytałam już dość dawno
(polski czytelnik tytuły autorstwa Jespera Juula znajdzie przykładowo tutaj),
jednak nie mogłam zabrać się przelanie moich przemyśleń odnośnie tej lektury na
format html. Wiadomo – lenistwo przemieszane z mozolnym dniem codziennym, a jeszcze po drodze przytrafił się urlop...
Dopiero po dzisiejszym przypadkowym spotkaniu na ulicy z trzema sąsiadkami, z
których każda ma inne zdanie na wychowanie dziecka z jego wszelkimi aspektami,
a przy tym każda wie zdecydowanie najlepiej, jak powinno ono wyglądać, i kiedy
mimo tego dysonansu zgodnie zapadł wyrok na moją osobę za niedożywianie
własnego dziecka, tj. nie karmienie go bananami, ryżem, ciastkami itp.,
postanowiłam stanąć na forum bq w obronie zdrowego rozsądku rodzicielskiego i
dobrego o sobie mniemania.
Zacznijmy od tego, że książkę Juula sprezentował mi pewien
zaprzyjaźniony profesor matematyki, który sam niedawno został dziadkiem i który
nie kryje swojego sentymentu do wszystkiego, co w jakikolwiek sposób łączy się
ze Szwecją, Danią czy Norwegią, a trzeba przyznać, że ma do tego powody
chociażby natury osobistej. Wspominam o tym dlatego, że po książkę Jespera Juula sięgnęłam
z czystej przyzwoitości obdarowanego, jednak nie jestem pewna, czy
przygarnęłabym ją z księgarni lub biblioteki.
Początki mojej czytelniczej znajomości z Jesperem Juulem
nie były łatwe i przypominały scenę z Dnia świra, w której na radę azjatyckiej
adeptki akupunktury nasz rodzimy polonista reaguje zniecierpliwionym „Co mi tam
będzie pier…”. Kiedy pan terapeuta rodzinny wysnuwał wniosek o tym, że jakieś
dziecko jest bardzo rozwinięte i trzeba z nim rozmawiać jak z dorosłym, ja
widziałam rozwydrzonego bachora, któremu potrzeba więcej dyscypliny. To
zderzenie skandynawskiego uszanowania jednostkowości człowieka, czyli nomen
omen także dziecka ze słowiańskim zamiłowaniem do autorytaryzmu (poznanym
głównie z perspektywy uciskanego…) szybko nabrało masy krytycznej i wydawałoby się,
że nic nie jest w stanie mnie z autorem pogodzić. A potem nagle coś zobiło klik
i choć teoretycznie był to mój lewy staw kolanowy, to mam wrażenie, że dźwięk
ten zasygnalizował poruszenie się jakiejś ukrytej dźwigni w moim umyśle i na
całe to rozprawianie spojrzałam z innej perspektywy, zaczynając pojmować, o co
właściwie chodzi. A zrozumiałam to tak: rodzicielstwo polega na relacjach
rodzic – dziecko, przy czym relacje te odbywają się w obydwu kierunkach a to
znaczy, że nie zależą tylko i wyłącznie od jednej ze stron i tym samym nie mogą zostać
wyegzekwowane. Dziecku trzeba pozwolić być sobą, tzn. zgodzić się na to, że ma
ono właściwe sobie cechy i charakter, co nie znaczy, że należy pozwolić mu na
wszystko. Odpowiedzialność bynajmniej nie oznacza nieograniczonej wolności.
Dzieci chcą więcej, niż naprawdę potrzebują, dlatego czasem można i należy im
odmawiać.
Jesper Juul jest wbrew moim początkowym domniemaniom tak
samo przeciwny autorytarnemu wychowaniu jak tzw. pedagogice przytulania, czyli
traktowania dziecka jak maskotki. Wydaje mi się natomiast, że myślą przewodnią
pedagogiki wg. Juula, myślą, którą dzieli się z rodzicem, jest to, że
wychowanie dziecka musi odbywać się w oparciu o odnalezienie siebie samego w
tym procesie jako stabilnego elementu układu. Dzięki tej tezie ze stoickim spokojem i
całkiem jeszcze dobrą samooceną przetrwałam dzisiejsze polowanie na
dzieciate czarownice, jakie zgotowały mi, niewątpliwie w najlepszej wierze
sąsiadki.
Zamiast interpretacji będzie cytat:
Jeżeli ma się dojmujące uczucie niepewności, powinno się ćwiczyć w sobie zdolność do rozstrzygania między informacjami z zewnątrz a własnymi obserwacjami, myślami i ocenami, a następnie zmusić się do stawiania hipotez ze stanowczością godną naukowcy oraz do eksperymentalnego ich zastosowania. Jeśli cel nie został w ten sposób osiągnięty, można być prawie pewnym, że do problemu nie podeszło się w sposób właściwy. Jeśli cel został osiągnięty, miejsce niepewności zastępuje pewność. Jest to powolny proces, ale wart wysiłku. Dopóki rządzi nami niepewność, niemożliwym jest bycie własnym dzieciom przewodnikiem i drogowskazem.
Dalej jest jeszcze o byciu konstruktywnie niepewnym ale najważniejsze
zostało powiedziane:
Rodzicu, nie daj się zwariować!