poniedziałek, czerwca 20, 2011

Bajki nie tylko dla dzieci

Zaczęło się od lektury Bajek Jana Sztaudyngera. Pomyślałam, że w ramach zabawy napiszę sama. Oto i bajka. Dla mojej Siostry:

Raz rudy wiewiór w Bulońskim Lasku
napotkał pannę żądną poklasku.
Z orzeszkiem w dłoni wabi go czule…
Wiewiór z dystansu strzyże uszami,
panna wciąż mami słowami, gestami.
Spod ciężkiej rzęsy błękit głęboki
jak magnes zbliża wiewiórcze skoki.
Wtem - stanął w słupek, wąs wyprostował,
zakręcił kitą –pognał daleko,
przed wzrokiem panny dobrze się schował.
Ona zaś w gniew słuszny wpada
i późną porą wzburzona nadal
historię ojcu tak opowiada:
Byłam łagodna a orzech duży,
On tuż tuż obok, aż w końcu stchórzył…
Ojciec znający naturę córki
dobrze rozumie wybór wiewiórki
- Moja kochana, zwierzę to mądre
lecz krótkowzroczne
podeszło bliżej by sprawdzć naocznie,
czy orzech twój wart posiadania
Znalazłszy jednak twardą nad wyraz łupinę
Poniechało o wątłe wnętrze starania

A kto lubi bajki, niech sięgnie po te Sztaudyngera

czwartek, czerwca 16, 2011

Pokolenie 1980

Dzisiaj będzie o książce… a raczej o Książce Mikołaja Łozińskiego. Po całkiem – ba – jak na polski rynek wydawniczy - bardzo udanym debiucie z tytułem Reisefieber, którego to tytułu według dociekań własnych nie rozumie jedna trzecia Polaków (wiadomo spod jakiego zaboru…) wyszła Książka. Z informacją dzwoni Mama. Kupujemy? – Kupujemy! Bo trzeba wiedzieć, że w naszej rodzinie od kupowania książek jest właśnie Mama. Kto płaci – to już inna historia, za to czyta cała rodzina. Ale powracając do Łozińskiego… Po przeczytaniu nasuneła się myśl, żeby poszukać wspólnego twórczego mianownika z innym polskim twórcą młodego pokolenia. Padło na Jacka Dehnela. Rzecz jasna podstawą nie jest tylko wspólny dla obojga autorów rok urodzenia 1980, ale na początek dobre i to. A teraz przyjżyjmy się nieco bliżej Lali Jacka Dehnela i Książce Mikołaja Łozińskiego. Nie jest to zestawienie na zasadzie: która versus, a tylko próba uświadomienia sobie pewnych wspólnych cech dwóch powieści. I tutaj pojawia się pierwsze pytanie: czy rzeczywiście mamy do czynienia z powieściami w sensie struktury? - Tak, gdyż, odwracając kota ogonem, nie można wytknąć autorom żadnego uchybienia wobec wymagań tego gatunku literackiego. Mimo to zarówno Dehnel jak i Łoziński realizują swoje literackie zamierzenia w nieco odbiegającej od tradycyjnej gatunkowej postaci. W Lali pozornie brak strukturalnej innowacji, co wcale nie znaczy, że jej tam rzeczywiście nie ma. Mistrzoswski w swojej niezauważalności okazuje się być zabieg płynnych przejść w narracji, która cały czas wahadłowo porusza się między głosami pokoleń: babki i wnuka, czasem ten duet uzupelnia matka. Ta płynność sprawia, że opowieść mimo faktycznych skoków i zakrętów chronologicznych  zrasta się w jedną kunsztowną gawędę. U Łozińskiego narrator jest w zasadzie jeden, w zasadzie – bo nawet na ten jeden głos składają się prahistorie rodzinne zasłyszane, podsłuchane, wysłuchane, historie, których sam narrator świadkiem nie jest i nawet nie próbuje korzystać z prawa do wszechobecności w czasoprzestrzeni. I w jednej i w drugiej lekturze wprowadzeni zostajemy w świat historii rodzinnych. Dehnel maluje językiem z rozmachem i gracją świat poskładany z widowiskowych detali… oranżerie, kariatydy, kandelabry, sztuks i porcelana… Autor upaja się brzmieniem tych dość już zakurzonych zakamarków polszczyzny, przywracając im na chwilę dawny blask, stawiając na przynależne im miejsca w przepastnych pokojach czynszowych kamienic czy dworskich włości. Niemniej barwne są sylwetki i losy postaci – dziadków, wujków i pociotków. Choć nie ulega wątpliwości, że prym w przędzeniu opowieści i losów rodzinnych wiedzie pierwiastek żeński.

Łoziński jest w swoich opisach znacznie oszczędniejszy. Nie bawi się słowem, odważa je z zamierzoną powściągliwością. Dla rozgadanego stylu Dehnela stanowi dość ostry kontrast. A mimo tego jego Książka bynajmniej nie jest uboga, raczej pozostawia dzięki temu skrzętnemu wydzielaniu narracji przyjemny niedosyt u czytelnika. Dla odmiany – u Łozińskiego to raczej mężczyzna jest rodzinnym centrum wydarzeń, kamieniem rzuconym w wodę życia, od którego rozchodzą się koncentryczne kręgi oddziaływań (ten obraz kojarzy mi się z graficzną szatą okładki). Ale jednocześnie więcej przejawia się w tej roli męskiej słabości niż siły. Kobieta skrzywdzona, odrzucona jest tutaj produktem ubocznym niemocy mężczyzny, którego przerastają życiowe wybory.  

Wracając jednak do wspólnego mianownika obu powieści: jest nim niewątpliwie stawienie czoła przeszłości własnej rodziny i choć u Dehnela ten zabieg zdaje się być tylko beztroskim paplaniem o pogmatwanych losach przodków, u Łozińskiego wypada zaś dużo poważniej, krytyczniej, to oba te style jednoczy jeden punkt wyjścia: życie człowieka jako jednostki jest zaledwie młodym pędem w ogrodzie pokoleń i żeby zrozumieć, jak je ukształtować, zrozumieć siebie, trzeba się przyjrzeć samemu ogrodowi dokładnie, jak tylko jest to możliwe, zaryzykować wejście w chaszcze, nawet za cenę poparzenia pokrzywą czy ostem. I kiedy już już wydaje się, że poznaliśmy przestrzeń wygrodzoną płotem, okazuje się, że przez parkany i ogrodzenie ta życiodajna ciągłość sięga o wiele dalej jeszcze. Tak i u młodych pisarzy w rodzinne losy wplatają się nierozerwalnie wątki historii, tej, której próbują uczyć się w szkole. I to chyba najważniejsze doznanie narratorów: tego, że indywiduum jest zawsze tylko maleńką cząstką wielkiej całości i tak już było od zawsze. 

Na pewno nie jest też przypadkiem, że zarówno w Książce, jak i w Lali obecny jest wątek żydowski. Nie piszę: pojawia się – on po prostu jest, tak jak Żydzi ze swą kulturą przez stulecia byli istotną cząstką polskiego dziedzictwa. Może to jakiś przełom, a z pewnością dobry znak, że młode pokolenie pisarzy polskich nie wyklucza ich poza nawias swego narratorskiego horyzontu, który sięga zresztą dalej, niż holocaust (bo wydaje się, że tylko w tym kontekście Żydzi są literacko obecni. w naszej zbiorowej świadomości). To niestety część traumy XX wieku, z której nadal musimy się leczyć – mówić o Żydach normalnie – nie tylko jako o ofiarach hitleryzmu, a z drugiej strony wolni od wręcz normatywnego antysemityzmu. Być może takim głosem mogą mówić tylko urodzeni po roku `45 i ´68. Myślę, że zarówno Łozińskiemu jak i Dehnelowi udało się pokazać, że trzeba i można tak mówić.

I wreszcie temat przemijania, zmian pokoleniowach, który jednak u Dehnela poruszony jest bardziej świadomie. Jest dużo odwagi i szczerości w narratorskich opisach starzenia – dziecinnienia, powolnego odchodzenia umysłu, zanim odejdzie także ciało - zanim z Lali zrobi się bezwolna lalka zdana na los idących w jej ślady. Ta asymetria: dorastanie, dojrzewanie wnuka i starzenie się babci to podwójny obraz przemijania. Babcia rozlicza się z życiem a wnuk z dzieciństwem, którego właśnie ona była opoką. I ten aspekt z pewnością odbiera nieco z beztroski gawęd rodzinnych, bo jest to uśmiechanie się do wspomnień ale jednak przez łzy i świadomość, że wszystko, co zostanie opowiedziane, należy już odtąd jedynie do świata wspomnień z przeszłości.
Trochę powiało nostalgią. I z takim nastrojem dzisiaj Was zostawiam. Może sami sięgniecie i po Książkę i po Lalę. Co tam, sięgnijcie po prostu po książkę!

środa, czerwca 08, 2011

Człowiek

Dziś będzie o biografii Kapuścińskiego autorstwa Artura Domosławskiego. Niestety… Niestety ta lektura także musiała się kiedyś skończyć jak i samo życie jej bohatera i tym sposobem zaczynamy od pretensji, że Kapuścińskiemu nie dane było pożyć dłużej, napisać więcej – na przykład o Idim Aminie albo o Bronisławie Malinowskim a Domosławski nie poświęcił tej książce jeszcze kilku miesięcy, nie podążył jeszcze kilkoma tropami. To naturalnie opinia czytelnika egoisty, awanturnika, który po prostu chce więcej niż przewiduje to pojemność lektury, nieugięta arytmetyka stron. Ale bądźmy poważni: Artur Domosławski pozostał wierny ideii przyświecającej temu reportersko-pisarskiemu przedsięwzięciu: nie beatyfikować, ale też nie starać się za wszelką cenę znaleźć dziurę w całym na potrzebę taniej sensacji, mimo niezaprzeczalnie osobistego stosunku do Ryszarda Kapuścińskiego zdobyć się na pewien dystans bez którego ta biografia nie byłaby tak uczciwa w swojej kompozycji. Udało się, naprawdę. I to w Polsce, która podzielona jest na zaślepionych wyznawców (czego lub kogokolwiek) nie znoszących jakichkolwiek polemiki i cyników wszędzie węszących spiski, zdrajców, siepaczy ślepą lustracją. Te podziały społeczne, wręcz ideologiczne objawiły się w całej krasie przy okazji wydania Kapuściński non-fiction. Bo podczas kiedy jedni oburzali się, że Domosławski w swej amoralności wyczyści szafy Kapuścińskiego z prywatnych trupów i strąci Mistrza z piedestału autorytetu, drudzy już węszyli pean na cześć kolegi (nie tylko po fachu), mający odwrócić uwagę od rewelacjami w sprawie teczki Kapuścińskiego. A jedni i drudzy z zawiścią sąsiada zza miedzy dopatrywali się w całym przedsięwzięciu finansowego interesu na ledwo co ostygłym trupie. Prawda powinna zamknąć usta jednym i drugim: Domosławski w swych prywatnych komentarzach i osądach jest niezwykle wyważony, zawsze szuka rewersu, tej drugiej strony medalu, nie ucieka nawet od polemizowania ze samym sobą, dobitnie daje do zrozumienia, że jego wcześniejsza wiadza o osobie Ryszarda Kapuścińskiego nawet nie rości sobie praw do bycia podstawą tej biografii. Teraz zadanie należy do czytelnika: czy zasiądzie do lektury „z czystą głową” czy podda się już tej zupełnie już medialnej przekrzykiwance, zajmując z góry ustalone stanowisko i próbując „zdemaskować” Domosławskigo bawiąc się choćby i najmniejszymi słówkami, wszystko to wcisnąć w szufladki własnej percepcji. Co ciekawe  - opinia czytelników, ergo takich, którzy najpierw przeczytają, a dopiero potem wydają osąd, dalekie są od pokrzykiwań i przytupów wszystkich tych celebrytów, czyli ludzi, którzy z różnych i czasem wręcz niezrozumiałych powodów istnieją w świadomości publicznej, a którym ten stan miesza się z statusem autorytetu. Prawda jest taka, że Domosławski nie goni za sensacją, próbuje za to zrozumieć, dowiedzieć się tego, o co nie spytał samego Kapuścińskiego. To także bardzo dobrze nakreślona panorama czasów, na które przypadło życie Kapuścińskiego. Jak sam Domosławski stwierdza w rozmowie z Teresą Torańską, jego książka to opowieść o Człowieku (myślę, że Domosławskiemu chodzi właśnie o Człowieka, nie o człowieka) na tle historii i bez tego szkicu tła ta biografia nie byłaby zrozumiała, tzn. nie miałaby konkretnego umocowania w realiach. Krytycy zarzucają autorowi, że za wszelką cenę prubuję się czegoś doszukać, czyli zarzucają mu, że nie poprzestał na Kapuścińskim, jakiego znamy i wielbimy. Ale w takiej sytuacji wystarczyłoby zredagować artykuł w Wikipedii i po kłopocie. Domosławskiemu przy okazji obrywa się już za samego Kapuścińskiego, za to co nie mieści się w pojęciu wyidealizowanego Reportera XX. wieku. Tylko po co w takim razie pisać i czytać biografie? Warsztatowi Domosławskiego nie można zarzucić niczego, czym sprzeniewieżyłby się pisarstwu biograficznemu. Za to pochwalić można za koncepcję, za ten szeroki horyzont, o który wzbogaca czytającego roztrząsając kwestie ideii dziennikarstwa reporterskiego, rozprawiając się z ahistorycznym podejściem do wydarzeń i osób w nich zanurzonych, unauoczniając jak upływ czasu wpisuje się w ideologiczne przemiany.
Rola reportera jako suwerennego źródła przekazywanych informacji jest niewątpliwie ciekawym aspektem książki Domosławskiego, abstrahując już od tego co i jak pisał sam Kapuściński. Przy tym nie chodzi o moralistyczną ocenę a jedynie o pewnien uniwersalny normatywizm gatunku reportażu. Gdzie przebiega ta granica między faktem a fikcją w reportażu literackim? Czy Kapuściński mieści się w tych ramach i czy ma to jakieś znaczenie dla wartości jego książek? Swoją drogą, w „mojej” aktualnie odwiedzanej bibliotece książki Kapuścińskiego – nomen omen – z sygnaturą „Kapu” znajdują się w dziale historycznym, względnie w zbiorach z literaturą polską i myślę, że to właśnie sygnalizuje konieczność i słuszność rozważań Artura Domosławskiego. To nie przypadek, że Kapuściński podróżuje z Herodotem – jakby historycznym alterego reportera i podróżnika Kapuścińskiego – to samo balansowanie na pograniczu literackiej narracji i opisywanych wydarzeń, a co ważniejsze – te same zarzuty wobec autora… Jakby Kapuściński pytał retorycznie w obronie swego protoplasty i siebie samego: Czy to umniejsza jego wielkość i znaczenie jego spuścizny? Podobnie ma się rzecz z tytułem „tłumacza kultur”. Kapuściński świadom jest, że nigydy nie był a przede wszystkim nie chciał być obiektywny, za to chciał – początkowo Polsce a potem śwatu przetłumaczyć na kartce papieru to czego doznał, co sam przeżył, tak by daty i liczby zamienić na odczucia uruchamiajáce ludzkie reakcje, nie pozostawiające obojętnymi. Kto kiedykolwiek tłumaczył, czy to na użytek własny, czy szerszej publiczności – wie, że czasem nie da się słowo w słowo, jeśli ma być z sensem i oddawać ducha orygiału, więc tłumacz chcąc nie chcąc staje się współtwórcą przekazu, który przekłada.

Takich książek jak Kapuściński non-fiction nie ukazuje się w Polsce wiele i tym bardziej warto docenić wkład Artura Domosławskiego w ożywienie polskiego rynku wydawniczego. Jeżeli ktoś twierdzi, że po tej lekturze stracił sympatię do twórczości Kapuścińskiego, to albo biografii naprawdę nie przeczytał (moje ulubione uzasadnienia krytyki to „bycie w trakcie czytania”, „przekartkowanie” albo „pewne źródła”), albo też zbyt wielkim fanem Kapuścińskiego nigdy nie był i taki ubytek niewielką stanowi stratę w szeregach wielbicieli twórczości Kapu. W rzeczywistości można wychować się na Kapuścińskim od wręcz przygodowej lektury Hebanu na wakacjach (prawdziwa frajda między dosyć tendencyjnymi lekturami obowiązkowymi na następny rok szkolny…), cenić jako autora i jednocześnie z czystym sumieniem pochwalić Artura Domosławskiego za kawał – bo przeszło 500 stron dobrej roboty.

środa, czerwca 01, 2011

Mój Golem

Z okazji Dnia Dziecka pęka mi głowa. Po otwarciu domowej apteczki ogarnia mnie panika – zostały raptem dwie tabletki przeciwbólowe z… jakichś 5 opakowań po 24 sztuki każde, wszystko to kupione na początku lutego. W razie potrzeby zrobi się razzię po wszelkich torebkach i portfelikach. To ślęczenie przed monitorem nie bardzo pomaga, ale alternatywą jest bierne oczekiwanie na sen, a to chyba jeszcze bardziej nużące.
Z mojego nocnego obcowania z poezją przepisuję wiersz Güntera Kunerta pt. Mein Golem:

An manchen Tagen
höre ich deutlich
seinen Schritt. Überflüssig
der Blick aus dem Fenster
der Blick in die Zeitung.
Es sind solche Tage
Daß die Gedanken stocken
Als wären sie Atem.
Es ist der Atem.
Tage, die ihren Namen verloren.
Anonyme Tage.
Ausdauerndes Ausschreiten.
Verstecke dich selber
In Träume in Bücher in Gläser.
Der Verfolger
Ist ein Koloß
Seine Ferse rostiger Schorf
Sein Gesicht abwesend
Sein Gang unaufhaltsam
Besonders an manchen Tagen.

Trudno byłoby mi lepiej ująć w słowa ten stan ducha.  A za oknem pada tak po niemiecku – równomiernnie, systematycznie - zdyscyplinowany a jednak ciągle tak samo mokry i pachnący deszcz.