poniedziałek, grudnia 31, 2018

#metoo - Ja też wydam książkę! - Lektury Małej Mi

Pewnego dnia, zaledwie zabraliśmy się do roboty, Lasse powiedział do Ollego:
- Petruska saldo bumbum.
A Olle odpowiedział:
- Kolifink, kolifink.
A Bosse:
- Mojsi dojsi filibom ararat.
Zapytałyśmy ich, co to ma znaczyć, a Lasse odpowiedział, że jest to specjalny język, który tylko chłopcy rozumieją. Dla dziewczynek jest za trudny.


To cytat z Dzieci z Bullerbyn, książki, którą kiedyś czytała mi Mama, a teraz ja czytam ją moim dzieciom. Trudno nagiąć ją do dzisiejszych realiów, podobnie jak wiele innych klasyków literatury (nie tylko) dziecięcej, a jednak rok 2018 trwale zmienił coś w naszej świadomości i nagle z sympatycznych urwisów Lasse, Bosse i Olle stali się w moich oczach zalążkami męskich szowinistów. Co się stało? Na hasło #metoo wysypały się całe stosy trupów z szaf, w najróżniejszym stadium rozkładu. Pomijając fakt tragedii, traumy czy choćby poczucia krzywdy i dyskomfortu ofiar wszystkich tych historii  #metoo jest z punktu widzenia społecznego niesamowicie pozytywne, wręcz przełomowe. Pierwszy raz kwestia nadużycia władzy, pozycji, seksizm czy wręcz przemoc na tle seksualnym stały się tematem światowej dyskusji, a jej głosem (często głosem ofiar) jest głównie głos kobiety (niestety). Zmienia się dzięki temu nasza świadomość, uwrażliwia percepcja, także kultury i sztuki. A to z kolei generuje dyskusje, wcale łatwe czy oczywiste. Bez Internetu ten gobalny zasięg #metoo nie byłby możliwy, ale Internet nie jest już tylko medium, jest o wiele potężniejszym narzędziem, ma wręcz moc sprawczą. Jeszcze całe lata przed cezurą #metoo autorki i designerki Elena Favilli i Francesca Cavallo zaczęły zastanawiać się nad tymi klasycznymi lekturami dla dzieci. Być może nie na przekór Astrid Lindgren (która bądź co bądź oprócz urwisów z Bullerbyn stworzyła też postać dziewczynki najsilniejszej na świecie; Pipi Pończoszanki), ale na pewno z niechęci do archetypu księżniczki, którą nieudolny acz hojny król oddaje niczym krowę w nagrodę za uratowanie własnego królestwa. Współczesna literatura dziecięca niby zdołała się z tą wizją kobiecego losu zawsze w cieniu walecznego samca, czy to szewca czy innego zakutego łba rozprawić, niemniej nadal pokutują wyobrażenia, że każda z płci powinna posiadać swoje odrębne światy zainteresowań, podobnie jak nadal rozdzielna jest kolorystyka konfekcji dziecięcej. Panie Favilli i Cavallo miały pomysł na inne losy bohaterek dziecięcych książek, losy z życia wzięte, zresztą, zobaczcie sami...





I to właśnie dzięki Internetowi, a raczej dzięki użytkownikom portalu kickstarter Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek, bo taki jest tytuł polskiego przekładu Rebelgirls stały się największym sukcesem wydawniczym w historii crowdfundinguu. Autorki Favilli i Cavallo wcześnie wyczuły nadchodzące zmiany, a niesamowity odzew społeczności kickstartera był sukcesem wydawniczym in spe. Wydać książkę bez znajomości i uciążliwych układów z wydawnictwem, bez utarczek z lektorem, to też dobrodziejstwo Internetu. Może zabraknie wspomnień, jakie stały się udziałem chociażby J.K. Rowlling, kiedy kolejne wydawnictwa odrzucały jej opowieści o dzisiaj kultowym już Harrym Potterze, a sama autorka, aktualnie milionerka, zdana była na zapomogę socjalną, ale z drugiej strony ta forma publikacji jest jednocześnie najlepszą metodą prognozy sukcesu wydawniczego. Dla samych wydawnictw to ostatecznie też możliwość dobrego dealu na zakup tzw. copyright bez większego ryzyka. Poza wymiernym sukcesem liczonym w ilości sprzedanych egzemplarzy, jest jeszcze ten osobisty, często o wiele ważniejszy. W tym roku H. zrobiła reklamę książki wydanej przez Klub Polki na Obczyźnie. Jako, że A. nie tylko dotarła do tytułu Świat według Polki, ale też podarowała mi jeden jego egzemplarz (za co bardzo dziękuję), miałam okazję poczytać o moich rodaczkach, często również blogerkach, które szukają szczęścia na całym świecie, od Kanady po Wietnam, od Finlandii po Egipt. Nomen omen książka napisana przez kobiety dla kobiet. Może nie kawał porywającej literatury (poziom jest zbyt różnorodny a teksty krótkie, choć znajdują się wśród nich także prawdziwe perełki), ale na pewno budujący akt emancypacji: Jestem polską kobietą i daję sobie radę gdziekolwiek, choćby i wśród pustynnych nomadów. A poza tym udało się wydać książkę o tych emigracyjnych doświadczeniach (Uwaga, do tematu wrócimy już w styczniu)! To taki pozytywny aspekt #metoo: więcej kobiecej solidrności i więcej siły na zamiary, trawestując Mickiewicza, który choć kobietą nie był,  to przynajmiej także poznał uroki i bolączki emigracji.

Niemiecki tygodnik Der Spiegel pod wpływem debaty #metoo wydał w tym roku numer (41 z datą 10.10.2018) poświęcony wyłącznie kobietom, głównie zresztą niemieckim. I lektura tego czasopisma uświadamia cały dylemat żeńskiej części społeczeństwa: stoimy w bolesnym rozkroku, jeśli to jeszcze nie szpagat, między przymusem, a czasem nawet chęcią bycia kobietą z całą wynikającą z tego faktu fizycznością, a próbą odebrania mężczyznom prymatu wiedzy, władzy, statusu społecznego, finansowego. Taka forma równouprawnienia jest atakowana nie tylko przez mężczyzn ale i przez niektóre kobiety. I nie ma zgodnej odpowiedzi na pytanie, czy prawdziwa feministka powinna wbijać się w seksowne ciuchy, nawet jeśli to jej własna decyzja, skoro tym samym staje się potencjalnym obiektem seksualnym...? A czy powinna rodzić dzieci? Że już nie wspomnę o kobietach, które z pełną świadomością traktują swój seksapeal jako narzędzie i środek do celu. Niemcy to kraj, którym od trzynastu lat rządzi kobieta. Kiedy Angelę Merkel spytano podczas jednej z debat politycznych o to, czy jest feministką, zwykle perfekcyjnie opanowana pani kanclerz wyraźnie się speszyła i po chwili zastanowienia odparła, że chyba nie. Ambaras Angeli Merkel łatwo zrozumieć, bo feminizm jest trochę jak pomieszanie komunizmu z ekstrawagancją, ciężko na dobrą sprawę się w nim połapać.  Za to Angela Merkel jest z pewnością kobietą, jedną z niewielu na tak ważnym stanowisku i bez najmniejszych kompleksów wobec swoich męskich kontrahentów pełni swoje funkcje. I mimo że, inaczej niż mężczyźni jej pokroju, postrzegana jest często przez pryzmat swojej fizyczności, albo przynajmniej garderoby, to już nie jej problem, a nasze osobiste #metoo. Bo każdy ma jakieś własne zadanie domowe w tej kwestii. Moim jest uparte wkładanie figurki strażaczki do zabawkowej remizy Bobka, z której wyrzucana jest za fakt bycia kobietą i czytanie Małej Mi Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek, tak, żeby jej marzenia nie kończyły się na ślubie z księciem. Oczywiście czytać i oswajać z równouprawnieniem trzeba i małych mężczyzn, bo niedaleko pada małpa od jabłoni* (genialne połączenie darwinizmu z ewolucją wg. Biblii, nieprawdaż??). Autorki Elena Favilli i Francesca Cavallo były także świadome tej potrzeby i po drugim tomie Rebelgirls ukazał się tytuł Stories for Boys Who Dare to be Different**. Ja tymczasem obojgu dzieciom razem czytam o perypetiach Jasia i Janeczki spisanych przez Annie M.G. Schmidt, której nagrodę im. H.Ch. Andersena w 1988 roku wręczała sama Astrid Lindgren. Nie tylko dlatego, że Schmidt była kobietą o imponującym charakterze i kręgosupie moralnym, ale przede wszystkim dlatego, że Jaś i Janeczka są równowartościowymi charakterami: mają naprawdę po równo za uszami!


* Przyznaję, że pomysł na tę innowatorską wersję starego powiedzenia został zaczerpnięty z lektury Speck lass nach! Bastiana Sicka, czyli autora kultowej rubryki Zwiebelfisch, guru germanistów i germanofilów, a mnie zawdzięczacie tylko jego błyskotliwy przekład...
** Niestety nieco się zapędziłam zwiedziona łudząco podobną szatą graficzną, jednak to co napisałam jest nieprawdą: Tytuł Stories for boys who dare to be different (Opowieści dla chłopców, którzy chcą być wyjątkowi) jest autorstwa Bena Brooksa. Mój błąd uświadomił mi nomen omen dopiero prezent urodzinowy dla Bobka od P. i O. w postaci tej właśnie książki. Dziękuję w imieniu własnym oraz solenizanta!

poniedziałek, grudnia 17, 2018

Skąd przyszliśmy, dokąd zmierzamy i co po nas pozostaje: Donna Tartt i Yuval Noah Harari

Być może to trzy najistotniejsze pytania, jakie można postawić sobie w życiu. Być może trzeba to zrobić, niczym życiowy rachunek sumienia, najlepiej zanim wiek i fizyczna ułomność odrą nas z pełni świadomości. Być może, wbrew pozorom, nie są to pytania bez odpowiedzi.

Jeśli miałabym ogłosić mój prywatny ranking najważniejszych lektur roku bieżącego, a zdaje się, że nadszedł już czas na wszelkie podsumowania, na pierwszym miejscu znalazłyby się ex aequo w kategorii beletrystyki Szczygieł Donny Tartt oraz tytuł popularnonaukowy: Sapiens. Od zwierząt do bogów (jak i jego kontynuacja Homo Deus, ale o tym szerzej już w 2019 roku. ) autorstwa Yuvala Noah Harari'ego. Są to książki, które wstrząsnęły moją świadomością bycia człowiekiem.

Wbrew pozorom wydawniczy sukces nowojorskiej pisarki oraz jerozolimskiego wykładowcy historyka łączy wspólny mianownik: niesamowicie uniwersalny obraz ludzkiego losu, naszej motywacji i życiowych celi. Obydwoje dają błyskotliwy ogląd istoty człowieczeństwa.

Harari jest mistrzem syntezy poprzez wieki i dziedziny naukowe, przez warstwy społeczne i grupy etniczne. Składa puzzle historii, biologii, nauki i sztuki, łączy to co minione z tym, co napędza nasz byt dziś. Fenomenem Harari'ego jest to, że umiejętnie przekuwa liczby, fakty i wszystko to, co czysto fizyczne na wykładnik niematerialny. Będąc naukowcem snuje rozważania na temat poczucia szczęścia, ludzkiej duszy czy wiary nie tracąc wiarygodności i nie stając się po prostu śmiesznym. I, co może najistotniejsze, Harari nie ocenia, nie zajmuje żadnego stanowiska z punktu widzenia moralnego. Jego synteza ludzkości dokonana została poza kategoriami dobra i zła, pokazując jednocześnie niesamowity rozdźwięk między losem jednostki a całej ludzkości. Harari definiuje z chirurgiczną precyzją etapy rozwoju homo sapiens, wyjaśnia jego emancypację na tle innych gatunków, które dziś uważamy za tzw. zwierzęta, udowadnia trzy najważniejsze umiejętności ludzkie, dzięki którym stworzyliśmy cywilizacje (a tak naprawdę: cywilizację) i pokazuje, że w gruncie rzeczy dążymy do ununifikacji, totalnego uniwersalizmu i bycia członkami wielkiej wyobrażonej wspólnoty za cenę indywidualizmu. Wizja apokaliptyczna? Harari nie jest w swoich rozważaniach pesymistą, jednak raczej dość beznamiętnym analitykiem, co nie znaczy, że jego książki nie mogą szokować. W końcu są całą prawdą o każdym z nas. Uwaga! Po tej lekturze nic już nie będzie takie jak dawniej, na każdym kroku czeka konfrontacja z abstrakcyjnością konstruktu dnia powszedniego: pracy, statusu społecznego, zawartości portfela, wyświetlacza zegara. Wszystko jest jedną wielką grą według setek tysięcy misternie ułożonych reguł. I jest nas ponad 7,5 miliarda mniej lub bardziej zaangażowanych graczy akceptujących te reguły. Nasz własny matrix.

Już sam Szczygieł Donny Tartt dorównuje objętością Sapiensowi i Homo Deus łącznie. Przez pierwszych 800 stron (sic!) lektury, nieudolnie staram się wyłączyć filtr spanikowanej matki, dla której losy głównego bohatera, osieroconego i straumatyzowanego chłopca Theo są kwintesencją najczarniejszych scenariuszy rodzinnych, koszmarów z serii, co może się mojemu własnemu dziecku strasznego w życiu przytrafić, przed czym nie będę go mogła uchronić. Tak też można czytać Szczygła: jako ponad tysiącstronnicowe preludium wykolejenia, tzw. zmarnowanego życia, zamiast szczęśliwej rodziny, mieszkania w dobrej dzielnicy i kariery a la korpo. Czyli zamiast szczęśliwej egzystencji, ujmując sprawę bardziej oględnie. Tym bardziej bolesne jest doświadczenie klęski, że naszemu małemu chłopcu, a z czasem dorosłemu mężczyźnie mimo stwarzania pozorów i mimo szczerych chęci nie udaje osiągnąć się.... czego właściwie? Skoro nasza rzeczywistość jest w zasadzie globalnym status quo wyobraźni większości a doznanie szczęścia namacalnie rzecz biorąc kwestią odpowiedniego poziomu serotoniny, dopaminy i oksytocyny, czyli rozgrywa się na poziomie biochemii (patrz i czytaj: Yuval Noah Harari). Olśnienie wg. Donny Tartt zawiera się na zaledwie kilku ostatnich stronnicach jej opus magnum: Nasze życie jest wypadkową zbiegów okoliczności i świata zewnętrznego. Nie, tak naprawdę nie mamy większego wpływu na to, kim i w jaki sposób się staliśmy, a walka z pewnymi skłonnościami tylku uświadamia nam człowieczą ułomność ale... jest coś w naszym ludzkim życiu, co pozwala nam mimo wszystko doświadczyć szczęścia i nie poddać się nihilizmowi. To coś autorka Tartt konkretyzuje w cytacie otwierającym piąty rozdział historii Theo:

Posiadamy sztukę, aby nie zniszczyła nas prawda.*
(Wir haben die Kunst, damit wir nicht an der Wahrheit zu Grunde gehen.)


Zatem Friedrich Nietzsche.
Ten sam, który uśmiercił boga. Wybór Tartt nie jest bynajmniej przypadkowy. Przekaz jej książki właśnie taki: To sztuka, czy może inaczej, doznanie piękna, nawet jeśli w dość indywidualnym wymiarze nadaje sens naszemu bytowi, jest być może jedynym śladem istnienia jednostki i wyrazem ludzkiej alienacji, nazwijmy ją wyjątkowością, wśród wszystkich znanych nam istnień. Nomen omen także w rozmyślaniach Harari´ego  o poczuciu szczęścia i sensu życia znalazło się odwołanie do Nietzschego (Kto ma "po co" żyć, zniesie każde "jak".)

Krótko po przeczytaniu Szczygła wybrałam się do Wiednia na światowego rozmachu wystawę dzieł P. Bruegel`a starszego (taki zbieg okoliczności, jakich wiele, igrających z ludzkim rozumem i wyobraźnią). I kiedy już wyzbyłam się irracjonalnego strachu przed zamachem terrorystycznym, którą to okoliczność również zawdzięczam pisarskiemu kunsztowi autorki Tartt, zatraciłam się zupełnie w obrazach i rycinach, które tak dobrze znam od najmłodszych lat z książek i albumów o malarstwie niderlandzkim. Przez ułamek chwili doznałam równie bolesnego oświecenia, które stało się udziałem bohatera Szczygła:

[...] naszło mnie mdłe poczucie, jakby moje własne życie w porównaniu z tym było bezcelową, ulotną wiązką energii, krótkotrwałym zwarciem biologicznej elektryczności, równie obojętnym, jak rozbłysk latarni ulicznych, mijanych w zawrotnym tempie.*

Obrazy, które powstały prawie pół tysiąca lat temu do dzisiaj hipnotyzują kolorem, formą. Twarze i gesty mówiące z przeszłości, wciąż zrozumiałe, poruszające w nas odbiorcach elementarną strunę. W końcu prawdziwa sztuka ma nad nami nieocenioną przewagę (daje do zrozumienia Donna Tartt): Jest nieśmiertelna.

Na razie - dodałby zapewne Yuval Noah Harari...


Szczygieł, obraz C. Fabritiusa, muza i motyw przewodni
 powieści Donny Tartt o tym samym tytule.




Fascynująca podróż do przeszłości i przyszłości naszego gatunku.




Pieter Bruegel, Dulle Griet, 1563





*tłumaczenia własne z języka niemieckiego