piątek, lutego 14, 2014

Walentynki wierszem

Niektórzy lubią poezję... choć takich zadeklarowanych miłośników nie ma zbyt wielu - tak można bardzo pobieżnie streścić utwór Wisławy Szymborskiej pt. Niektórzy lubią poezję. Ja raczej poezję lubię. I to, że mało jej na bq podyktowane jest faktem, że zdecydowanie bardziej lubię lirykę czytać, niż komentować. Jest coś bardzo osobistego w tym, jak czytamy wiersze, jak je rozumiemy i przeżywamy.

Dzisiaj święto zakochanych i nie będę narzekać, że to komercja, nakręcanie kapitalistycznej maszynki do mielenia pieniędzy i w ogóle bezsens. Jeżeli taki dzień ma pomóc komuś przypomnieć o uczuciu... przełamać nieśmiałość, albo, co ważniejsze, skorupę rutyny w związku...- to czemu by nie? A że przy okazji kwiaciarnie trochę podreperują zarobki...

Zakochani czytają wiersze, czasem nawet je piszą, co w historii poezji zaowocowało wcale złymi przykładami na zasadność takiej korelacji. Może stąd się wzięło powiedzenie o prozie, jako o czymś codziennym bez polotu i afektów. Pewnie dlatego, że stan zakochania nie znosi długich tekstów, kocha się wierszem.

Pięknie jest dostać lub podarować wiersz miłosny, choć bardziej przezornie jest wyręczyć się przy tym kimś po fachu i nie zapomnieć nadmienić autora, żeby uniknąć przykrych sytuacji tłumaczenia się z plagiatu.
Nie mam ulubionego wiersza, mam za to jeden taki, który wzraża moje uczucie i kilka lat temu nadrabiając niepewny akcent węgierski głośnością, wykrzyczałam go niedzielnym rankiem z ogrodu w stronę okna sypialni mojej Walentynce aka mojemu mężowi. 
Wiersz Tétova óda napisał w maju roku 1943 Miklós Radnóti. Najlepiej rzecz jasna czytać w oryginale, bo tylko wtedy odczujemy pełne brzmienie tego pięknego tekstu. Dla tych, którzy nie władają językiem węgierskim, znalazłam w internecie angielskie tłumaczenie wg. Thomasa Ország-Land.


Miklós Radnóti

                                         Tétova óda

Mióta készülök, hogy elmondjam neked
szerelmem rejtett csillagrendszerét;
egy képben csak talán, s csupán a lényeget.
De nyüzsgő s áradó vagy bennem, mint a lét,
és néha meg olyan, oly biztos és örök,
mint kőben a megkövesült csigaház.
A holdtól cirmos éj mozdul fejem fölött
s zizzenve röppenő kis álmokat vadász.
S még mindig nem tudom elmondani neked,
mit is jelent az nékem, hogy ha dolgozom,
óvó tekinteted érzem kezem felett.
Hasonlat mit sem ér. Felötlik s eldobom.
És holnap az egészet ujra kezdem,
mert annyit érek én, amennyit ér a szó
versemben s mert ez addig izgat engem,
míg csont marad belőlem s néhány hajcsomó.
Fáradt vagy s én is érzem, hosszú volt a nap, -
mit mondjak még? a tárgyak összenéznek
s téged dicsérnek, zeng egy fél cukordarab
az asztalon és csöppje hull a méznek
s mint színarany golyó ragyog a teritőn,
s magától csendül egy üres vizespohár.
Boldog, mert véled él. S talán lesz még időm,
hogy elmondjam milyen, mikor jöttödre vár.
Az álom hullongó sötétje meg-megérint,
elszáll, majd visszatér a homlokodra,
álmos szemed búcsúzva még felémint,
hajad kibomlik, szétterül lobogva,
s elalszol. Pillád hosszú árnya lebben.
Kezed párnámra hull, elalvó nyírfaág,
de benned alszom én is, nem vagy más világ,
S idáig hallom én, hogy változik a sok
rejtelmes, vékony, bölcs vonal hűs tenyeredben.


Fanni Gyarmati

A hesitant ode

How long I have prepared, dear, to describe to you
the secret constellation of my love,
perhaps its substance only, just in a single image.
Your teeming sense within me floods like life itself
and sometimes it is timeless, certain and secure:
eternal like a fossil shell within a rock.
The silken, feline moonlit night above my head
begins the hunt for buzzing tiny dreams in flight.
And still I have not managed to describe to you
how much it means to me to sense your caring gaze
as it hesitates upon my hand when I’m at work.
No similes will do. I scrap them as they come.
I will begin this whole attempt again tomorrow
because I am worth only as much as the words
within this poem, and my search will keep me going
until I am reduced to bones and tufts of hair.
You’re tired. It’s been a long day for me also.
What can I say? The objects, look! exchange their glances
in praise of you; a broken cube of sugar sings
on the table; and a drop of honey falls and, like
a ball of gold, it glitters on the tablecloth;
and spontaneously now, an empty tumbler rings out:
it’s glad it lives with you. Perhaps I’ll have the time
to tell you what it’s like when it expects you home.
Descending darkly, flocks of dreams approach you lightly,
they flit away yet keep returning to your brow.
Your drowsy eyes still send a last farewell towards me.
Your loosened hair cascades in freedom. You’re asleep.
The lengthy shadow of your eyelids softly flutters.
Your hand, a resting birch twig, falls upon my pillow.
I share your sleep: you’re not a different world;
and even here I sense as a multitude of secret
and thin, sage lines relax in the tranquil palm of your hand.




Jeszcze tylko słów kilka o autorze Radnótim. Ma on w swoim dorobku parę innych bardzo dobrych wierszy. Nie piszę: wiele, bo też nie było mu dane dużo napisać. Jego życiorys to jednocześnie czarna karta europejskiej, a w szczególności węgierskiej historii. Radnóti urodził się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie: w rodzinie zasymilowanych Żydów w Budapeszcie początku XX wieku... Z przekonania w latach 40-tych przyjął wiarę katolicką, choć wiedział, że tym nie zdoła sobie już wtedy pomóc. Zginął w czasie marszu śmierci, jako przymusowy robotnik, zastrzelony przez strażnika.

Ps. Radnóti Miklósné Gyarmati Fanni, czyli ukochana i wdowa po Radnóti´m zmarła dokładnie dzień po napisaniu powyższego postu, dzień po Święcie Zakochanych...

niedziela, lutego 09, 2014

Budapest / Newyork

Wróciłam do Budapesztu tak, jak wraca się do siebie. 
Wróciłam do mojego miasta pamiętającego czasy, kiedy było światową metropolią, choć jego mieszkańcy już dawno o tym zapomnieli, albo raczej ci, którzy pamiętali, też już odeszli w niepamięć. Wróciłam do Budapesztu trochę podkolorowanego własną wyobraźnią i wybiórczym wspomnieniem, ale moje uczucie zniosło kolejną próbę rzeczywistości - nawet tych durnych olbrzymich plakatów pseudowyborczych szpecących fasady secesyjnych kamienic. Wróciłam na krótko, na chwilę, żeby rozkochać się jeszcze bardziej w panoramie Budy, w peszteńskich zaułkach, w tej tak drogiej mojemu uchu melodyjności węgierskiego języka. A tak się składa, że moim powrotom zawsze towarzyszy literacka czkawka.
Siedzę w Nowym Jorku a dokładniej rzecz ujmując w budapeszteńskim Newyork'u. Pierwszy raz. Złamałam się, zdradziłam Pragę i Europę, Centrala i Hadika. Jestem tu po raz pierwszy, bo naczytałam się tyle, że trudno... Siedzę pomiędzy mocną czarną kawą a pewnym eksperymentem: gorącą białą czekoladą z malinową palinką i miętową śmietaną. Jest tutaj tak, jak się spodziewałam - bombastycznie, bardzo barokowo; złoto i marmur leją się z sufitu po ścianach, trudno skupić się na gastronomii, ale kawa przyzwoita, eksperyment też okazał się pozytywny. Dookoła sami turyści, pewnie też czują się, jakby siedzieli u pana Boga w kościele na kawie. Na fortepianie przygrywa melodię przewodnią Lovestory jakiś sympatyczny muzyk, widocznie znudzony zadaniem, za które mu tutaj płacą. O szklany blat naszego stolika radośnie grzmoci swoimi zabaweczkami moja córka i jest w tym coś z świętokradztwa w tej świątyni... Rozglądam się dookoła, na szczęście jest jeszcze jedne dzieciate towarzystwo, inni goście zdają się być pobłażliwi. Nota bene nasz stolik poświęcony jest  pamięci Janikovszky'ej Ewy, węgierskiej ikonie literatury dziecięcej, o której z pewnością jeszcze napiszę, więc chyba nie przeoczyłam przy wejściu tabliczki z zakazem wstępu psom i dzieciom.
Jestem tutaj, choć kiedyś wzorem węgierskiego poety Endre Ady'go zarzekałam się, że we wtedy świeżo co odrestaurowanym Newyork'u noga moja nie powstanie. A stało się inaczej za sprawą monografii Noémi Saly o budapeszteńskich kawiarniach (Törzskávéházamból zenés kávéházba. Séta a Budapesti körutakon), w której rozsmakowałam się bez reszty.
Newyork to pod konic XIX wieku ponoć najpiękniejsza kawiarnia na świecie (Po drugiej wojnie światowej należał mu się z pewnością także tytuł najpiękniejszego magazynu na świecie). Swoją drogą, jeżeli już jesteśmy przy superlatywach, to chciałabym nadmienić, że to właśnie Węgrzy pochwalić mogą się... najpiękniejszym McDonalds'em. Nie wiem, czy od tego byle jakie jedzenie zyskuje na smaku, ale faktem jest, że lokalizacja pod dachem kompleksu Dworca Zachodniego zaprojektowanego przez Eiffel'a dodaje tej fastfoodowni niewątpliwych walorów wizualnych. Wracając jednak do Newyork'u... Jeśli wspomnieć, że swój wygląd kawiarnia zawdzięcza architektom łaźni Széchenyi i peszteńskiej Akademii Muzycznej, to w zasadzie powinno obyć się bez dalszego zgłębiania tematu. Ponoć mimo wielkiej pompy cechował Newyork dość demokratyczny duch i było to miejsce atrakcyjne tak samo dla arystokrtów, jak i peszteńskich filistrów i lokalnej bohemy. I tylko pisarz Gyula Krúdy miał się pożalić, że popołudniami grube baby z dzielnicy Erzsébetváros zajmują wszystkie stoliki, tak, że nie sposób znaleźć miejsca.

Piliśmy żółte przemieszane z czerwonym, także zielone, najrozmaitsze nieujarzmione likiery - zaczął Kornél Esti - Gorączkowaliśmy się całą noc. Około czwartej nad ranem podnosiliśmy się z miejsc. Na zewnątrz siąpił czarny styczniowy deszcz. [...] Mieliśmy po dwadzieścia lat, niczego nie chcieliśmy tak bardzo, jak zostać pisarzami, nie mieliśmy do roboty nic innego, jak możliwie najszybciej poznać życie - takie słowa dyktuje swojemu ulubionemu bohaterowi w jednym z opowiadań Dezső Kosztolányi, t e n Kosztolányi, literackie bożyszcze Węgier początku XX wieku. Węgierscy literaci do Newyork'u schodzili się chętnie i tłumnie bo przez dekady to właśnie tam rozgrywało się życie towarzyskie stolicy. Dla kawiarni była to klientela mało opłacalna, jednak przynosząca inne niewymierne korzyści, dlatego pisarzy nie tylko tolerowano, ale i dokarmiano. Za kilka fillér'ów zamówić można było tzw. małe literackie: ser, masło, trochę wędliny z niezliczoną ilością bułek. Prawdziwym mecenasem wygłodniałych pisarzy był główny kelner Gyula Reisz, który jeśli tylko przekonany o czichś zadatkach na dobrego pisarza, udzielał delikwentowi nieograniczonego kredytu. Kto zaś nie zyskał uznania, na próżno próbował się wkupić w jego łaski - kuchnia Newyork'u nigdy już nie będzie stała mu otworem. Saly w swojej książce przytacza pewną anegdotę o tym, jak wspomnianemu już Krúdy'iemu udało się podstępem wymóc na Reisz'ie śniadanie dla młodszych kolegów po piórze bez grosza (Sprawiedliwie należałoby dodać, że sam Krúdy zasobnością portfela nie grzeszył nigdy, za to zawsze lubił dobrze zjeść i wypić. Te dwa fakty przyczyniły się do jego szybkiej śmierci w biedzie). Kiedy kelnerzy odmówili podania na kredyt literackiego trójce młodych pisarzy, zamówił Krúdy do Newyork'a wóz z trumnami i kiedy zaczęto trumny te wyładowywać, przestraszeni goście w popłochu opuszczali sale, a kelnerzy padli przed Krúdy'm na kolana, prosząc by się zmiłował, nie robił skandalu i nie ruinował lokalu, wtedy spytał ponoć tylko: Będzie śniadanie dla tych panów? I było...
Dopiłam moją kawę. Zdaje się, że dziś pisarze nie włóczą się już po kawiarniach, żeby uczyć się życia, nie szukają tam ani inspiracji, ani towarzystwa. Przynajmniej tutaj ich nie ma, nie widać ani laptopów, ani samotnych zamyślonych głów gorliwie notujących coś na serwetkach. Za to co rusz błyskają flesze aparatów fotograficznych. Jakie to były czasy, kiedy całe redakcje przesiadywały w kawiarniach (Także w Newyork'u jakiś czas zbierało się wyborowe towarzystwo Nyugat'u, choć w zasadzie ich miejscem był Central), a przy odrobinie szczęścia w jednym lokalu można było spotkać Karinthy'ego, Babits'a i Kosztolányi'ego...
Tymczasem żegnaj mój miły Budapeszcie! Wkrótce znów Cię odwiedzę. Żegnajcie dobre duchy przeszłości!
Wróciłam na niemiecki grunt. Poniekąd do mojej ojczyzny z wyboru: Wahlheimat... Wróciłam też do niemieckiej literatury, mojego dawnego pupila, który jednak w ostatnich latach jakoś po macoszemu obrasta w kurz na regałach. Teraz żyję twórczością i osobą Thomasa Manna. Wraca do mnie ta fascynacja wręcz cyklicznie. Obiecuję, że niebawem bardzo się na ten temat rozpiszę a nazwisko Mann jeszcze wielokrotnie zagości na łamach bq.

Na koniec jeszcze dwa zdjęcia z peszteńskiego Newyork'u:










Ps. Thomas Mann też pił kawę w Newyork'u...