sobota, stycznia 10, 2015

Na początek trochę smutno - John Green

Zupełnie niezamierzenie zaczynam ten rok od deprymujących lektur. Kupując książkę Johna Greena nastawiałam się na nieco ambitniejszy romans, tymczasem same egzystencjalne smutki wyniknęły z tej mojej quasi romantycznej lektury: choroba, wartość życia, śmierć i zapomnienie... Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że książka Greena zaliczana jest do literatury młodzieżowej, adresowana więc do nieco młodszego odbiorcy. Przeczytałam i pomyślałam niepoprawnie, że poza mną czytają ją chyba tylko chorzy na raka. I ich rodziny. I pewnie jeszcze inni bliscy niespokrewnieni. Jest to w oparciu o fakt, że tytuł Gwiazd naszych wina stał się międzynarodowym bestsellerem dość smutnym obrazem rozprzestrzenienia tej choroby. 
Nie ukrywam, że powieść Johna Greena nigdy nie będzie zaliczać się do moich książkowych faworytów, po części dlatego, że daleko jej do walorów dobrej literatury, poza tym jakoś nie bardzo frapują mnie historie miłosne amerykańskich nastolatków, ale - nie doszukując się głębszego sensu tam, gdzie go nie ma - może i to właśnie jest sednem sprawy: Hazel Grace i Augustus, więc głównym bohaterom tej historii nie jest dane dojrzeć, że już nie wspomnę o zestarzeniu się, a nam poznać ich dalszych losów. Szkoda, bo obydwoje mieliby potencjał na stanie się niebanalnymi dorosłymi. Zamiast tego już na zawsze zostaną nieuleczalnie chorymi dziećmi. A ich historia - trochę smutna, trochę przerysowana, gdzieniegdzie nieprawdopodobna. Ale jedno trzeba Greenowi oddać: opisał zupełnie szczerze proces odczłowieczenia przez postępującą chorobę, odbierając tej nieszczęsnej historii miłosnej patosu, pokazał, że życie za wszelką cenę i na każdych warunkach nie jest tym upragnionym happy end'em. I ciekawe, że czytelnik sam z każdą kolejną stroną uczy się zgody, by pozwolić godnie odejść komuś (rzecz jasna, fikcyjnemu), kogo najbardziej chciałby ocalić. 
Brr... czas otrząsnąć się z tych bezdennych myśli. A tak mi się marzy romansidło na miarę Wichrowych wzgórz...