poniedziałek, grudnia 31, 2018

#metoo - Ja też wydam książkę! - Lektury Małej Mi

Pewnego dnia, zaledwie zabraliśmy się do roboty, Lasse powiedział do Ollego:
- Petruska saldo bumbum.
A Olle odpowiedział:
- Kolifink, kolifink.
A Bosse:
- Mojsi dojsi filibom ararat.
Zapytałyśmy ich, co to ma znaczyć, a Lasse odpowiedział, że jest to specjalny język, który tylko chłopcy rozumieją. Dla dziewczynek jest za trudny.


To cytat z Dzieci z Bullerbyn, książki, którą kiedyś czytała mi Mama, a teraz ja czytam ją moim dzieciom. Trudno nagiąć ją do dzisiejszych realiów, podobnie jak wiele innych klasyków literatury (nie tylko) dziecięcej, a jednak rok 2018 trwale zmienił coś w naszej świadomości i nagle z sympatycznych urwisów Lasse, Bosse i Olle stali się w moich oczach zalążkami męskich szowinistów. Co się stało? Na hasło #metoo wysypały się całe stosy trupów z szaf, w najróżniejszym stadium rozkładu. Pomijając fakt tragedii, traumy czy choćby poczucia krzywdy i dyskomfortu ofiar wszystkich tych historii  #metoo jest z punktu widzenia społecznego niesamowicie pozytywne, wręcz przełomowe. Pierwszy raz kwestia nadużycia władzy, pozycji, seksizm czy wręcz przemoc na tle seksualnym stały się tematem światowej dyskusji, a jej głosem (często głosem ofiar) jest głównie głos kobiety (niestety). Zmienia się dzięki temu nasza świadomość, uwrażliwia percepcja, także kultury i sztuki. A to z kolei generuje dyskusje, wcale łatwe czy oczywiste. Bez Internetu ten gobalny zasięg #metoo nie byłby możliwy, ale Internet nie jest już tylko medium, jest o wiele potężniejszym narzędziem, ma wręcz moc sprawczą. Jeszcze całe lata przed cezurą #metoo autorki i designerki Elena Favilli i Francesca Cavallo zaczęły zastanawiać się nad tymi klasycznymi lekturami dla dzieci. Być może nie na przekór Astrid Lindgren (która bądź co bądź oprócz urwisów z Bullerbyn stworzyła też postać dziewczynki najsilniejszej na świecie; Pipi Pończoszanki), ale na pewno z niechęci do archetypu księżniczki, którą nieudolny acz hojny król oddaje niczym krowę w nagrodę za uratowanie własnego królestwa. Współczesna literatura dziecięca niby zdołała się z tą wizją kobiecego losu zawsze w cieniu walecznego samca, czy to szewca czy innego zakutego łba rozprawić, niemniej nadal pokutują wyobrażenia, że każda z płci powinna posiadać swoje odrębne światy zainteresowań, podobnie jak nadal rozdzielna jest kolorystyka konfekcji dziecięcej. Panie Favilli i Cavallo miały pomysł na inne losy bohaterek dziecięcych książek, losy z życia wzięte, zresztą, zobaczcie sami...





I to właśnie dzięki Internetowi, a raczej dzięki użytkownikom portalu kickstarter Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek, bo taki jest tytuł polskiego przekładu Rebelgirls stały się największym sukcesem wydawniczym w historii crowdfundinguu. Autorki Favilli i Cavallo wcześnie wyczuły nadchodzące zmiany, a niesamowity odzew społeczności kickstartera był sukcesem wydawniczym in spe. Wydać książkę bez znajomości i uciążliwych układów z wydawnictwem, bez utarczek z lektorem, to też dobrodziejstwo Internetu. Może zabraknie wspomnień, jakie stały się udziałem chociażby J.K. Rowlling, kiedy kolejne wydawnictwa odrzucały jej opowieści o dzisiaj kultowym już Harrym Potterze, a sama autorka, aktualnie milionerka, zdana była na zapomogę socjalną, ale z drugiej strony ta forma publikacji jest jednocześnie najlepszą metodą prognozy sukcesu wydawniczego. Dla samych wydawnictw to ostatecznie też możliwość dobrego dealu na zakup tzw. copyright bez większego ryzyka. Poza wymiernym sukcesem liczonym w ilości sprzedanych egzemplarzy, jest jeszcze ten osobisty, często o wiele ważniejszy. W tym roku H. zrobiła reklamę książki wydanej przez Klub Polki na Obczyźnie. Jako, że A. nie tylko dotarła do tytułu Świat według Polki, ale też podarowała mi jeden jego egzemplarz (za co bardzo dziękuję), miałam okazję poczytać o moich rodaczkach, często również blogerkach, które szukają szczęścia na całym świecie, od Kanady po Wietnam, od Finlandii po Egipt. Nomen omen książka napisana przez kobiety dla kobiet. Może nie kawał porywającej literatury (poziom jest zbyt różnorodny a teksty krótkie, choć znajdują się wśród nich także prawdziwe perełki), ale na pewno budujący akt emancypacji: Jestem polską kobietą i daję sobie radę gdziekolwiek, choćby i wśród pustynnych nomadów. A poza tym udało się wydać książkę o tych emigracyjnych doświadczeniach (Uwaga, do tematu wrócimy już w styczniu)! To taki pozytywny aspekt #metoo: więcej kobiecej solidrności i więcej siły na zamiary, trawestując Mickiewicza, który choć kobietą nie był,  to przynajmiej także poznał uroki i bolączki emigracji.

Niemiecki tygodnik Der Spiegel pod wpływem debaty #metoo wydał w tym roku numer (41 z datą 10.10.2018) poświęcony wyłącznie kobietom, głównie zresztą niemieckim. I lektura tego czasopisma uświadamia cały dylemat żeńskiej części społeczeństwa: stoimy w bolesnym rozkroku, jeśli to jeszcze nie szpagat, między przymusem, a czasem nawet chęcią bycia kobietą z całą wynikającą z tego faktu fizycznością, a próbą odebrania mężczyznom prymatu wiedzy, władzy, statusu społecznego, finansowego. Taka forma równouprawnienia jest atakowana nie tylko przez mężczyzn ale i przez niektóre kobiety. I nie ma zgodnej odpowiedzi na pytanie, czy prawdziwa feministka powinna wbijać się w seksowne ciuchy, nawet jeśli to jej własna decyzja, skoro tym samym staje się potencjalnym obiektem seksualnym...? A czy powinna rodzić dzieci? Że już nie wspomnę o kobietach, które z pełną świadomością traktują swój seksapeal jako narzędzie i środek do celu. Niemcy to kraj, którym od trzynastu lat rządzi kobieta. Kiedy Angelę Merkel spytano podczas jednej z debat politycznych o to, czy jest feministką, zwykle perfekcyjnie opanowana pani kanclerz wyraźnie się speszyła i po chwili zastanowienia odparła, że chyba nie. Ambaras Angeli Merkel łatwo zrozumieć, bo feminizm jest trochę jak pomieszanie komunizmu z ekstrawagancją, ciężko na dobrą sprawę się w nim połapać.  Za to Angela Merkel jest z pewnością kobietą, jedną z niewielu na tak ważnym stanowisku i bez najmniejszych kompleksów wobec swoich męskich kontrahentów pełni swoje funkcje. I mimo że, inaczej niż mężczyźni jej pokroju, postrzegana jest często przez pryzmat swojej fizyczności, albo przynajmniej garderoby, to już nie jej problem, a nasze osobiste #metoo. Bo każdy ma jakieś własne zadanie domowe w tej kwestii. Moim jest uparte wkładanie figurki strażaczki do zabawkowej remizy Bobka, z której wyrzucana jest za fakt bycia kobietą i czytanie Małej Mi Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek, tak, żeby jej marzenia nie kończyły się na ślubie z księciem. Oczywiście czytać i oswajać z równouprawnieniem trzeba i małych mężczyzn, bo niedaleko pada małpa od jabłoni* (genialne połączenie darwinizmu z ewolucją wg. Biblii, nieprawdaż??). Autorki Elena Favilli i Francesca Cavallo były także świadome tej potrzeby i po drugim tomie Rebelgirls ukazał się tytuł Stories for Boys Who Dare to be Different**. Ja tymczasem obojgu dzieciom razem czytam o perypetiach Jasia i Janeczki spisanych przez Annie M.G. Schmidt, której nagrodę im. H.Ch. Andersena w 1988 roku wręczała sama Astrid Lindgren. Nie tylko dlatego, że Schmidt była kobietą o imponującym charakterze i kręgosupie moralnym, ale przede wszystkim dlatego, że Jaś i Janeczka są równowartościowymi charakterami: mają naprawdę po równo za uszami!


* Przyznaję, że pomysł na tę innowatorską wersję starego powiedzenia został zaczerpnięty z lektury Speck lass nach! Bastiana Sicka, czyli autora kultowej rubryki Zwiebelfisch, guru germanistów i germanofilów, a mnie zawdzięczacie tylko jego błyskotliwy przekład...
** Niestety nieco się zapędziłam zwiedziona łudząco podobną szatą graficzną, jednak to co napisałam jest nieprawdą: Tytuł Stories for boys who dare to be different (Opowieści dla chłopców, którzy chcą być wyjątkowi) jest autorstwa Bena Brooksa. Mój błąd uświadomił mi nomen omen dopiero prezent urodzinowy dla Bobka od P. i O. w postaci tej właśnie książki. Dziękuję w imieniu własnym oraz solenizanta!

poniedziałek, grudnia 17, 2018

Skąd przyszliśmy, dokąd zmierzamy i co po nas pozostaje: Donna Tartt i Yuval Noah Harari

Być może to trzy najistotniejsze pytania, jakie można postawić sobie w życiu. Być może trzeba to zrobić, niczym życiowy rachunek sumienia, najlepiej zanim wiek i fizyczna ułomność odrą nas z pełni świadomości. Być może, wbrew pozorom, nie są to pytania bez odpowiedzi.

Jeśli miałabym ogłosić mój prywatny ranking najważniejszych lektur roku bieżącego, a zdaje się, że nadszedł już czas na wszelkie podsumowania, na pierwszym miejscu znalazłyby się ex aequo w kategorii beletrystyki Szczygieł Donny Tartt oraz tytuł popularnonaukowy: Sapiens. Od zwierząt do bogów (jak i jego kontynuacja Homo Deus, ale o tym szerzej już w 2019 roku. ) autorstwa Yuvala Noah Harari'ego. Są to książki, które wstrząsnęły moją świadomością bycia człowiekiem.

Wbrew pozorom wydawniczy sukces nowojorskiej pisarki oraz jerozolimskiego wykładowcy historyka łączy wspólny mianownik: niesamowicie uniwersalny obraz ludzkiego losu, naszej motywacji i życiowych celi. Obydwoje dają błyskotliwy ogląd istoty człowieczeństwa.

Harari jest mistrzem syntezy poprzez wieki i dziedziny naukowe, przez warstwy społeczne i grupy etniczne. Składa puzzle historii, biologii, nauki i sztuki, łączy to co minione z tym, co napędza nasz byt dziś. Fenomenem Harari'ego jest to, że umiejętnie przekuwa liczby, fakty i wszystko to, co czysto fizyczne na wykładnik niematerialny. Będąc naukowcem snuje rozważania na temat poczucia szczęścia, ludzkiej duszy czy wiary nie tracąc wiarygodności i nie stając się po prostu śmiesznym. I, co może najistotniejsze, Harari nie ocenia, nie zajmuje żadnego stanowiska z punktu widzenia moralnego. Jego synteza ludzkości dokonana została poza kategoriami dobra i zła, pokazując jednocześnie niesamowity rozdźwięk między losem jednostki a całej ludzkości. Harari definiuje z chirurgiczną precyzją etapy rozwoju homo sapiens, wyjaśnia jego emancypację na tle innych gatunków, które dziś uważamy za tzw. zwierzęta, udowadnia trzy najważniejsze umiejętności ludzkie, dzięki którym stworzyliśmy cywilizacje (a tak naprawdę: cywilizację) i pokazuje, że w gruncie rzeczy dążymy do ununifikacji, totalnego uniwersalizmu i bycia członkami wielkiej wyobrażonej wspólnoty za cenę indywidualizmu. Wizja apokaliptyczna? Harari nie jest w swoich rozważaniach pesymistą, jednak raczej dość beznamiętnym analitykiem, co nie znaczy, że jego książki nie mogą szokować. W końcu są całą prawdą o każdym z nas. Uwaga! Po tej lekturze nic już nie będzie takie jak dawniej, na każdym kroku czeka konfrontacja z abstrakcyjnością konstruktu dnia powszedniego: pracy, statusu społecznego, zawartości portfela, wyświetlacza zegara. Wszystko jest jedną wielką grą według setek tysięcy misternie ułożonych reguł. I jest nas ponad 7,5 miliarda mniej lub bardziej zaangażowanych graczy akceptujących te reguły. Nasz własny matrix.

Już sam Szczygieł Donny Tartt dorównuje objętością Sapiensowi i Homo Deus łącznie. Przez pierwszych 800 stron (sic!) lektury, nieudolnie staram się wyłączyć filtr spanikowanej matki, dla której losy głównego bohatera, osieroconego i straumatyzowanego chłopca Theo są kwintesencją najczarniejszych scenariuszy rodzinnych, koszmarów z serii, co może się mojemu własnemu dziecku strasznego w życiu przytrafić, przed czym nie będę go mogła uchronić. Tak też można czytać Szczygła: jako ponad tysiącstronnicowe preludium wykolejenia, tzw. zmarnowanego życia, zamiast szczęśliwej rodziny, mieszkania w dobrej dzielnicy i kariery a la korpo. Czyli zamiast szczęśliwej egzystencji, ujmując sprawę bardziej oględnie. Tym bardziej bolesne jest doświadczenie klęski, że naszemu małemu chłopcu, a z czasem dorosłemu mężczyźnie mimo stwarzania pozorów i mimo szczerych chęci nie udaje osiągnąć się.... czego właściwie? Skoro nasza rzeczywistość jest w zasadzie globalnym status quo wyobraźni większości a doznanie szczęścia namacalnie rzecz biorąc kwestią odpowiedniego poziomu serotoniny, dopaminy i oksytocyny, czyli rozgrywa się na poziomie biochemii (patrz i czytaj: Yuval Noah Harari). Olśnienie wg. Donny Tartt zawiera się na zaledwie kilku ostatnich stronnicach jej opus magnum: Nasze życie jest wypadkową zbiegów okoliczności i świata zewnętrznego. Nie, tak naprawdę nie mamy większego wpływu na to, kim i w jaki sposób się staliśmy, a walka z pewnymi skłonnościami tylku uświadamia nam człowieczą ułomność ale... jest coś w naszym ludzkim życiu, co pozwala nam mimo wszystko doświadczyć szczęścia i nie poddać się nihilizmowi. To coś autorka Tartt konkretyzuje w cytacie otwierającym piąty rozdział historii Theo:

Posiadamy sztukę, aby nie zniszczyła nas prawda.*
(Wir haben die Kunst, damit wir nicht an der Wahrheit zu Grunde gehen.)


Zatem Friedrich Nietzsche.
Ten sam, który uśmiercił boga. Wybór Tartt nie jest bynajmniej przypadkowy. Przekaz jej książki właśnie taki: To sztuka, czy może inaczej, doznanie piękna, nawet jeśli w dość indywidualnym wymiarze nadaje sens naszemu bytowi, jest być może jedynym śladem istnienia jednostki i wyrazem ludzkiej alienacji, nazwijmy ją wyjątkowością, wśród wszystkich znanych nam istnień. Nomen omen także w rozmyślaniach Harari´ego  o poczuciu szczęścia i sensu życia znalazło się odwołanie do Nietzschego (Kto ma "po co" żyć, zniesie każde "jak".)

Krótko po przeczytaniu Szczygła wybrałam się do Wiednia na światowego rozmachu wystawę dzieł P. Bruegel`a starszego (taki zbieg okoliczności, jakich wiele, igrających z ludzkim rozumem i wyobraźnią). I kiedy już wyzbyłam się irracjonalnego strachu przed zamachem terrorystycznym, którą to okoliczność również zawdzięczam pisarskiemu kunsztowi autorki Tartt, zatraciłam się zupełnie w obrazach i rycinach, które tak dobrze znam od najmłodszych lat z książek i albumów o malarstwie niderlandzkim. Przez ułamek chwili doznałam równie bolesnego oświecenia, które stało się udziałem bohatera Szczygła:

[...] naszło mnie mdłe poczucie, jakby moje własne życie w porównaniu z tym było bezcelową, ulotną wiązką energii, krótkotrwałym zwarciem biologicznej elektryczności, równie obojętnym, jak rozbłysk latarni ulicznych, mijanych w zawrotnym tempie.*

Obrazy, które powstały prawie pół tysiąca lat temu do dzisiaj hipnotyzują kolorem, formą. Twarze i gesty mówiące z przeszłości, wciąż zrozumiałe, poruszające w nas odbiorcach elementarną strunę. W końcu prawdziwa sztuka ma nad nami nieocenioną przewagę (daje do zrozumienia Donna Tartt): Jest nieśmiertelna.

Na razie - dodałby zapewne Yuval Noah Harari...


Szczygieł, obraz C. Fabritiusa, muza i motyw przewodni
 powieści Donny Tartt o tym samym tytule.




Fascynująca podróż do przeszłości i przyszłości naszego gatunku.




Pieter Bruegel, Dulle Griet, 1563





*tłumaczenia własne z języka niemieckiego

czwartek, listopada 01, 2018

Z pomocą poezji: Pożegnanie Przyjaciela

Życie - jedyny sposób,
żeby obrastać liśćmi,
łapać oddech na piasku,
wzlatywać na skrzydłach;
być psem,
albo głaskać go po ciepłej sierści;
odróżniać ból
od wszystkiego, co nim nie jest;
mieścić się w wydarzeniach,
podziewać w widokach,
poszukiwać najmniejszej między omyłkami.
 
Wyjątkowa okazja,
żeby przez chwilę pamiętać,
o czym się rozmawiało
przy zgaszonej lampie;
 
i żeby raz przynajmniej
potknąć się o kamień,
zmoknąć na którymś deszczu,
zgubić klucze w trawie;
 
i wodzić wzrokiem za iskrą na wietrze; 
i bez ustanku czegoś ważnego
nie wiedzieć.



Notatka staroświeckiej jak przecinek Wisławy Szymborskiej, podobnie jak cały tomik, z którego pochodzi (Chwila, 2002), to ubranie w słowa czegoś realnie nie istniejącego. To coś nie jest tożsame ze śmiercią, która mimo wszystko sama w sobie jest trywialna, skoro następuje zawsze, można umiejscowić ją w czasie i przestrzeni, nadać jej nawet nazwę, rozłożyć na czynniki pierwsze.

Było - klik - nie ma.

I tylko z tym niebytem wieczny problem. Jak go sobie wytłumaczyć i jak radzić z pamięcią, z tym wręcz fizycznym bólem, poczuciem pustki, jak pożegnać się z kimś, kto odszedł nagle i nigdy już nie powróci? Rozgrywać codziennie od nowa batalię pomiędzy wiarą, nadzieją i miłością, a wszystko w samotności niemego umysłu? Jak mówić o tym bez patosu, bez kłamstw i do kogo, jeśli bez poczucia odrealnienia? Jak zapominać o snach, które bezlitośnie wykorzystują bezbronność stanu umysłu? I po co właściwie, skoro od początku było jasne, że koniec jest nieuchronny...

Po co?- pytam. - Życie - jedyny sposób,/żeby obrastać liśćmi... - odpowiadają słowa uratowane z niepamięci. Przyglądam się płomieniom zniczy, zresztą, one też należą do chwili, zanim się skończą.
Otwieram kopertę z niewysłanym listem. Czytam słowa, które nigdy nie trafiły do adresata, chociaż, o proszę, zapisany został dość niedbale czarnym atramentem. Jego też już nie ma. A mógł przeczytać jeszcze, że właśnie M. wspomina nasze ostatnie spotkanie i w związku z tym moje pytanie bez odpowiedzi po samą wieczność, czy może jeszcze w tym roku wybiera się w te strony..? Ślemy pozdrowienia, a jakże i jeszcze kartę świąteczną własnej roboty, której nigdy już nie zobaczy. I ta natrętna mantra, upierdliwy tryb przypuszczający, że gdyby... to na pewno... nie tak, a inaczej. A przecież ostatnim razem też zaklinałam się, że będę pamiętać, pisać regularnie, robić sensowny użytek z przeklętego telefonu, który teraz milczy nienawistnie.

Skoro muszę się z Tobą pożegnać, to wierszem. Przecież tak samo zaczęliśmy naszą znajomość, a jeśli nie może zrobić tego za mnie Szymborska, tak, jak kiedyś nie zrobił tego za mnie Auden, a jeszcze wcześniej dziecięce modlitwy, to jestem zdana na własne nieporadne słowa. Tutaj i teraz, choć na dobrą sprawę obstawanie przy miejscu i czasie jest już bezzasadne.


imię chłopięce
w popielatym garniturze,
wyrok śmierci
odroczony na kolejne stulecie
z przeszłością na ramieniu
patrzyłeś jasno przed siebie
na młodych
wołaczem
nadziejo na lepsze jutro
walka z totalitaryzmem obojętności
wygrana
czas odpocząć

***Pamięci J. Zieliniewicza***


środa, października 24, 2018

Москва́ - Frankfurt


Moskwa późnym sobotnim wieczorem, nasz pociąg wjeżdża na dworzec Leningradskij. Jak na końcówkę września w rosyjskiej stolicy, jest całkiem ciepło. Poza tym dworcowy zgiełk, zapach spalin i oleju napędowego zmieszanego z wyziewami rozgrzanych ciał wylewających się z pociągowych wagonów pasażerów - wszystko do złudzenia przypomina dworce innych europejskich metropolii, może jest tylko bardziej intensywne, bo tuż obok znajdują się jeszcze Казанский вокзал oraz Ярославский вокзал - moja pierwsza moskiewska zagadka czytelnicza. Dopiero po chwili dostrzegam służby mundurowe, wszędzie obecne twarze bez wyrazu, postaci bez jakichkolwiek cech indywidualnych. Nie wiem, czy z czasem można to w sobie przemóc, ale ja do końca naszej rosyjskiej podróży odczuwam strach przed ich milczącym, rozkazującym sposobem bycia, i awersję do tej mieszaniny pogardy i poczucia wyższości, którą wokół siebie roztaczają. Zaraz przypomina mi się sformułowanie, które przynajmniej w języku polskim jest już reliktem przeszłości: panie władzo... Tak, tutaj rzeczywiście od razu jasne jest, kto ma władzę, a kiedy po raz kolejny prześwietlane są nasze dokumenty i twarze, zaczynam denerwować się, jakbym naprawdę miała coś do ukrycia. Gorzej jest tylko na lotniskach. Dlaczego tak długo przetrzymują A., żeby następnie wypuścic go bez słowa wyjaśnienia? Tutaj się ono zwyczajnie nie należy. 


Frankfurt (nad Menem), niespełna dwa tygodnie później. Dzisiaj tłumy są tu jeszcze większe niż zwykle. Przyjechałam wraz z H. i dziesiątkami tysiecy innych zainteresowanych na międzynarodowe targi książki. To już 70-ty raz, choć dla mnie pierwszy. Frankfurter Buchmesse świętuje rocznicę swojego istnienia wraz z Powszechną Deklaracją Praw Człowieka ONZ. Trzydzieści artykułów, które wydają się na równi oczywiste, co nierealne do urzeczywistnienia... Tak samo dzisiaj, jak i w roku ich spisania. Ale jestem w bezpiecznym Frankfurcie, w samym  środku uprzywilejowanego świata demokracji i dobrobytu białych Europejczyków, więc teoretycznie to wszystko nie powinno być moim osobistym zmartwieniem. Zresztą, jestem we Frankfurcie dla czystej przyjemności i to na niej próbuję się skupić. Do nowo wybudowanego pawilonu, kształtem przypominającego dynię w wersji skandi, wchodzi Dmitry Glukhovsky (za polskim wydawcą przejmuję angielską transkrypcję rosyjskiego imienia i nazwiska).

 Z sympatii do autora chcę wierzyć, że to autoironia, a nie brak dystansu do siebie samego, napędza styl mówienia i poczucie humoru Glukhovsky´ego, który dość nieudolnie udaje zawstydzonego, podczas kiedy moderatorka spotkania, Kerstin Holm opowiada audytorium o kosmopolitycznym życiu, zdolnościach językowych oraz wielu dotychczasowych sukcesach poniekąd młodego jeszcze pisarza (rocznik 1979). Dmitry Glukhovsky opowiada o sobie i swoich książkach w języku niemieckim z francuskim akcentem (o czym mu zresztą przy okazji wspomniałam...). Siedzę w pierwszym rzędzie i  dokładnie obserwuję jego mimikę i gestykulację. Najwyraźniej dobrze się bawi robiąc co jakiś czas zdjęcia publiczności swoim iPhonem, widać, że lubi skupiać na sobie uwagę. Choć szczerze mówiąc, słowa, które padają, nie są szczególnym objawieniem. Wystarczyło przeczytać jedną recenzję i blurba Tekstu, żeby czuć się tutaj absolutnie poinformowanym, choć być może to po prostu kwestia maksymalnie okrojonego czasu, jaki pozostawał do dyspozycji autora. Atmosfera jest luźna, Glukhovsky żartuje właściwie ze wszystkiego, począwszy od siebie (mówi o sobie dysydent kuchenny), po rosyjskie służby specjalne, które z premedytacją nazywa KGB zamiast FSB. Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy niemiecka tłumaczka Gluhowskiego, Franziska Zwerg odczytuje pierwsze akapity Tekstu:

Dworzec Jarosławski walił świeżością i spalinami z lokomotywy. Po kwaśnych oparach plackarty, po przeżartym dymem papierosowym żelazie wagonowych przedsionków osładzanych uryną, tu powietrza było za dużo: nadmiar tlenu od razu uderzał do głowy niczym czajura.Foto: Materiały prasoweDmitry Glukhovsky, "Tekst"Moskwy też było zbyt wiele, po świerkowych korytarzach otwierała się przed przyjezdnymi jak kosmos. Zakutani ludzie przeskakiwali z wagonów przez rów na peron, wyładowywali ściągnięte taśmą klejącą niebieskie chińskie torby w kratę, chwytali je w obie ręce i rozpędzali się wzdłuż peronów w stronę horyzontu jak szturmowce na pasach startowych lotniska. Horyzont był przydymiony i w tej mgiełce majaczyły przyjezdnym pałace, zamki i wieżowce.Ilja nie spieszył się bardziej od innych, nie wiosłował w tej ludzkiej rzece, ale dawał się jej nieść. Wdychał moskiewskie niebo, wpatrywał się w dal odwykłymi oczami, dziwił się w milczeniu. Kolory były żywe jak w dzieciństwie. Wyblakła listopadowa Moskwa kłuła po oczach.I choć do Moskwy przyjechał, to do środka jeszcze nie wszedł. Dworzec był ciągle terytorium otaczającej ją przepoconej i przetłuszczonej Rosji. Tak jak bangladeska ambasada jest w każdym możliwym sensie częścią terytorium państwa Bangladesz.Na końcu peronu było sito. Ilja rutynowo dojrzał je już z daleka, ponad głowami innych. Szare mundury, dobrze odżywione mordy, myszkujące, lepkie spojrzenia. Wprawne. Raz, raz, raz. I nawet służbowy pies na łańcuchu: pełne podobieństwo. On był tu, rzecz jasna, w innym celu. Pewnie po prostu węszy, szukając narkotyków, materiałów wybuchowych. Ale przecież i strach może wywęszyć.Ilja zaczął patrzeć w pustkę, żeby ominąć te myszkujące spojrzenia, żeby nie przyciągnęło go do nich. Zaczął myśleć o niczym, żeby czymś nie pachnieć.– Młody człowieku!Natychmiast posłusznie znieruchomiał. Jak oni go poznali? Po odcieniu skóry? Po zgarbionych plecach? Po pochylonej głowie? Jak pies rozpoznaje zwierzynę?– Pan podejdzie. Dokumenty.Oddał dowód. Przekartkowali do miejsca zameldowania, cmoknęli.– Skąd pan wraca?Kłamać, czy mówić prawdę? Nie będą przecież sprawdzać. Był… Był gdziekolwiek. Na urlopie. U babci. W delegacji. Jak oni to sprawdzą?– Odbywałem karę.– Zaświadczenie o zwolnieniu.Od razu innym tonem. Pańskim.Wyciągnął zaświadczenie. Porucznik odwrócił się z nim, poburczał do radiostacji, posłuchał, co mu odburknęli; Ilja stał w milczeniu, nie dyskutował. Był całkowicie czysty. Siedział od dzwonka do dzwonka: odmówiono mu przedterminowego zwolnienia.– Zresocjalizowałeś się, Iljo Lwowiczu? – porucznik odwrócił się w końcu do niego, ale nie oddawał zaświadczenia, nie wiedzieć czemu składał je na pół.Moskwa odjeżdżała w dal za jego plecami, kuliła się, jej niebo zmniejszało się i zwijało; gwar ludzi i ryk samochodów cichły. Porucznik swoim brzuchem, swoją piersią w panterkę, swoją gębą zastępował całą Moskwę. Ilja niby wiedział, że tamten nic mu nie zrobi. Po prostu trzeba dać mu teraz poczuć, że ma władzę. I wtedy da Ilji odejść. On po to tu stoi, po to wstąpił do służby.– Tak jest, obywatelu naczelniku.– Udajesz się do miejsca zamieszkania?– Do Łobni.– Adres zameldowania?– Depowska 6.Porucznik sprawdził w dowodzie, bez potrzeby mnąc wcześniejsze strony. Był pewnie w wieku Ilji, ale pagony go postarzały. Chociaż to Ilji, a nie jemu, przez ostatnie siedem lat każdy rok liczył się za trzy.– Jedziesz do domu. Masz prawo – mruknął tamten. – Dwieście dwudziesty óóósmy – przeczytał. – Kropka jeden. Co to? Kropka jeden. Przypomnij.– Produkcja. I handel. U mnie to było tylko przygotowanie do handlu, obywatelu naczelniku.Ilja patrzył mu nieco poniżej podbródka – pracownicy służb mają taki specjalny punkt, w który należy patrzeć podczas rozmowy. Nie w oczy i nie w ziemię.Smerf przeciągał czas, podobało mu się, że może go giąć jak kawałek drutu.Wtedy pies nagle zaszczekał na zagonionego Tadżyka z kraciastą jak u wszystkich torbą.– Dobra. Nie zapomnij się zarejestrować – porucznik wetknął Ilji jego zaświadczenie. – I nie handluj więcej.Ilja kiwnął głową, odszedł na bok, schował papiery do ciepłej wewnętrznej kieszeni, w której sam się krył podczas przesłuchania. Porucznik zajął się już Tadżykiem, Tadżyk był bardziej perspektywiczny.Sito go przesiało.Świat po wstrząśnieniu mózgu pomału wrócił do przytomności, zaczął rozmawiać.Ale teraz, kiedy Ilja podszedł do Moskwy bliżej, widział wszędzie tylko to, czego z daleka, z pociągu, nie dało się dojrzeć: mentów. Na placu przed dworcem, przy wejściu do metra, w holach i na stacjach. Całe stada, wszyscy z oczami owczarków. Chociaż może problem był nie w Moskwie, tylko w Ilji.
źródło: https://kultura.onet.pl/fragmenty-ksiazek/dmitry-glukhovsky-tekst-fragment-ksiazki/z1hw62j

Już po pierwszych słowach wspomnienia katapultują mnie z powrotem do Moskwy. Czuję tamte dworcowe zapachy i ogarnia mnie dyskomfort psychiczny, jaki spotęgowany do strachu, przeżywa bohater Glukhovsky´ego, choć on też nie ma sobie niczego do zarzucenia. Przynajmniej jeszcze nie. Tekst nawet nie jest powieścią z kluczem, jest po prostu kluczem do zrozumienia Rosjan, zwłaszcza tych żyjących w Moskwie. Takich, którzy nie patrzą na Kreml jak na atrakcję turystyczną, nie spędzają całego dnia na podziwianiu eksponatów (nieocenionych zresztą) Galerii Tretiakowskiej. Jeśli kiedyś Rosja była krajem Puszkina i Tołstoja, to teraz jest najbardziej krajem Glukhovsky´ego, on (być może nieco na wyrost) jest Dostojewskim Rosji XXI. wieku, a jego Tekst współczesną wersją Zbrodni i kary. Nestety nie było we Frankfurcie okazji, by spytać Glukhovsky´ego o jego literackie wzorce i prototypy postaci Ilji. Ale jasne jest, że autor zakończył tymczasowo swoją przygode ze światem sci-fi i zajął się fikcją literacką na granicy rzeczywistości. Zamiast sieci moskiewskiego metra w postnuklearnej oprawie mamy sieć systemu, politycznych i społecznych zależności i te dwa światy oraz ich mieszkańców łączy jedna twarda rzeczywistość: nie ma życia poza nimi.
Moje myśli krążą nadal na trasie Frankfurt - Moskwa. Próbuję poskładać puzzle z tego co zobaczone, przeczytane i zasłyszane. Uzmysławiam sobię jeszcze raz niesamowity zamysł twórczy, który przyczynił się w znaczącym stopniu do sukcesu dotychczasowych książek Glukhovsky´ego. Mianowicie fakt, że pisarz właśnie moskiewskie metro, ten monstrualny relikt przeszłości uczynił kulisami swojej futurystycznej wizji ludzkości. Mnie samą na każej kolejnej stacji metra w Moskwie na nowo uderzała obecność symboli i nawiązań do czasów Związku Radzieckiego, państwa, które tak naprawdę nigdy nie zostało rozliczone ze zbrodni wojennych, ludobójstwa i terroru. Wystarczy zejść do moskiewskich podziemi, żeby zrozumieć, że ta przeszłość jest wciąż żywa i przekłada się nie tylko na teraźniejszość, ale pewnie i na przyszłość. Rok 2033 jawi się nagle zupełnie nieodległy, jakkolwiek już sama myśl o tym sprawia, że robi się człowiekowi jakoś nieswojo...


Zainteresowanym Glukhovsky´m życzę ciekawej lektury, a poniżej prezentuję kilka impresji z moskiewskich podziemi oraz z tegorocznych  targów książki we Frankfurcie.


 
(Tak pusto na stacjach moskiewskiego metra jest dopiero na krótko przed jego zamknięciem.)

















 Ze znawcą tematu, A. studiujemy plan metra w Moskwie






A to już Frankfurt nad Menem i zapowiedź na rok 2019 




Trzeba przyznać, że Polska zaprezentowała się na targach we Frankfurcie 
bardzo dobrze. Bogata i przede wszystkim różnorodna oferta przyciągała 
uwagę odwiedzających. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć
o stoisku węgierskim... 


Bardzo miła dla oka wystawa słowackich wydawców.






Gruzja była w tym roku gościem honorowym frankfurckich targów książki.








Niestety język gruziński mimo że optycznie
fascynujący był dość sporą barierą. Jednak, jak widać,
 nawet tutaj nie zabrakło bodajże największego
sukcesu wydawniczego Mizielińskich.




Poza tym Gruzini też znają Muminki :)




Wbrew pozorom nawet impreza kulturalna tego pokroju
pełna jest politycznych akcentów. Tutaj statement
 prezentowany przez oficjalny personel obsługujący stoisko 
gruzińskich wystawców.



A tymczasem tuż za rogiem...





Wielkość dosłownie i w przenośni, czyli Der Spiegel ze swoją
bogatą ofertą dyskusji podiumowych przyciągnął prawdziwe
tłumy.





Już za chwilę to właśnie w tym pawilonie odbędzie się...






... kolejne spotkanie autorskie. Od lewej: Kerstin Holm, Dmitry Glukhovsky
oraz tłumaczka na j. niemiecki autora, Franziska Zwerg 






Autor Glukhovsky ze swoją nową książką pt. Tekst





I jeszcze dwie targowe inspiracje na sympatyczne oprawy domowych biblioteczek: