Ok, przyznaję, że zasadniczo jestem nieco opóźniona w czytaniu laureatów literackiej nagrody Nobla. Marzy mi się, żeby kiedyś wyróżniono kogoś, kogo jako autora znam już od dawna, wtedy z dumą i niby od niechcenia będę mogła zaraz następnego dnia po ogłoszeniu werdyktu napisać na bq, że i owszem, czytałam już dawno i mam na ten temat dużo do powiedzenia.
Tymczasem zaznajamiam się z całkiem już pokaźnym dorobkiem twórczym Alice Munro - z czystej przyzwoitości, w końcu Noblistka, ale też dlatego, że lubię literacką formę short story. Zawsze miałam do niej słabość i pewnie tak mi już zostanie. Czytam i dziwię się, że w zasadzie nie ma w tym pisaniu nic szalenie odkrywczego, niesamowicie odmiennego a jednak... Czytam jedno opowiadanie za drugim, potem kolejny tom i w ogóle mnie to nie nudzi. Założę się, że za miesiąc nie będę mogła nawet powierzchownie streścić, o czym opowiadały tytuły Księżyce Jowisza, Dziewczęta i kobiety itd., ale czytam... bo jakoś to wciąga. Przez "to" rozumiem styl Munro, jej pisanie o najzwyklejszych ludziach i ich zwykłych losach. Nie ma wielkich uczuć, namiętności, nie ma ani patosu ani szokującego naturalizmu. Tylko dzień za dniem tych, których dziesiątki mijasz na ulicy i nawet nie pomyślisz, by się za nimi obejrzeć, w najlepszym wypadku tylko muśniesz ich wzrokiem. Czy chcesz o nich czytać? Tak, jeśli opisała to Alice Munro, bo jej styl nadaje tej monotonnej codzienności głębszego wymiaru. Zobacz, mówi do czytelnika Munro, to tak mija nam życie. Jeżeli ktoś potrafi zakląć w literaturę piękną monotonię ludzkiej egzystencji, to jest to właśnie ta kanadyjska pisarka. I Nobel niech będzie jej za to!