poniedziałek, czerwca 30, 2014

Flaki z olejem zamiast Czardasza z mangalicą a ja i tak kocham Węgry

Czekałam na najnowszą książkę Krzysztofa Vargi, jak czekam z radosnym podekscytowaniem na wszystko co ma związek z Węgrami. Tym większe było rozczarowanie. Mam nadzieję, że to ostatnia węgierska publikacja Vargi, bo poza tym, że tendencyjnia (Temat przewodni: kuchnia węgierska), to jeszcze karygodnie nudna. Po pierwszych kilku stronach, nie bardzo zresztą trzymających się kupy, pełnych powtórzeń i stylistycznych potknięć, zastanawiałam się, czy sam autor w ogóle zmusiłby się do takiej lektury. Z czasem jakoś wdrożyłam się w tę manierę a la Stasiuk (Tak tak, panów poza wydawniczym interesem łączy prywatna sympatia, co niestety K.V. na dobre nie wychodzi, bo namiętnie kopiuje styl naszego polskiego Jamesa Deana literatury. Andrzej Stasiuk jest zresztą z tym swoim turpistycznym umiłowaniem prowincji pisarzem ciekawym i oryginalnym, jednak wystarczy sam jeden we własnej osobie), ale z każdą kolejną stroną dewiacji kulinarnych wplecionych w opisy mało frapujacych węgierskich wojaży Vargi mdliło mnie coraz bardziej. Wiem, to mógł być także najzwyklejszy objaw ciąży, ale wyobraźcie sobie, że nasza półtoraroczna córka zwymiotowała właśnie na Czardasz z mangalicą, a nie zdarzyło jej się podobnie potraktować do tej pory żadnej innej książki!

Czardaszowi z mangalicą zupełnie brakuje tego, czym ujął mnie Gulasz z turula: błyskotliwej pointy, czasem wrednego ale jednak humoru, lekkości pióra. Rozumiem, że Węgrzy to nie Francuzi, ale wierzcie mi, kto sam jeszcze nie miał okazji się przekonać, że i w dolinie Karpat zjeść można dobrze i wspominać to bez gastrycznych lęków. Poza tym jest tyle ciekawych miejsc, pięknych szlaków, urokliwych zakątków, które aż proszą się, by je odkryć. Tymczasem Varga w swojej książce odgrzewa wciąż tą samą skisłą zupę - jak nie Trianon to węgierska hucpa. Sprawiedliwie trzeba mu oddać, że odcina się od tego opis Wielkiej Niziny, czyli węgierskiej Alföld. Tym razem można poczytać coś nowego, ciekawego i mam wrażenie, że sam autor jest tutaj w swoim pisaniu o wiele bardziej entuzjastyczny.
Reasumując, nie czytajcie jednak tego co ma do napisania o Węgrzech Krzysztof Varga, zamiast tego  zaopatrzeni w ducha odkrywcy pojedźcie tam sami!
Na zachętę kilka zdjęć z prywatnych zbiorów.



Taką wiosenną impresję uwieczniłam podczas spaceru po wzgórzach Budy i sąsiedniego miasteczka Budaörs.



Żniwa...



Balaton. Kto nie jest Węgrem pewnie nigdy nie pojmie, ale oni kochają to swoje węgierskie quasi morze i lato bez Balatonu nie jest latem a urlop urlopem.



Tak kiedyś mieszkałam. W typowej kamienicy peszteńskiego śródmiasta.



Körtös kalács, najlepszy zminą, ale smakuje zawsze i wszędzie.



Droga na wzgórze wyszechradzkie.



Budapeszt



Najlepsze miejsce na prawdziwie węgierskie zakupy.



Moja ukochana secesyjna ruina na Matyasföld



Z zimowego spaceru po Cytadeli



Szőrke marha jeszcze w wersji na żywo



Ok, Węgrzy kochają, cierpią i żyją swoją historią, ale czasem obiawia się to zupełnie niegroźnie.




wtorek, czerwca 10, 2014

Samotność w wielkim skwarze

Dookoła wszystko jakby zamarło, ograniczyło swoje czynności życiowe do niezbędnego minimum, co przy obecnych warunkach atmosferycznych jest jedyną szansą na przetrwanie. Skwar. Upał. Duchota. Mam poczucie zupełnego odrealnienia i stąd chyba lektura Solaris Stanisława Lema. Równie dobrze mogłabym w tej chwili znajdować się gdzieś tam na innej planecie. A jednak ta perspektywa nie jest mi miłą. Lubię Ziemię z jej grawitacją i atmosferą, mimo tych narzekań, że czasem prawdziwa zima a to znowu lato...

Jest w książce Lema jakiś smutek i beznadziejność ludzkiej tęsknoty za odnalezieniem innego życia we wszechświecie, za tzw. kontaktem z obcą inteligencją, której Lem nadał w powieści Solaris postać oceanu, tak naprawdę nawet nie złowrogiego ludziom, ale na zawsze obcego i nie dążącego do żadnego porozumienia.

Ta nasza wieczna samotność w kosmicznej przestrzeni...