Czekałam na najnowszą książkę Krzysztofa Vargi, jak czekam z radosnym podekscytowaniem na wszystko co ma związek z Węgrami. Tym większe było rozczarowanie. Mam nadzieję, że to ostatnia węgierska publikacja Vargi, bo poza tym, że tendencyjnia (Temat przewodni: kuchnia węgierska), to jeszcze karygodnie nudna. Po pierwszych kilku stronach, nie bardzo zresztą trzymających się kupy, pełnych powtórzeń i stylistycznych potknięć, zastanawiałam się, czy sam autor w ogóle zmusiłby się do takiej lektury. Z czasem jakoś wdrożyłam się w tę manierę a la Stasiuk (Tak tak, panów poza wydawniczym interesem łączy prywatna sympatia, co niestety K.V. na dobre nie wychodzi, bo namiętnie kopiuje styl naszego polskiego Jamesa Deana literatury. Andrzej Stasiuk jest zresztą z tym swoim turpistycznym umiłowaniem prowincji pisarzem ciekawym i oryginalnym, jednak wystarczy sam jeden we własnej osobie), ale z każdą kolejną stroną dewiacji kulinarnych wplecionych w opisy mało frapujacych węgierskich wojaży Vargi mdliło mnie coraz bardziej. Wiem, to mógł być także najzwyklejszy objaw ciąży, ale wyobraźcie sobie, że nasza półtoraroczna córka zwymiotowała właśnie na Czardasz z mangalicą, a nie zdarzyło jej się podobnie potraktować do tej pory żadnej innej książki!
Czardaszowi z mangalicą zupełnie brakuje tego, czym ujął mnie Gulasz z turula: błyskotliwej pointy, czasem wrednego ale jednak humoru, lekkości pióra. Rozumiem, że Węgrzy to nie Francuzi, ale wierzcie mi, kto sam jeszcze nie miał okazji się przekonać, że i w dolinie Karpat zjeść można dobrze i wspominać to bez gastrycznych lęków. Poza tym jest tyle ciekawych miejsc, pięknych szlaków, urokliwych zakątków, które aż proszą się, by je odkryć. Tymczasem Varga w swojej książce odgrzewa wciąż tą samą skisłą zupę - jak nie Trianon to węgierska hucpa. Sprawiedliwie trzeba mu oddać, że odcina się od tego opis Wielkiej Niziny, czyli węgierskiej Alföld. Tym razem można poczytać coś nowego, ciekawego i mam wrażenie, że sam autor jest tutaj w swoim pisaniu o wiele bardziej entuzjastyczny.
Reasumując, nie czytajcie jednak tego co ma do napisania o Węgrzech Krzysztof Varga, zamiast tego zaopatrzeni w ducha odkrywcy pojedźcie tam sami!
Na zachętę kilka zdjęć z prywatnych zbiorów.
|
Taką wiosenną impresję uwieczniłam podczas spaceru po wzgórzach Budy i sąsiedniego miasteczka Budaörs. |
|
Żniwa... |
|
Balaton. Kto nie jest Węgrem pewnie nigdy nie pojmie, ale oni kochają to swoje węgierskie quasi morze i lato bez Balatonu nie jest latem a urlop urlopem. |
|
Tak kiedyś mieszkałam. W typowej kamienicy peszteńskiego śródmiasta. |
|
Körtös kalács, najlepszy zminą, ale smakuje zawsze i wszędzie. |
|
Droga na wzgórze wyszechradzkie. |
|
Budapeszt |
|
Najlepsze miejsce na prawdziwie węgierskie zakupy. |
|
Moja ukochana secesyjna ruina na Matyasföld |
|
Z zimowego spaceru po Cytadeli |
|
Szőrke marha jeszcze w wersji na żywo |
|
Ok, Węgrzy kochają, cierpią i żyją swoją historią, ale czasem obiawia się to zupełnie niegroźnie. |