poniedziałek, lipca 21, 2014

Kolej na coś lekkiego

Żeby mi się tak chciało, jak mi się jeść chce...  Niestety chęci i energia nijak się mają o mojego obecnego apetytu. Nawet z czytaniem jestem na bakier. Choć na swoje usprawiedliwienie mam ciągłe wyjazdy to tu - to tam. W zasadzie tylko przepakowuję walizki i znów w drogę. Sezon letnich urlopów trwa w najlepsze. Zastanawiam się, czy w przyszłym roku nie zorganizować się w myśl zasady: Raz a dobrze i wyjechać gdzieś na dłużej. Tymczasem jednak to gdzieś lecimy, to jedziemy samochodem, to koleją. Szczerze mówiąc tę ostatnią formę podróżowania lubię ostatnio najbardziej. Może dlatego, że jeździmy die Bahn.
Lubię niemiecką kolej z tym przyprawiającym o zawrót głowy gąszczem połączeń, z jej czystymi i wygodnymi pociągami. Lubię legitymować się swoją Bahn-kartą, cieszę się, że przynależę do wspólnoty podróżujących po trakcjach kolejowych. Niemcy strasznie narzekają na die Bahn. Wynika to pewnie z braku porównania, na przykład do PKP obrośniętych wszelakimi spółkami jak brodawkami. My Polacy wiemy najlepiej, co znaczy zatłoczony wagon albo opóźniony odjazd. Ale co tam Polska... W Indiach pociągi to dopiero żywioł z własną fauną i florą! Niemcy patrzą na die Bahn przez pryzmat swojego standartu i kręcą głową ze zdenerwowaniem, bo podchodzą do tematu jak zwykle profesjonalnie i bardzo poważnie. Przynajmniej z reguły a jak wiadomo, od każdej reguły istnieje wyjątek. Okazuje się, że nie brakuje Niemcom na kolei humoru, albo przynajmniej zdrowego dystansu. Właśnie wyszperałam w jakimś małym kiosku i kupiłam za przysłowiowego grosza książeczkę, w której autorzy Stephan Orth i Antje Blinda pozbierali najróżniejsze śmieszne i kuriozalne historie pasażerów die Bahn. Taka mało zobowiązująca lektura, można ją czytać na wyrywki lub wspak. Czytałam i śmiałam sie w głos, a rzadko mi się to zdarza. Historie bywają rozmaite.
Dla przykładu poniżej krótki wyjątek we własnym tłumaczeniu:

W ekspresie regionalnym z Marburga do Frankfurtu usłyszałem następujący komunikat:
”Szanowni państwo, tutaj mówi państwa Führer...” Cisza. Na to odzywa się jeden z pasażerów: "Przecież on nie żyje?!” Reszta komunikatu rozpłyneła się pośród gromkiego śmiechu.

niedziela, lipca 13, 2014

Lektury Małej Mi: Co czyta sfrustrowana mama

Obiecuję, że następnym razem będzie faktycznie o książkach, w których lubuje się Mała Mi, a wygląda na to, że rośnie nam kolejny mól (węg. moly) książkowy, więc jest o czym pisać, ale dziś coś ku pokrzepieniu nadwyrężonych serc rodzicielskich. 

Ile radości daje doświadczenie rodzicielstwa wie każdy, komu dane było wypróbować się w tej roli. Całe morze pozytywnych emocji, każdego dnia coś nowego, fascynującego. I tylko czasem jakby coś się nagle zacięło, zepsuło, pomieszało. Zamiast porannego uśmiechu dąsy, kopniaki podczas przewijania i tak niezbyt obiecująco rozpoczyna się całodobowy terror (albo będzie po myśli Twojego dziecka, albo będzie ciągły krzyk nie do wytrzymania). W takich chwilach zastanawiam się, czy zamiast chrztu nie zorganizować lepiej egzorcyzmów, a wieczorem po dniu pełnym płaczu, krzyku i nerwów mam poczucie jednej wielkiej macierzyńskiej porażki. Okazuje się, że na takie okazje też dobra jest książka, a konkretniej książka holenderskiego małżeństwa psychologów i antropologów Hetty van de Rijt oraz Fransa X. Plooij. Dla nikogo nie jest już tajemnicą, że zaopatruję się głównie na niemieckojęzycznym rynku wydawniczym a tutaj tytuł Oje, ich wachse! (Ojejku, rosnę! Niestety tytuł nie został przetłumaczony na język polski. Teoretycznie w naszych księgarniach wysyłkowych jest do zdobycia wersja angielska: The Wonder Weeks: How to Stimulate Your Baby's Mental Development and Help Him Turn His 10 Predictable, Great, Fussy Phases Into Magical) należy do klasyki literatury rodzicielskiej. Teraz już wiem dlaczego. To chyba jedyny taki poradnik, który nie wypomina, co robisz źle i nie poucza, jak robić to lepiej, lub w ogóle: dobrze, tylko w trudnych chwilach przemyca myśl genialnie prostą i kojącą: Twoje dziecko jest normalne! Spokojnie, to tylko faza i każdy musi przez nią przejść. W nagrodę: kolejny pułap rozwoju mentalnego osiągnięty. Sceptyczni? Uwierzcie, taka lektura fantastycznie koi rodzicielskie nerwy. Wcześniej wertując ten poradnik zastanawiałam się, po co komu całe stronnice cytatów z anonimowych rodziców opisujących dąsy i wszelkie inne przejawy niesubordynacji własnych dzieci od noworodka do dwulatka. Teraz, kiedy Mała Mi ma jeden z tych gorszych dni, czytam i ze zrozumieniem kiwam głową. I cieszę się, że inni wcale nie mają lepiej i pocieszam się, że ich dzieciom też minęło. Zamiast denerwować się minionym dniem, wyobrażan sobie, że moje dziecko ma za sobą kolejny skok mentalnego rozwoju, następnego dnia obudzi się mądrzejsze i bardziej rozeznane w logice otaczającego je świata. To jednak nie zalążek wrednego charakteru (Że też nazwałam własną córkę Małą Mi!), a tylko chwilowe przeciążenie rozwijającego się rozumu.

No, w górę serca, będzie dobrze!
Zresztą... na dobrą sprawę nigdy nie było inaczej.


Myślę, że dziecięca logika
jest tu jednak nieco inna:
Gryzę bo potrafię, a skoro coś potrafię,
dlaczego nie mam tego robić?


Ps. Czasem zamiast nowych horyzontów mentalnych w buzi Małej Mi pokazuje się po prostu nowy ząb i to też w zupełności wystarcza mi jako zadośćuczynienie za wcześniejsze perturbacje.