poniedziałek, stycznia 29, 2018

U mnie w domu, w psychiatryku

Tytuł posta brzmi jak preludium do zwierzeń na temat mojej własnej codzienności, którego to tematu pozwolę sobie jednak nie rozwijać... 

Tak naprawdę chodzi o wspomnienia z dzieciństwa i młodości Joachima Meyerhoffa, którego kariera aktorska właśnie osiągnęła bodajże apogeum (niemieckojęzyczny aktor roku 2017). Fakt ten najwyraźniej przysłużył się drugiej artystycznej pasji Meyerhoffa: pisarstwu i aktualnie jego książki ponownie znajdują się na niemieckich listach bestsellerów. Ciekawe, że podczas gdy jako aktor Meyerhoff sprawdza się w najróżniejszych wcieleniach, w swoich książkach opisuje wręcz bezwstydnie tylko i wyłącznie doświadczenia z własnego życia i przeszłości własnej rodziny (gwoli ścisłości należy dodać, że Meyerhoff parając się reżyserskim rzemiosłem skrupulatnie wykorzystał to, co wcześniej napisał).

Nie jest to może niesamowicie wysublimowana literatura, ale wartko się ją czyta. 
Kluczem do sukcesu literackiego Meyerhoffa (póki co nie przetłumaczonego na język polski) jest dość nietypowe miejsce, w którym przyszło mu spędzić dzieciństwo oraz liryczny ale jednak bezbrzeżnie szczery styl, w którym snuje wspomnienia o nim. Wystarczy przeczytać tytuł Wann wird es endlich wieder so, wie es nie war (Kiedy będzie wreszcie tak, jak nie było nigdy), żeby zrozumieć... 


Ilustracja do książki Joachima Meyerhoffa Wann wird es endlich wieder so, wie es nie war,
Wydawnictwo KiWi, próba odtworzenie rysunku jednego z pacjentów szpitala psychiatrycznego
Hesterberg w opowieści autora.



Joachim Meyerhoff jest jednym z trojga synów niegdysiejszego dyrektora zakładu psychiatrycznego dla dzieci i młodzieży Hesterberg w północnoniemieckim mieście Schleswig. I może nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że dom dyrektora zakładu, a zatem dom rodzinny małego Joachima znajdował się na samym środku terenu szpitala psychiatrycznego... Obecność bardziej lub mniej upośledzonych pacjentów towarzyszyła naszemu autorowi a zarazem protagoniście każdego dnia, o każdej jego porze. Obok zakładowej gwiazdki, na którą zabierał Joachima tata (szopka betlejemska zawsze kończaca się katastrofą, w najlepszym razie omdleniem lub atakiem epileptycznym jednego z pacjentów-aktorów, bo zdarzało się czasem, że przykładowo jeden z trzech króli nagle zaczynał onanizować się przed publicznością i tym podobne nieprzewidywalne zwroty akcji...), był też zakładowy festyn letni albo doroczne odwiedziny gości-pacjentów na obiedzie urodzinowym ojca. Była wreszcie przeważająca codzienność pod znakiem zniekształconych, niedorozwiniętych i upośledzonych mieszkańców Hesterberga. Poza pojedynczymi wyjątkami cała opisana specyficzna atmosfera składała się na to, co z powodzeniem możnaby nazwać szczęśliwym dzieciństwem, które kiedyś zresztą zawsze się kończy i może z perspektywy upływu czasu nie wydaje się już znów aż takie szczęśliwe.
Na przekór tym filtrom dorosłej retrospekcji istnieje wiele wspomnień, a wśród nich te Joachima Meyerhoffa, które uczą nas, że dziecko potrafi zaaranżowac się niemal w każdej sytuacji, trochę jak w filmie Roberta Benigniego.  I nawet w wariatkowie Życie jest piękne, albo wreszcie takie, jakie nie było nigdy...



autor - aktor Joachim Meyerhoff (źródło: http://hamburgertheaterfestival.de)





piątek, stycznia 26, 2018

Lektury Małej Mi: Eksperyment książka

Wszystko zaczęło się od nonanszalanckiego stosunku Bobka do kolorów. Nasze dziecko konsekwentnie zbywało wszelkie pytania w stylu Jaki kolor ma ten samochód? albo Czy ta kredka jest zielona czy czerwona? i tylko podstępem upewniliśmy się, że owszem, jest w stanie je rozpoznać, jednak istnienie barw jest mu zupełnie obojętne. Nie wyrośnie z Bobka drugi Newton ani Goethe, a przynajmniej obecnie nic tego nie zapowiada...
Dlatego z niewyczerpanego źródła pomysłów zwanego Internetem wyszperałam hiszpańską książkę Meneny Cottin i Rosany Faríi. Okazało się, że istnieje nawet jej polskie wydanie. 
Wygląda ono mniej więcej tak:




Piszę mniej więcej, bo w rzeczywistości ilustracje książki, także ta widoczna na okładce, są zupełnie czarne, różniąc się od tła jedynie fakturą nadruku. Na pierwszy rzut oka jest to może najbardziej nieatrakcyjna książka dla dzieci, jaką można sobie wyobrazić. Do tego stopnia, że Austriacy pryzynali jej autorkom dziewięć lat temu nagrodę Ropuchy Miesiąca (wyróżnienia dla najbardziej niedocenionych książek dla dzieci i młodzieży). Napisać o Czarnej  książce kolorów, że jest monochromatyczna, to użyć eufemizmu. Ona jest po prostu czarna i tyle! I teraz wyobraźcie sobie dojrzałą soczystą truskawkę w kolorze grafitu, czarną trawę i deszcz, czarne liście jesienią... Albo jeszcze lepiej... zróbmy tak, jak proponują autorki, zamknijmy oczy i wyobraźmy sobie kolor żółty... który smakuje jak musztarda i jest miękki jak puch kurczęcia.... albo kolor czerwony, soczysty jak arbuz i piekący niczym otarte kolano... 
Podsunęłam Bobkowi Czarną książkę kolorów i obserwowałam uważnie, kiedy jakby zupełnie naturalnym odruchem rekompensował sobie zmysłem czucia, wodząc rączką po kolejnych stronach, wrażenia, których oko nie było w stanie oddać. A potem połknął bakcyla i długo wymyślaliśmy, jak pachną i wyglądają kolory. Dość nieudolnie, ale jednak bezbłędnie nasz synek opowiedział o czerwonym wozie strażackim, białym mleku dla kota, żółtym słońcu i dodał, że truskawka jest czerwona, a nie czarna... Voilà!




Miłym dodatkiem do całości jest tłumaczenie dla niewidomych oraz alfabet Braille’a na końcu książki. Ten aspekt zafascynował Małą Mi, która najwyraźniej zainspirowana lekturą Czarnej książki kolorów aktualnie regularnie życzy sobie, aby poczytać jej o życiu niewidomej baleriny Alicii Alonso, ale to już zupełnie inna historia i temat na kolejny post bq...


Teooria kolorów, Johann Wolfgang Goethe 


Ps. A skoro była już mowa o J.W. Goethe'm to chciałam jeszcze krótko napomknąć o jego, może i najbardziej wszechstronnej, choć obiektywnie rzecz biorąc raczej nietrafionej teorii kolorów, o której oczywiście nie omieszkał napisać książki. Jak powszechnie wiadomo, Goethe znał się na wszystkim, od budowy dróg (... mała ironia za Heinrichem Heine. Och, czy ja już Wam o nim pisałam? A jeśli nie, to dlaczego?!), przez medycynę po dramat antyczny, więc wcale nie dziwi, że interesowal go także fenomen istnienia barw i, co ostatecznie okazało się istotniejsze dla zwolenników tez Goethe'go: oddziaływania kolorów.
Fizyka stanęła po stronie Newtona ale psychologia do dziś czerpie z Goethego, który słowa wprowadzał w czyn z wprost nieporównywalną konsekwencją i tak jego weimarski dom fascynuje (to chyba najbardziej zostało mi w pamięci z wizyty na literackim Olimpie Niemiec...) przemyślaną kolorystyką wnętrz, w której, jak w całym życiu Goethe niechętnie zdawał się na przypadek. 

środa, stycznia 10, 2018

O rodzinie bez podtekstów: thriller psychologiczny zwany potomstwem

10 Euro. Tyle gratyfikacji finansowej przyznawanej jest rokrocznie laureatowi najbardziej prestiżowej francuskiej nagrody literackiej Prix Goncourt. (Miłym dodatkiem do nagrody są: międzynarodowa sława, wstęp na salony literackie, a przede wszystkim najlepsze miejsca na księgarnianych półkach.) Za niespełna połowę tej kwoty kupić można dziś polskie tłumaczenie książki Chanson douce, za którą Leïla Slimani nagrodzona została rzeczonymi dziesięcioma euro w roku 2016. Z przeceny, bo w Polsce Kołysanka nie zdobyła szturmen list bestsellerów i być może jest to kwestią czasu, niefortunnego marketingu albo przejawem naturalnego mechanizmu obronnego polskiego czytelnika.

Niemowlę nie żyje. 
To zdanie otwiera książkę Slimani. I, aby nie było wątpliwości - umiera, choć nie bez walki, jeszcze jedno dziecko. Trywialnie można by powiedzieć, że od początku jest już posprzątane, gdyby nie ten straszny bałagan, woda rozchlapana w łazience i wszędzie pełno krwi (aż dziwne, że w małym dziecku tyle się jej mieści!) To nie spoiler, to fakt z pierwszej strony Kołysanki. Sama autorka nie chce pozostawiać złudzeń. Dalej nie będziemy już szukać odpowiedzi na to, CO się stało, tylko DLACZEGO? 
Dlaczego dwoje małych dzieci musi zginąć? - to pytanie na płaszczyźnie fabuły literackiej. Dlaczego Leïla Slimani podwójnie złamała tabu (zabójstwo małego dziecka), z którym nie radzą sobie nawet kryminały? Czy to jest cena  dziesięciu euro fundowanych w imieniu braci Goncourt? Ale w takim razie dlaczego właśnie ta książka stała się we Francji bestsellerem, nawet zanim uhonorowano jej autorkę, nota bene matkę dwójki dzieci?

Fabuła jak z serialu: zakochana para, ślub, wspólne ładnie urządzone mieszkanie w dobrej dzielnicy, stabilny status społeczny, który daje dobra praca, kariera. Życie względnie pięknych, względnie młodych i względnie bogatych. Do kolekcji brakuje tylko dzieci, a skoro nic nie stoi na przeszkodzie, to pojawiają się i one, jedno po drugim. Oczywiście jest i dziewczynka i chłopiec, dla dopełnienia impresji szczęścia. I nagle robi się w tym idealnym życiu za ciasno - archetyp odwiecznych wyborów pomiędzy byciem rodzicem a poczuciem niezależności, między domem a pracą, między stabilizacją a wolnością. Te wybory też wydają się dość przyziemne, zredukowane do twardej waluty, czasu pracy i godzin otwarcia przedszkola. A jednak Leïla Slimani uderzyła w nerw współczesnego społeczeństwa, które choruje na rozdwojenie jaźni, z jednej strony stawiając rozwój zawodowy na najwyższym piedestale, z drugiej propagując obraz rodziny jako największego ludzkiego dobra, żeby jednocześnie wpajać ci, że samospełnienie i autorozwój są jedynymi słusznymi racjami bytu jednostki.  Karmimy się tymi sprzecznymi informacjami zupełnie zatracając poczucie rzeczywistości, w której zawsze coś odbywa się kosztem czegoś innego, idealne scenariusze nie sprawdzają się, jak widać, nawet w książkach, a chyba tylko w serialach, których ramy czasowe rzeczywiście nie zmuszają do żadnych kompromisów. 

Adam i Mila wcale nie musieli zginąć. Było dość czasu i wyraźnych sygnałów, aby temu zapobiec. Zabrakło konsekwencji i decyzji. I najgorsze jest to, że tak po ludzku trudno tu kogokolwiek obwiniać. Wszyscy starali się robić swoje jak potrafią najlepiej. A że przy okazji uciekali od odpowiedzialności... Kto jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamieniem! Styl narracji Leïli Slimani jest zupełnie beznamiętny, jak sprawozdanie z meczu. 0:2 Przegrana. Zresztą to zupełnie zrozumiałe po przeanalizowaniu materiału. 

Podobno najlepiej uczymy się na własnych błędach. Czasem dobrze wyciągnąć wnioski z błędów innych. Mamusiu, cieszę się, że jeszcze żyjesz!..- powiedziała mi zupełnie niespodziewanie moja mała córeczka. Ja też się cieszę, że ty żyjesz... - odpowiadam i przez cały dzień zastanawiam się nad tymi słowami.

 Leïla Slimani z  nagrodzoną Chanson douce


piątek, stycznia 05, 2018

Merry after

Jeśli komuś z Was zdarzyło się kiedyś nawilżyć dłonie klejem uniwersalnym, zamiast kremu, to zrozumie, dlaczego aktualnie pisanie bynajmniej mi się nie klei. Niestety, obie tubki trzymam w tej samej szufladzie, kuchennej, oczywiście, co w ciemności prowadzi do dość niefortunnych pomyłek. Dlatego nie ryzykuję trwałego związku z klawiaturą i zamiast pisać, pochwalę się moim świątecznym prezentem, całkiem w stylu bq.





Tak! To lampa do złudzenia przypominająca książkę. Jakby zmaterializowana wizja Słowackiego o kaganku oświaty. Nie rozumiem, jak mogłam się bez niej do tej pory obyć... Moja własna świeci tak: