piątek, lipca 12, 2013

Pożegnanie z Afryką - witaj przygodo!

Dzisiejszy post to zapowiedziane już sentymenty i powrót do lektury dawnej, którą jednak warto od czasu do czasu przywołać z czytelniczej niepamięci. Przyznaję, że o istnieniu Karen Blixen (dla ułatwienia pozostańmy przy tym właśnie nazwisku pisarki) i jej afrykańskich przygodach dowiedziałam się za pośrednictwem filmu Sydney'a Pollacka. Kto oglądał Pożegnanie z Afryką, ten pewnie do dziś pamięta zapierające dech w piersi kenijskie krajobrazy, trochę wyidealizowany, choć z perspektywy Europejczyka przełomu XIX i XX wieku z pewnością fascynujący obraz życia na Czarnym Kontynencie. W mojej głowie na zawołanie rozbrzmiewa filmowa muzyka i to słynne zdanie: Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong. otwierające tak ekranizację jak i samą książkę. Przynajmniej od tego czasu marzy mi się safari (dzisiaj zrezygnowałabym z towarzystwa Roberta Redforda na korzyść mojego najdroższego małżonka...) i dzika Afryka. Poza przyrodą niewiele ta moja imaginacja ma pewnie wspólnego z afrykańską rzeczywistością ale - za pozwoleniem - tym razem nie będzie uderzania w krytyczne tony, oceny kolonializmu, eurocentrycznej perspektywy - tego, za co Karen Blixen besztano niejednokrotnie. Czytacie właśnie pean na cześć kobiety, która uciekła od rodzinnego purytanizmu i społecznych konwenansów - wtedy - na drugi koniec świata, a z pewnością w nieznane. Generalnie, bez wdawania się w szczegóły, ekranizację Pollacka można potraktować jako wierną faktom biografię Karen, która swojemu mężowi zawdzięczała nie tylko tytuł baronowej Blixen-Finecke, czy kłopoty finansowe z góry zaprogramowane po kupnie plantacji kawy znajdującej się na nieodpowiednim do jej uprawy terenie, ale też zakażenie syfilisem i związane z chorobą i radykalnym jej leczeniem komplikacje na całe życie. Prawdą jest także, że zanim z horyzontu życia Karen Blixen zniknęła osoba Brora (a de facto nie zniknęła w czasach bytności pisarki w Afryce nigdy), pojawił się w jej życiu Denys Finch Hatton. Podobno była to wielka miłość, choć w rzeczywistości wypaliła się lata wcześniej od wraku maszyny, w którym zginął także prawdziwy Denys. Filmowa wersja Pożegnania z Afryką stylizowana jest na historię romansu tych dwojga osadzoną w afrykańskiej scenerii, podczas kiedy sama książka jest miłosną deklaracją Karen Blixen do Afryki, farmy i jej mieszkańców z epizodycznymi wspominkami osoby Denysa. To sprawia, że te dwie perspektywy, mimo, że opowiadają tę samą historię, bardzo się od siebie różnią. Wspólne jest zakończenie - pożegnanie z Afryką, która duchowo towarzyszyła pisarce do końca życia.
Skupmy się jednak na samej książce. To, podobnie jak Cienie na trawie, zbiór luźno ze sobą powiązanych wspominek, anekdot z czasu siedemnastu lat (sic!) zarządzania farmą. A zważywszy na ich stylistyczną wartość to pejzaże, widoki o ostrości szkicu i subtelności pasteli. I nikogo już pewnie nie dziwi, że Karen Blixen parała się także malarstwem. Jestem pewna, że na jej niepowtarzalne pióro składa się połączenie wirtuozerii języka i wrażliwego oka. Arystokratyczne pochodzenie i wychowanie Karen Blixen przejawia się chyba najbardziej w jej twórczości, podczas kiedy afrykańskie życie, problemy finansowe, stawiające przed ciągłymi wyzwaniami gospodarowanie na farmie, osamotnienie wśród otaczających ją Kikujusów, Masajów czy Somalijczyków, także wiernych jej sług czy skwaterów przez lata hartowało jej z natury niekoniecznie delikatne usposobienie.
O Afryce pisało wielu i każdy na swój sposób inaczej, ciekawie, ale mojej wyobraźni nie pobudzało nic w takim stopniu jak portrety mieszkańców farmy Karen Blixen, czy opis górskich krajobrazów Ngong. Ciekawe, że nie ma w pisaniu Karen Blixen pasji, jakiegoś wielkiego zdziwienia innością tego świata, który wybrała na miejsce do życia i trzymała się go kurczowo, dopóki tylko było to możliwe. Zamiast tego jest hipnotyzująca harmonia, zgoda na to co przyniesie ze sobą kolejny afrykański dzień, jedność z naturą, która już wcale nie wydaje się być taka nieokrzesana i dzika. Wszystko to czyta się, jak baśń, która stała się w niepojęty sposób rzeczywistością... dawno, bardzo dawno temu za morzami, za górami .
Jeżeli kto poszukuje pomysłu na egzotyczne wakacje to dzisiejsze możliwości aż proszą się, żeby odbyć podróż śladami Karen Blixen. Więc: Kenia, zaczynamy, dajmy na to w Nairobi (wiza bez problemów dostępna na lotnisku) w poszukiwaniu kolonialnych śladów, a stamtąd już tylko krótka podróż jeepem do serca niegdysiejszej farmy - domu, w którym obecnie mieści się Muzeum Karen Blixen (link tutaj). Po muzeum czas na wycieczkę po okolicy, najlepiej w styczniu lub lutym, jeżeli ktoś nie przepada za urokami pory deszczowej. Można przykładowo wybrać się na grób Denysa. Potem oczywiście safari, może być na trasie do Mombassy. Przy odrobinie szczęścka trafi nam się słynna afrykańska wielka piątka, oby w miarę łagodnie usposobiona. A po wypoczynku nad Oceanem Indyjskim - uwaga na somalijskich piratów - wracamy do Europy, oczywiście znów śladami Karen Blixen, więc: Dania, przystanek na Rungstedlung. To tutaj znajduje się rodowa posiadłość rodziny Dinesen, gdzie Karen przyszła na świat i gdzie 77 lat później zmarła. Obecnie znajduje się tam, podobnie jak w kenijskim domu autorki muzeum (link tutaj), więc kto ma ochotę przenieść się w przeszłość... A kto woli zostać na świeżym powietrzu tu i teraz, ma do dyspozycji park na Rungstedlung. Kopenhaga tuż za płotem, więc zanim zakończymy nasze wirtualne wakacje, można jeszcze rzucić okiem na duńską syrenkę dla porównania z naszą warszawską. Brzmi dobrze? Jak dla mnie całkiem frapująco, więc jeśli nie wybierzecie się sami - naturalnie z książką Karen Blixen w bagażu podręcznym, pojadę za jakiś czas sama i wtedy na bq pojawi się fotorelacja.
A dzisiaj trochę zdjęć archiwalnych dla pobudzenia wyobraźni.


Karen Blixen

W Afryce
W Danii już jako uznana pisarka


Denys Finch Hatton na jednym z niezliczonych safari.


Bror von Blixen-Finecke






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz