niedziela, grudnia 16, 2012

Kolejne Boże Narodzenie u Borejków - post z myślą o M. przy okazji McDusi


Tak się jakoś złożyło, że Boże Narodzenie za pasem, nowy tom Jeżycjady leży już czas jakiś na półkach księgarń tymczasem M. - bądź co bądź rodowita Wielkopolanka, co to właśnie w święta błąka się po Ameryce Południowej, wyznała mi, że książek Małgorzaty Musierowicz nigdy nie czytała. Nie ma jednak lektury nie do nadrobienia i niech o tym zaświadczy nawet siostra moja, która w lat kilkanaście po daremnym przymusie szkolnym z własnej nieprzymuszonej woli i pewnie z tym większą przyjemnością przeczytała W pustyni i w puszczy. Albo A., którą z dorosłej czytelnicki-sceptyczki przemieniłam w prawdziwą fankę Tomasza NN lepiej wszystkim znanego pod pseudonimem Pan Samochodzik.

A właśnie pod choinką jakieś trzy lata temu znalazłam komplet książeczek opowiadających historię rodziny i przyjaciół Borejków - moją własną Jeżycjadę! Ten prezent miał charakter wielce symboliczny, tym samym mój własny księgozbiór osiągnął kolejny stopień niezależności od tego macierzystego i własny dom stał się prawdziwszym Domem gotowym na nadejście kolejnego pokolenia czytelniczego. Bo książki Małgorzaty Musierowicz czytało się w u nas co czas jakiś od nowa na przemian i wedle indywidualnych upodobań. Każda z żeńskiej części rodziny wtajemniczona była w pewne niezrozumiałe dla osób spoza tego magicznego czytelniczego kręgu powiedzenia i szczegóły borejkowych perypetii, każda z nas miała postać, z którą się identyfikowała (moją była Pulpecja co stało się niemałym udręczeniem przed maturą), każda miała jakiegoś swojego ulubionego absztyfikanta (a zatem przyznaję -był nim Baltona) i spory wybuchały tylko po ukazaniu się kolejnej książeczki - mianowicie o czytelniczą palmę pierwszeństwa. I kiedy patrzę na własny już zbiór, brakuje mu właśnie tej patyny lat czytania, luźnych stronnic, gdzie niegdzie śladu po czekoladzie albo odcisku kociej łapy mimo jak najlepiej wpojonego szacunku dla wartości książki. I wszystkie te spustoszenia to dowody na długoletnią dobrą znajomość. To trochę tak jakby przez całe minione lata siedzieć w przytulnej gwarnej kuchni na Roosvelta i niezauważonym być świadkiem miłosnych kataklizmów, rodzinnych katastrof i dorastać razem z kolejnymi pokoleniami Borejków. Prawda, że aktualna McDusia nie ma w sobie wiele z tamtej młodziutkiej Kreski bo i nasza współczesność nie bardzo podobna jest do tamtych lat jakoś tak wspaniale oddanych przez Małgorzatę Musierowicz, która nawisem mówiąc według oceny własnej (pewne spotkanie autorskie dawno temu w Toruniu) jest pierwowzorem borejkowego typu urody - patrz ilustracje autorki. Ten sentyment jakoś nierozerwalnie łączy się w moim pojęciu ze świąteczną atmosferą bo i święta poznańskiego klanu zawsze były czasem wyjątkowym, w rzeczywistości niekoniecznie błogim i spokojnym ale intensywnie rodzinnym i emocjonalnym czasem konsolidacji. Idea świątecznego ślubu też nie jest innowacją ale czym to szkodzi, czytelnik tak naprawdę cieszy się na te borejkowe tradycje, to jak strojenie choinki w długouchego anioła Nutrii... i niech mi niewtajemniczeni nie mieją za złe tego niezrozumiałego wywodu.
Wszystkim Wam życzę chociaż raz jeden Świąt spędzonych wspólnie z rodem Borejków a dla Ciebie droga M. wkrótce po powrocie z Chile rozpocznie się magiczna podróż po poznańskiej dzielnicy Jeżyce - pierszy tom przygód czeka już przygotowany...


Źródło: www.musierowicz.com.pl

niedziela, listopada 18, 2012

Coś z niczego - o twórczości Doroty Masłowskiej


Zwykle obydwie wraz z mamą polujemy na co ciekawsze nowości wydawnicze, a jako że zwłaszcza tych polskich beletrystycznych nie ma zbyt wiele, tym ciekawsza była już sama zapowiedź nowej powieści Doroty Masłowskiej - książki napisanej po latach a przede wszystkim po Wojnie polsko ruskiej (i po Pawiu królowej, który to utwór bądź co bądź pozostał jednak w medialnym cieniu pierwszej powieści, wtedy wręcz niezrozumiale młodej autorki). Pewnie wszystkim zainteresowanym tą zapowiedzią wydawniczą chodziło po głowie pytanie: Jaka będzie ta n o w a Masłowska- Masłowska matka, Masłowska trydziestolatka, już-niech-jej-tam-będzie-pisarka doświadczona polską zawiścią zarezerwowaną dla ludzi, którzy wystają poza margines. Na szczęście dla czytelnika Masłowska okazała się być przede wszystkim wierna samej sobie i dla znających jej dotychczasową twórczość niech już samo to stwierdzenie posłuży za wystarczającą pochwałę Kochanie, zabiłam nasze koty. W tym jednk cały szkopół i ambaras masłowskiego pisania, a tym samym i zarzut antymasłowskiego elektoratu - bo dyskusja po/oWojnie... miała wymiar już prawie polityczny - który z pewnie już z nieco przytępioną energią znowu będzie anty, bo co to za pisanie, co to za literatura? Ostatecznie zupełnie możliwe okazuje się, że nie ma w przynajmniej części tych krytycznych głosów jakiegoś ukrytego fałszu, dowodu maluczkości i sama sobieś winna Doroto! Doszło to do mnie właśnie, kiedy mama ze znudzeniem odłożyła Kochanie, zabiłam nasze koty w połowie zaledwie lektury. Zapytana o powód, wzruszyła ramionami mówiąc, że ta książka jest właściwie o niczym. Ostatecznie nawet nie mogę nie przyznać jej racji, myślę, że sama Masłowska nie potrafiłaby zaprzeczyć. A jednak to NIC, które jest treścią książek Masłowskiej, to właśnie rzeczywistość mojego pokolenia. Moja mama czytając Dziennki Prusa, ciesząc się każdym albumem sztuki pięknej jest głosem pokolenia, które zawsze żyło według planu, żyło dla celu, żylo w oparciu o coś w realnej przestrzeni i realnym czasem określonym przez historię i politykę. Moja generacja to wirtualna wspólnota facebooka, kultura Internetu, religia pieniądza i wielka pustka pomiędzy, zaś Masłowska to tak naprawdę oczywista kontynuacja dzieła Houellbecq'a, do tego nasza własna i jeszcze bardziej wirtuozerska językowo. Ale żeby to zrozumieć, trzeba samemu poruszać się w tej pustce ignorancji, w zbiorowości samotników, w czasach dobrowolnej unifikacji, kiedy nie tylko ulice ale i ich mieszkańcy na całym świecie są do siebie wręcz nierealnie podobni. Stąd bierze się ten wielki podział na wielbicieli i tępicieli - ze zrozumienia lub jego braku, mogącego mieć źrodło tylko we własnym doświadczeniu egystencji. Mając na względzie tą oczywistą rozbieżność, należałoby w zasadzie współczuć wszystkim tym, którzy czują przekaz Masłowskiej, potrafią i chcą go odbierać. Z drugiej jednak strony przynajmniej bycie świadomym tej próżni pozwala stawić jej czoła, bynajmniej nie zwalczyć, ale zachować resztki człowieczeństwa w obliczu ogólej bezrefleksyjności. I jeżeli we współczesnym użyciu języka polskiego słowo wieszcz miałoby jakikolwiek użytek to chyba właśnie Masłowskiej należałoby się to miano.
 miano.

niedziela, października 28, 2012

Minimalista pośród wielkich czyli krótko o twórczości Istvána Örkénya

Post obiecany – fakt, że zupełnie już dawno temu, ale skoro nikt się nie niecierpliwił…
Örkény to bodajże kwintesencja węgierskiego sposobu postrzegania świata w jego najczystszej a z pewnością już w najkrótszej formie. I choć pewnie nie każdy Węgier powie Wam, że teatr jego imienia przy budapeszteńskim Deak Ferenc tér jest po dzień dzisiejszy dowodem na to, że Örkény był także świetnym dramaturgiem, może rzadko kto wie, że eksperymentował z aspektem wizualnym struktury tekstów (Zabieg ten w dość infantylnej formie stosowano już w nowożytnej poezji użytkowej a w bardziej wyrafinowany stał się wizytówką przedstawicieli tzw. konkretnej poezji połowy ubiegłego wieku.). Za to dosłownie każdy zapytany o Örkénya uraczy Was bez zbędnego tłumaczenia sformułowaniem: Egyperces novellák. I rzeczywiście Jednominutówki to chyba ukochane dziecko Örkénya, jego zupełnie niepowatarzalny wkład w dyskusję nad lteracką formą. Pozwólcie, że Örkény za pomocą mojego tłumaczenia sam Wam wyjaśni:

Załączone nowele są wbrew ich krótkości pełnowartościowymi utworami.
Ich zaletą jest, że człowiek oszczędza czas, ponieważ nie wymagają długiej rozciągniętej na tygodnie czy miesiące uwagi.
Do czasu aż jajko na miękko się nie ugotuje, aż wybrany numer telefonu (jeżeli jest sygnał zajęty) się nie zgłosi, przeczytajmy Jednominutową Nowelę.
Złe samopoczucie, zszargany stan nerwów nie stanowią przeszkody. Możemy czytać je na siedząco czy stojąc, na wietrze czy w deszczu, lub jadąc w zbyt tłocznym autobusie. Większość z nich cieszy też podczas spaceru!
Ważne, abyśmy zwrócili uwagę na nazwę. Autor starał się by były krótkie, nie mógł więc nadać im nic nie mówiących tytułów. Zanim wsiadamy do tramwaju, sprawdzamy numer składu. W tytule noweli zawiera się równie ważna wskazówka.
Oczywiście nie znaczy to, że wystarczy przeczytać sam tylko tytuł. Najpierw tytuł, potem treść: to jedyny prawidłowy sposób użycia.
Uwaga!
Kto czegoś nie zrozumiał, niech ponownie przeczyta wątpliwy tekst. Jeśli potem nadal nie rozumie to błąd zawiera się w samej nowelce.
Nie ma głupich ludzi, tylko złe Jednominutówki!

Jest pośród Jednominutówek Örkény’a wiele zasługujących na uwagę, całe mnóstwo tekstów niezapomnianych i kilka moich własnych ulubionych. Do nich zaliczają się:

Rozmyślania w piwnicy
Piłka wpadła przez rozbite okno sutereny na korytarz.
Jedno z dzieci, jedenastoletnia córka dozorcy, pokuśtykała po nią. Biedna, tramwaj uciął jej nogę i cieszyła się, kiedy mogła podać piłkę innym.
W suterenie roztaczał się półmrok, ale nie uszło jej uwagi, że w kącie coś się poruszyło.
- Kotek!- zawołała w tamtą stronę córka dozorcy –A ty jak się tutaj dostałeś, mój kotku?
Złapała piłkę i pobiegła z nią jak tylko mogła najlepiej.
Stary, brzydki i śmierdzący szczur - jego to właśnie nazwano kotkiem – zdębiał. Tak nie przemówił do niego jeszcze nikt.
Do tej pory tylko się go brzydzili, obrzucali węglem albo przestraszeni uciekali przed nim.
Teraz poraz pierwszy pomyślał, jak wszystko mogłoby potoczyć się inaczej, gdyby rzeczywiście urodził się kotkiem.
Ba – bo tacy jesteśmy bezsilni! – zaraz też dalej snuł swoje wyobrażenia. A gdyby tak urodził się córką dozorcy z drewnianą nogą?
Ale to było już zbyt piękne. Tego już nawet nie potrafił sobie wyobrazić.

Jest w tym króciutkim utworze tyle prawdy o nas, o względności tego, co nazywamy naszym losem i jest też moje własne wspomnienie tej niezapomnianej lektury, bo właśnie Rozmyślania w piwnicy były pierwszym tekstem Örkénya, który poznałam dzięki mojej lektorce języka węgierskiego, impulsem do zaopatrzenia się w jednym z wielu antykwariatów znajdujących się przy Placu Kalwina we własny tomik Jednominutówek.
I do dziś uśmiecham się na wspomnienie mojej relacji z tego prywatnego literackioego odkrycia, jaką zdałam mojemu drogiemu  (wtedy jeszcze nie-) mężowi. A. szybko wpadł na trop: „Pamiętam! To ta historia, w której niewidomy chłopiec pomylił szczura z psem…” 
Zdumiałam się, ile w tej historii naprawdę mieści się uniwersalizmu.
Myślę, że István Örkény byłby szczęśliwy.

Ps. Bonus na dziś:
Przykład poezji konkretnej wg. Istvána Örkénya:


sobota, września 29, 2012

Żyli długo… i umarli tego samego dnia



Jakoś tak się złożyło, że do tej pory zabrakło na bq elementu rosyjskiego. Nie oznacza to, że chcę Wam dzisiaj zafundować repetę z Anny Kareniny, albo ze Zbrodni i kary. Swoją drogą, szkoda, że znajomość literatury rosyjskiej gdzieś się nam zwykle urywa na przestrzeni ostatnich dziesięcioletni.
Moim odkryciem ostatnich czasów stała się Ludmiła Ulicka i jej literatura mająca coś z baśniowej narracji naturalnie wkomponowanej w realia czasów współczesnych. Ludmiła Ulicka jest jednym z nielicznych przedstawicieli swojego rzemiosła, którzy fascynują nie tylko jako autorzy, ale jako rozmówcy i ludzie w ogóle, krótko mówiąc mają w sobie to coś co nazwać możnaby umownie osobowością twórczą. Najbardziej lubię opowiadania Ulickiej bo w tej formie gatunkowej kunszt narratorski rosyjskiej pisarki objawia się w całej krasie. O ile przepastnym tomidłom można wybarczyć nawet kilkadziesiąt stron przynudnej fabuły o tyle w tzw. short story nie ma szans na ułaskawienie przyciężkiego pióra. Ulicka tę zasadę opanowała do perfekcji i jej znakiem rozpoznawczym jest już pierwsze zdanie każdego kolejnego opowiadania.

Kilka przykładów w tłumaczeniu własnym (Dla ścisłości dodam, że chodzi o tłumaczenia z języka niemieckiego – niestety znajomością języka rosyjskiego pochwalić się nie mogę.):

Pierwsze fragmenty tej układanki powstały we wczesnym dzieciństwie i towarzyszyły jej przez całe życie, nawt jeśli sporo, całkiem sporo z nich miało zagubić się na przestrzeni pięćdziesięciu lat.
Tom żył już od pięciu lat u Maminki ale pozostał jaki był przedtem całkiem niewolniczej natury: oddany, przyczajony, ekstatyczny i tchórzliwy. 

Jako że nauka nie stoi w miejscu, a nieustannie podąrza naprzód, zupełnie możliwe, że także na stronę, w każdym razie w szalonym tempie, dwadzieścia lat temu dręczeni brakiem zaufania mężowie zarządali badania krwi, które miało potwierdzić bądź zanegować ich ojcowstwo.

Byli już od tak dawna starzy, że nawet ich sześćdziesięcioletnie córki Anastazja i Aleksandra ledwie pamiętały ich kiedykolwiek jako młodych.

Nie, nie chodzi tu o żaden uroczy element biografii, żadną przypadkową igraszakę losu jak wypadek drogowy, w którym na miejscu giną matka, ojciec, dwójka dzieci a nadto jeszcze babcia – tu wypełniło się pewne fundamentalne prawo, z którego rzadko zdajemy sobie sprawę, podczas kiedy nasze życie jest wypełnione jak śmietnik i wszystko sprzymierza się przeciw oddaniu i miłości.

O Tatianie Sergejewnej krążyły najrozmaitsze plotki, od tych powszechnych, możnaby powiedzieć sądownie niepodważalnych aż po najbardziej nieprawdopodobne.

Chwilę potem nie wiadomo jak i kiedy doczytuję ostatnie zdanie historii i nie pozostaje nic innego tylko wybudzić się z tego krótkiego literackiego transu, przenieść w kolejny życiorys i nową opowieść. Postaci Ulickiej są fascynujące bo jednocześnie ciekawe, indywidualnie zarysowane i mimo wszystko uniwersalne. I chyba właśnie niepowtarzalna narracja pisarki ratuje tę mieszankę przed banalnością opowieści o wiecznnie niezmiennym ludzkim losie. Wszyscy ci Masze, Ivany, Szenje, Lijony i Władymiry zdają się postaciami jak z baśni Grimmów, czasem sprzyja im szczęście, czasem nie ale jest w ich losach coś ponad człowieczą siłę i wolę. Wszystko to cudownie wkomponowane w rosyjskie tło i pozbawione jakiejkolwiek nuty moralizatorskiej, może tylko jakby pełne zdziwienia, że te historie przydarzają się tak poprostu i komu popadnie. Może i komuś z nas…

Ps. Zaczarowaną fabułę codzienności wyróżnia także styl naszej rodaczki Olgi Tokarczuk, przynajmniej w jej najbardziej udanych utworach (Dom dzienny dom nocny, Ostatnie historie) i podobnie jak Ulicka, Tokarczuk sprawdzała się dobrze w tekstach krótkich, czasem wkomponowanych w większą twórczą całość. Po cichu życzę sobie, żeby Olga Tokarczuk wróciła do piarskiej formy jaką prezentowała chociażby wydając Biegunów, czyli w czasach, z których w moim egzemplarzu Odrazy L. Németha widnieje jej wpis w czasie obiadu. - To znów materiał na kolejną historię i mam tu nie tyle na myśli rzeczony obiad bo właściwie był to tylko bufet a mnie tamtego dnia od Olgi Tokarczuk wiele bardziej interesował pewien młody pisarz czeski… ile książkę László Németha, zintensyfikowaną do granic możliwości historię Effi Briest, postaci stworzonej przez Theodora Fontane. To dopiero byłaby piękna analiza i gdyby tylko istniała możliwość spytania węgierskiego pisarza o możliwe inspiracje literackie, czyli gdyby nie fakt, że László Németh nie żyje już dobrych kilka dziesięcioleci, na pewno bym nie omieszkała. A jeśli chodzi o krótkie formy literackie to przy następnej okazji czas na bloqową premierę zupełnie wyjątkowego przedstawiciela, ba wręcz prekursora gatunku: Istvána Örkény’a. Tymczasem szczątki doczesne obydwu pisarzy spoczywają na tym samym budapeszteńskim cmentarzu a ja zabieram się za kolejną lekturę.

czwartek, sierpnia 23, 2012

Tylko nie znowu ta rodzina Blythe!...


To miała być wydawnicza sensacja: ostatni tom opowieści o Ani Blythe, Gilbercie oraz ich potomstwie, tom inny niż wszystkie, ponieważ upatrywano w nim klucza do śmierci Lucy Maud Montgomery, która miała miejsce krótko po wysłaniu maszynopisu do wydawnictwa pisarki. Wydanie The Blythes are quoted (tytuł oryginału) wyprzedzała fama sensacyjnej tematyki książki: zamiast romantycznych zwrotów akcji: śmierć, zdrada, ludzka podłość i małżeńskie rozczarowania. W takim przekonaniu dotrwałam i ja do czasu, kiedy polskie tłumaczenie pojawiło się w księgarniach. Nie powiem, że ta lektura była rozczarowaniem, bo dla wprawnego czytelnika L.M. Montgomery, powiedzmy sobie szczerze, głównie płci żeńskiej, całe to zamieszanie od początku było dość podejrzane. Jak sam Benjamin Lefebvre; "odkrywca" maszynopisu i redaktor Ani z Wyspy Księcia Edwarda (tytuł polskiego przekładu) przyznaje, po chwili zastanowienia wcale nieprawdziwe wydaje się stwierdzenie że kanadyjska pisarka w cyklu o Ani stroniła od tematów trudnych. Jest przecież śmierć Mateusza, pierwszej córeczki Blythe'ów, potem jest i kobziarz, który swoją wojenną melodią rzuca cień na szczęście Złotego Brzegu, są wreszcie na Wyspie Edwarda najrozmaitsze ludzkie losy i chraktery. Pod tym względem Ania z Wyspy Księcia Edwarda nie jest innowacyjna a staje się tym wyraźniejszą ofiarą dosyć prostego w założeniu marketingu wydawniczego. Tak naprawdę ani treść ani tematyka książki nie są nowe, a prawdziwie interesujące są te ciągłe, wręcz przesadne nawiązania do rodziny Blythe'ów, niewyczerpanego źródła porównań ludzi w ogólnym mniemaniu idelnych. Montgomery zupełnie celowo wręcz natrętnie każe bohaterom swoich opowieści konfrontować się z tym ideałem, bo sama musiała mierzyć się z nim przez lata.
Cały tragizm pisarskiego życiorysu L.M. Montgomery polega na tym, że opowieścią o Ani stworzyła jakby na nowo własne życie, życie sieroty, kobiety nieszczęśliwej, rozwodniczki. To czym początkowo było pisanie o Ani Shirley, więc swoistą terapią, realizacją własnych życiowych marzeń, stało się z czasem twórczym więzieniem. Montgomery próbowała odaleźć się w innej formie, ale jej czytelnicy życzyli sobie tylko jednego: żeby nie zmieniało się nic. O tym, że pisarka stała się ofiarą stworzonej przez siebie konwencji, świadczy chociażby fakt, że w poprzednich wydaniach ostatniego zbioru opowieści o mieszkańcach Wyspy Edwarda zabrakło wierszowanych interwałów, poezji z którą Montgomery wiązała wielkie nadzieje twórcze, a która dla jej czytelników nawet po dzień dzisiejszy pozostała bez większego znaczenia.

Trudno stwierdzić, czy Kanadyjka żałowała, że Ania Shirley stworzona została jej własnym piórem. Z pewnością to właśnie ta postać zapewniła Montgomery dobrobyt i pisarską sławę. Niemniej równie trudno uniknąć wrażenia, że przez niezliczone głosy bohaterów Ani z Wyspy Księcia Edwarda przebija się jej własne błagalne, może wrecz podirytowane wołanie: Tylko nie znowu ta rodzina Blythe!..

sobota, sierpnia 04, 2012

Lirycznie o prozie życia


Takie pisanie wyróżniło właśnie György Konráda. Látogato to jedna z pierwszych i jednocześnie najbardziej cenionych publikacji węgierskiego pisarza, socjologa, myśliciela i po dzień dzisiejszy autorytetu emeritus Látogato to w roku wydania (1969) nowa jakość: społeczny reportaż ubrany w beletrystyczną formę. Konrád wpisuje się tematyką tego pisarskiego nowum swoich czasów jakby w nurt realizmu XXI wieku - pisze o ludzkiej egzystencji poza nawiasem, na skraju społeczeństwa, a jednocześnie pisze o tej egzystencjalnej brzydocie w sposób tak ujmujacy, pełen empatii, nie dziwi więc, że okrzyknięty został sumieniem węgierskiego społeczeństwa. Po początkowym szoku odnośnie samej tematyki przychodzi refleksja nad formą, tymi nie kończącymi się zdanimi niczym z Tomasza Manna i tą niesamowicie uczuciowo zaangażowaną wymową. Tak może pisać tylko ktoś współczujący, afirmujący drugiego człowieka, tak pisze Konrád nie będący obojętnym na społeczny margines i wreszcie tak pisze ktoś świadom, że ten margines zawsze będzie istniał i chociażby z tego względu powinien współistnieć oparty o zaangażowanie jednostek społecznie wygranych. Konrád posługuje się tu szczególnie symboliczną postacią urzędnika państwowego, człowieka reprezentującego system w stylu kafkowskim, rozdartego między bezrefleksyjność urzędniczej machiny a świadomość własnej indywidualności. Refleksja pisarza węgierskiego nie jest aż tak znów nowa: człowiek, jakkolwiek reprezentujący zbiorowość powinien działać w zgodzie z uniwersalnym nakazem moralnym (Niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie...) Krótko mówiąc; urzędnicza rutyna nie powinna pozbawiać refleksji nad własnym postępowaniem człowieka wolnego. Z Kafką kojarzy się także epizod (twórcza impresja) zamknięcia z umysłowo niedorowiniętym dzieckiem Banduli. Podobnie jak zamieniony w robaka bohater Przemiany Kafki Gregor Samsa, urzędnik Konráda próbuje w tej ekstremalnej dla siebie sytuacji odruchów człowieczeństwa zanim dzień po dniu zaczyna poddawać się nowym prawom swojej izolacji. Konrád inaczej niż praski kolega po fachu ratuje swojego bohatera z opresji ale pozwalając powrócić mu na łono społeczeństwa dodaje mu tym samym świadomość własnej porażki, porażki systemu. A jednak Látogato kończy przesłanie nawiązujące do słów Jezusa: Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie. I jest w tym przesłaniu zawarte prawdziwie biblijne umiłowanie bliźniego na miarę naszych czasów.
Dzisiaj György Konrád to taki sympatyczny starszy pan dodający splendoru swoim nazwiskiem rozmaitym publikacjom, jest pożądanym choć przysypiającym na konferencjach literackich gościem specjalnym (tak ja miałam okazję go poznać), ikoną epoki mijającej jeżeli nie minionej, a jednak w w swoich książkach wiecznie młodym i  żywym głosem tych na co dzień przemilczanych.

A poniżej zdjęcie E. - impresja peszteńskiego piękna, jakie opisuje Konrád...


sobota, lipca 14, 2012

Pogoda na książkę

Ledwie co przeczytałam Pogodę dla bogaczy i spadła na mnie zupełnie niezapowiedziana i jeszcze mniej oczekiwana podwyżka pensji. To dopiero... Z czułością pogłaskałam tomisko Shawa. Trochę wiedziona wyrzutami sumienia, bo choć książkę czytało się dobrze to jednak trudno mówić o konkurencji dla Młodych lwów i może ta lejąca się strumieniami whisky (zdecydowanie złe doświadczenia!) jakoś mnie nie przekonała. Za to frapujący jest ten zimny obiektywizm Irwina Shawa w opisywaniu charakterów i równie ciekawy ten świat powojenny amerykańskiego społeczeństwa kapitalizmu. 

Ps. Zupełnie możliwe, że pieniądze szczęścia nie dają, za to ich wydawanie to już zupełnie inna sprawa. A po wczorajszej podwyżce dzisiaj zupełnie odprężona sobota: śniadanie w kawiarni, targ, dobry ser i cydr w torbie. To słońce to deszcz i człowiek zapomniawszy o parasolu porusza się po mieście od sklepu do sklepu: pogoda w sam raz dla bogaczy.

czwartek, czerwca 07, 2012

Gretkowska z morałem

Odkładam po przeczytaniu Agenta, ostatnią powieść (jeśli chodzi o strukturę wątku raczej opowiadanie) Manueli Gretkowskiej. A. późnym wieczorem próbuje zagaić rozmowę, chociaż obydwoje jesteśmy padnięci i to już w środku tygodnia. Pyta, jak tam lektura mi sie podobała. Odpowiadam:
- A wiesz, skoro pytasz to powiem Ci, że książka ta jest zwłaszcza dla mężczyzn żonatych wielce pouczająca!
- Taaaa?
- Aha. W skrócie to wygląda tak: Zdrada żony (zwłaszcza takiej dobrej i wyrozumiałej jak ja) nie ujdzie Ci na sucho. Jak wszystko wyjdzie na jaw - a tak będzie prędzej czy później (w książce Gretkowskiej wyszło po niespełna 200 stronach) to padniesz trupem i tyle. Czyli nie kombinuj i dobrej nocy życzę.
Tyle na temat Agenta bo na więcej jakoś brak mi (książce?) fantazji.

czwartek, maja 24, 2012

Śmierć niedokonana


Wygrzebałam w kontenerze z książkami przecenionymi (główne moje zajęcie w przydworcowych kioskach podczas oczekiwania na pociągi) bodajże najpopularniejszą – nie mylić z najlepszą – książkę niemieckiego pisarza Martina Walsera pt. Śmierć krytyka. Skromna ta w swojej obiętości lektura jest prawdziwym skarbcem tematów i dygresji. Po pierwsze jest więc konflikt, a może raczej ta nieodmienna zależność, wręcz intymność współistnienia pisarza i krytyka. Po drugie są też wspaniale zarysowane sylwetki postaci niemieckiego światka literackiego i tutaj otwiera się nowa i - powiedzmy sobie szczerze - dość oczywista przestrzeń interpretacyjna. Postać krytyka Walser mistrzowsko oddał jednak bynajmniej nie stworzył bo zza osoby o nazwisku Ehrl-König niby zza maski spoglada na czytelnika równie brzydka co rozpoznawalna twarz Marcela Reich-Ranickiego. Wiedziałam, że pojawienie się tego nazwiska na łamach BQ jest jedynie kwestią czasu bo trudno pisząc o książkach – zwłaszcza, choć nie tylko niemieckich - nie wspomnieć o kimś, o kim mówi się powszechnie papierz literatury, TEN krytyk. Podobnie jak Reich-Ranicki w rzeczywistości tak i Ehrl-König w literackiej opowieści Walsera (już choćby samo nazwisko jasno nawiązujące do Goethego i jego Króla olch!) są niezaprzeczalnymi pryncypałami w swoim fachu – fachu polegającego na przyzwalaniu lub odbieraniu pisarzom praw do publicznego istnienia. W takiej sytuacji trudno się nie domyślić że konstelacji dopełnia sam Martin Walser, który nie tyle przez cnotliwą skromność ile przez świadomość stronniczości grożącej tej autorefleksji usuwa się w cień akcji, milknie i tylko piórem rozważa własne uwikłanie w historię. Walser dokonał bardzo ciekawego zabiegu literackiego. Właściwie Śmierć krytyka jest wręcz metaliteraturą ponieważ głównym bohaterem jest krytyk literacki. To jakby zrobić sztukę teatralną o scenarzyście – wepchnąć na scenę kogoś, kto funkcjonuje zawsze w jej pobliżu jednak nie mający roli ani kostiumu. W gruncie rzeczy ten przewrót jest również zaledwie zaczerpnięciem z kariery Ranickiego, któremu jak nikomu innemu udało się jako krytykowi być bardziej publicznie rozpoznawalnym, niż wielu autorom, o których pisał na łamach gazet bądź rozwarzał na wizji w Kwartecie Literackim. Wraz z Ranickim osoba krytyka stała się prawdziwie wyrazista, obecna i sądna w życiu literackim. Dlaczego właściwie? Znając życiorys Marcela Reich-Ranickiego (przykaładowo z jego autobiografii Mein Leben) trudno nie uniknąć wrażenia, że do jego popularności w Niemczech znacznie przyczyniło się niemieckie poczucie winy, a przynajmniej odpowiedzialności, za zbrodnie nazistowskie: Ranicki, który ze względu na żydowskie pochodzenie nie dostał miejsca na studiach w Berlinie, ze względu na polskie korzenie został  deportowany do Polski krótko przed wybuchem II. wojny światowej, który przeżył koszmar getta warszawskiego, któremu naziści zamordowali całą rodzinę… Ten życiorys nie mógł być niemieckiemu narodowi obojętny i w uznaniu dla działalności Ranickiego, kryje się wstydliwa próba zadośćuczynienia za przeszłość, która ciąży na Niemcach po wsze czasy. Dla sprawiedliwości dodać trzeba, że Marcel Reich-Ranicki jest niewątpliwie koneserem literatury. Słynny ze swojej zaangażowanej subiektywności w ocenie książek i ich autorów udowodnił, że literatura jest równie pasjonującym materiałem na dyskusje jak polityka czy gospodarka. To wszystko pomieszane z bardzo rozpoznawalnym stylem mowy, gestykulacji przyczyniło się do trwającego już dziesięciolecia sukcesu Ranickiego. 

Martin Walser z precyzyjnie dozowaną ironią na nowo kreśli tę kreację Krytyka i przez to co niewypowiedziane każe zastanowić się nad mocą literackiego osądu, który ze swego założenia jest subiektywny. Czy śmierć krytyka jest jednak szansą na literackie ocalenie pisarza? Pozostawmy to pytanie póki co bez odpowiedzi.

Ranicki powiedział kiedyś o Śmierci krytyka, że Martin Walser napisał książkę „przeciw niemu” (Martin Walser hat ein Buch gegen mich geschrieben). Ja myślę, że napisał książkę o nich. A książka i jej recepcja jasno pokazują, że pisarz i krytyk żyją w niechcianej symbiozie. W tym sensie w Kwartecie Literackim Ranicki nie bez właściwej sobie złościwości miał powiedzieć o pisarzu Walserze, że pisząc o nim pisze zawsze znacznie lepiej. 

A tak bawiąc się w skojarzenia...

niedziela, maja 13, 2012

Koszmar dzieciństwa

Dzieciństwo jako synonim beztroski, z perspektywy dorosłości wręcz idylli, to powszechne i -powiedzmy szczerze- trochę naciągane w dobrej wierze pojęcie. O tym, że może być inaczej, że świat dzieci potrafi być okrutny, wiadomo chociażby z lektury Władcy much Goldinga, że bycie dzieckiem nie oznacza taryfy ulgowej pisał choćby Kosiński w Malowanym ptaku. Jednak dopiero György Dragomán, młody i bardzo już ceniony pisarz węgierski opisał totalitarny koszmar dzieciństwa. Biały król jest zupełnie wyjątkową antyutopią dziecięcej rzeczywistości. Tutaj nikt nie ma lepiej bo nikt nie jest w stanie żyć poza systemem: systematycznym okrucieństwem w imię nie tyle prawa, co przyzwolenia społecznego. To rzeczywistość, w której respekt pomylony został ze strachem a posłuszeństwo z oportunizmem.
Trochę nasuwa się na myśl ostatni film austriackiego reżysera Michaela Haneke pt. Das weisse Band. Dragoman jakby podobnie głosem dziecka przestrzegał: Nie oczekujcie, że w takich warunkach wyrosnę na człowieka wolnego, psychicznie zrównoważonego, rozumiejącego demokrację, potrafiącego odczuwać empatię.
I kiedy człowiek na przekór wybiórczej pamięci posili się na trochę szczerości, to także we własnym dzieciństwie odnajdzie małe i większe koszmarki, lęki i bolączki. Jeżeli nawet dorosłość nie gwarantuje szczęścia i spełnienia to jednak daje namiastkę władzy nad własnym losem i chociażby za to dzięki niech będą za upływający czas... no i za dzieciństwo całkiem znośne, o którym nawet Dragomán nie potrafiłby napisać tak przejmująco.

wtorek, kwietnia 24, 2012

Micimackó czyli Fredzia zwana Kubusiem

Czytam o tym bodajże najsławniejszym misiu mieszkającym w Stumilowym Lesie. Tym razem węgierski przekład autorstwa Karinthego (o którym to pisarzu i tłumaczu opowiada się chętnie węgierskim uczniom, że każdego dnia tygodnia w rodzinnym domu musiał rozmawiać z rodziną w innym języku, stawiając tę praktykę za godny do naśladowania przykład edukacji). Przekład - bo przy książkach A.A. Milne trudno mówić o tłumaczeniu - jest jednym słowem fantastyczny. Karinthy użył całej swojej literackiej fantazji, tłumaczeniowego kunsztu i arsenału słów dźwiękonaśladowczych języka węgierskiego, żeby sprawić, że dla Węgrów Micimackó, czyli Kubuś Puchatek bo o nim tutaj mowa już od pokoleń należy do kanonu literatury. To dzięki niemu Koncz Zsusza zaśpiewała, że Minél inkább havazik, annál inkább hull a hó. Minél inkább hull a hó, annál inkább havazik... (Tu link do piosenki, dla tych co chcą posłuchać bądź pośpiewać wraz z Zsuzsą Koncz).

Czytam, uśmiecham się do siebie, powtarzam jak mantrę te od lat już znane Puchatkowe mądrości i rozmyślam nad tym, jak wielkie zamieszanie od dziesiątek lat towarzyszy Misiowi o Bardzo Małym Rozumku. Właściwie to nawet nie wiadomo, czy to Kubuś czy Fredzia i tyle samo racji miała zapewne Irena Tuwim tworząc postaci Stumilowego Lasu na potrzeby polskiego czytelnika, ile przyznać trzeba argumentacji Moniki Adamczyk-Garbowskiej, orędowniczki możliwie wiernego tłumaczenia oryginału. Podobne rozterki dotyczą wyglądu Puchatka bo chociaż u źródeł leżą piękne ilustracje E.H. Sheparda to wizerunek Puchatka dosłownie zmonopolizowały animacje wytwórni Walta Disney'a. Za to prawdziwe spory toczą się wokół IQ naszego bohatera, który poniekąd głupiutki stał się źródłem interpretacji o podłożu filozoficznym. I jakby tego było mało na całość cień rzucił swoimi (auto)biograficznymi zapiskami pierwowzór Krzysia, syn Alana Alexandra: Christopher Robin Milne) opisując niezbyt ciepłe relacje z ojcem-pisarzem. 

No cóż; pocieszające, że mimo tej dyskusyjności tematu czasem ktoś sięgnie po samą książkę, od której wszystko się zaczęło w myśl zasady: Pewnego dnia, gdy Puchatek nie miał nic do roboty, pomyślał sobie, że warto byłoby coś zrobić. Co do mnie, to:


WY SZŁAM ZA JENTYK


Ps. I jeszcze tylko słowem o Karinthy'm. Zupełnie niedawno bo w 2008 roku, w ramach reanimacji polskiego zainteresowania literaturą węgierską wydana została powieść Podróż wokół mojej czaszki, w której autor opisuje w zaskakujący dla czytających sposób chorobę guza mózgu (to autentyczny element biografii Karinthy'ego). Jak dla mnie to ta powieść, wraz ze zbiorem satyrycznych miniatur szkolnych Tanár úr kérem (Dla polskich czytelników istnieje szansa wyszperania tłumaczenia z lat 50-tych w antykwariacie) oraz tłumaczenie Winnie the Pooh właśnie są trzema filarami literackiej spuścizny Węgra, nomen omen przyjaciela Kosztolányi'ego (o nim i o Kornelu Esti to już innym razem za to bardzo chętnie) - prawdziwego pióra węgierskiej (post)moderny.

niedziela, kwietnia 08, 2012

Pieśni o lodzie i ogniu c.d.

I znów wielka radość hurra hurra!! Kolejna część sagi George'a Martina leży na wyciągnięcie ręki na półkach księgarni (tym razem w L...gu). A po kilku dniach głód uzależnionego: Jak to? W końcu tych marnych 535 stron to zaledwie jedna trzecia oryginalnego tomu. A poza tym to wszystko nie tak jak miało być... Pisarskie pióro wiedzione chyba najniższymi pobudkami uśmierca bohaterów, z którymi niczego nie przeczuwąjący czytelnik wiązał wielkie nadzieje, snuł plany na następne dwa tomy... Jak to pięknie kiedy akcja lektury rozwija się w zupełnie przewidywalny sposób. Niestety u Martina nie ma co liczyć na podobne sentymenty.
A coś mi mówi, że najgorsze jescze przed nami, więc chcąc - nie chcąc trzeba uzbroić się w cierpliwość i poczekać na kolejny tom.

piątek, marca 16, 2012

Wyższość Mary Poppins nad Milanem Kunderą

Wczoraj, w czwartkowych godzinach popołudniowych, czyli właśnie w chwili, kiedy poniedziałek zdaje się być zamierzchłą przeszością, natomiast piątek nadal beznadziejnie nieosiągalny, baterie wyczerpane, w pracy zajęć tyle, że w sumie nie ma sensu nawet czegokolwiek zaczynać a za oknem wiosna na całego...Krótko mówiąc: kiedy tydzień zdaje się ciągnąć w nieskończoność...podchodzi do mnie szefowa z pytaniem, czy wszystko u mnie dobrze bo jakąś taką mam niewyraźną minę. Odpowiadam, że i owszem wszystko ok, tylko właśnie w tym momencie odczuwam coś jakby lekką nieznośność bytu... i robię przy tym minę zupenie niewinną. Wrażenie musiało być porażające, bo szefowa przycupnęła na najbliższym krześle obrotowym, żeby w spokoju półgłosem ze trzy razy powtórzyć sobie tę lekką nieznośność bytu i ostatecznie dać za wygraną, że nie ma pojęcia o co mi chodzi. Pomyślałam, że nie ma co mówić o Kunderze ani o parafrazie. Właściwie to o nic - przyznałam a dziś, dzisiaj na to samo pytanie uśmiechnęłam się szeroko i zamiast parafrazy zdecydowałam się na plagiat z (musicalu) Mary Poppins
In every job it must be done
There is an element of fun
You find the fun and snap the job's game
Cóż, supercalifragilisticexpialidocious....
.

sobota, marca 03, 2012

Literatura przełomu czy przełom w literaturze.


W 2011 roku jedna z najbardziej prestiżowych nagród literartury niemieckojęzycznej, a więc nie niemieckiej (sic!): Deutscher Buchpreis przypadła w udziale Eugenowi Ruge za powieść In Zeiten des abnehmenden Lichtes. Ten fakt utwierdza w przekonaniu, że moda na literaturę przełomu wciąż trwa a Niemcy nadal szukają z utęsknieniem tego jedynego literackiego kompendium, w którym odzwierciedli sie cała kompleksowość problematyki społeczno-historycznej narosła wokół Muru Berlińskiego, podziału Niemiec i niemiej problematycznego ich zjednoczenia. Mnogość tytułów poświęconych tematyce najnowszej historii niemiecko-niemieckiej sprawiła, że już w latach 90-tych zaczęto mówić o Wendeliteratur (literatura przełomu), do obiegu trafiło uśpione od czasów kultowej powieści Döblina Berlin, Alexanderplatz pojęcie powieści berlińskiej Berliner Roman  oraz tzw. literatura NRD DDR-Literatur. Cała ta nomenklatura zamiast cokolwiek rozjaśnić rozmyła zupełnie znaczeniowe kontury. Trudno tu mówić o jakimś konkretnym gatunku z formalnego punktu widzenia choć zasadniczo dominuje powieść. Za to nikt nie jest w stanie określić, co właściwie czyni z książki w jakikolwiek sposób dotyczącej powojennych Niemiec literaturę przełomu. Czy jej akcja musi toczyć się w Berlinie, skoro równie dobrze można pisać literaturę przełomu z perspektywy prowincji, co udowodnił Ingo Schulze chociażby w powieści Neue Leben. Czy twórcą musi być Niemiec z doświadczeniem (piętnem?) Enerdowca niczym (w tym roku zresztą zmarła) Christa Wolf? Czy w centrum wydarzeń stać musi ten dość zaskakujący w swoim przebiegu 9. listopada (nota bene data boleśnie pamiętna w niemieckiej historii) roku 1989? Sven Regener w powieści Pan Lehmann uznawanej za klasykę literatury przełomu poświęcił wydarzeniom tej nocy jakieś ostatnie półtorej strony swojej książki, podczas kiedy jego bohater przysypiał nad kolejnym piwem w knajpie na Kreuzbergu. Czy w takim razie w wypadku Wendeliteratur mowa musi być o czasach sprzed lub wręcz po? Kolejne bestsellery literatury przełomu jedynie oddalają od jakiegokolwiek konsensu. Także stylistyka narracyjna rozciąga się od sentymentalnnego enerdowskiego Weltschmerzu po obsceniczną kpinę (tu sztandarowy przykład Helden wie wir Thomasa Brussiga). Wśród autorów literatury przełomu wymienia się jednym tchem Jensa Sparschuha, Judith Hermann, Wolfganga Hilbiga, Michaela Schindhelma, Monikę Maron a ostatnio Eugena Ruge właśnie.
Co nowego napisać mógł Eugen Ruge w powieści In Zeiten des abnehmenden Lichts w ponad dwie dekady po zjednoczeniu Niemiec, co wyróżnia go na tle poprzedników?

Kto wie, może to właśnie upływ czasu, który wzbogacił narrację o bohatera kolejnego pokolenia jest największym atutem książki. Trudno mówić tutaj o rodzinnej sadze, ale jednak to życie czterech pokoleń niemieckiej rodziny a wraz z nim powojennne kulisy historii niemieckiej są tematem książki Eugena Ruge. Paradoksalnie w niechronologicznej narracji zawiera się przekaz o tym, jak bardzo historia rzutuje na kolejność losów bohaterów, na pewną przewidywalną schematyczność ich życiorysów. Autor, przejmując narracyjny punkt widzenia poszczególnych postaci udowadnia nam, że postępowanie każdej z nich legitymuje się czasami, w jakich przyszło im podejmować decyzje, żyć niezupełnie własne życie. Zastanawiające, że ostatecznie każdy z tych zupełnie odmiennych charakterów, życiowych wyborów wywołuje pewną sympatię lub przynajmniej zrozumienie.

I chyba właśnie to zdecentralizowane spojrzenie na powojenne niemieckie społeczeństwo jest czymś wzbogacającym dotychczasową Wendeliteratur. Eugen Ruge potrafi wręcz w dwóch zdaniach zawrzeć problematykę niemieckiej historii XX.wieku:
Tatsächlich hatten Charlotte und Wilhelm ja alles zusammen mit dem Haus übernommen (genauer gesagt: alles, was nach den sowjetischen Offizieren, die hier eine Zeitlang gehaust hatten, noch übrig geblieben war). Nur das Essbesteck mit dem winzigen Hakenkreuz, das hinter den Initialien eingraviert war, hatten sie aussortiert, was letzlich dazu führte, dass man seine Torte hier von Nazi-Tellern löffelte – aber mit Besteck aus volkseigener Produktion.

Zdaje się, że o wiele ważniejsza próba syntezy przedsięwzięta przez autora dotyczy postaci, kolejnych generacji rodziny, która nie stanowi jednak rzeczywistej wspólnoty. Praktycznie każdy z bohaterów powieści Eugena Ruge cierpi na syndrom wykluczonego poza nawias, i to poczucie wyobcowania przybiera najrozmaitsze formy jednak ma ciągle jeden i ten sam fatalny efekt: przekonanie o osamotnieniu, niezrozumieniu przez innych. Ciekawe, że myśl ta sformułowana zostaje dopiero na końcowych stronach książki przez Markusa, najmłodsze pokolenie rodziny Umnitzer… w nigdy nie napisanym liście do kobiety, którą porzucił.

Podtytuł In Zeiten des abnehmenden Lichts to Roman einer Familie. I tutaj można długo dyskutować o funkcji stylistycznej i znaczeniowej niemieckiego rodzajnika nieokreślonego. Z perspektywy lektury to  jednak jakiś symbolizm niż jednostkowość. Cóż, zadanie pozostawione zostaje tłumaczowi a ja zmykam na kolację.

sobota, lutego 25, 2012

Dlaczego znów o Houellebecqu?

Po części dlatego, że przy okazji pisania o Cząstkach elementarnych obiecałam wspomnieć kilkoma słowami o ostatnio wydanej książce autora pt. Mapa i terytorium, a przede wszystkim ze względu na komentarz Aniki, który sprowokował mnie do zabrania słowa, czytaj: zamieszczenia posta.
Houellebecqua w zasadzie nie trzeba ani bronić ani reklamować. Nagroda im. Goncourtów w roku 2010 oraz niesłabnące zainteresowanie czytelnicze potwiedzają, że notowania pisarza stoją wysoko, mimo, że sam Houellebecq niechętny wszelkim publicznym wystąpieniom zdaje się być ostatnią osobą, ktora o sławę i uznanie zabiega. Wywiady z Francuzem są rozpaczliwą próbą dziennikarską wyduszenia z antypatycznego i programowo niechętnego pisarza odpowiedzi jakichkolwiek, byle dłuższych niż tak lub nie. I coś każe mi podejrzewać, że w gruncie rzeczy swoich czytelników Houellebecq nie darzy o wiele cieplejszymi uczuciami.
Na czym polega w takim razie sukces pisarza, którego nazwisko wymawia się notorycznie niepoprawnie (co do mnie, zamiast mówienia ratuję się pisaniem)? W jaki sposób w XXI wieku sławę osiągnąć może ktoś tak niemedialny, wręcz nie lubiący publiczności? Ktoś piszący o... o... No właśnie, o czym? Zwykle z satysfakcją podszytą szyderstwem czytam streszczenia ze skrzydełek książek Houellebecqa. Ile to się ktoś musiał nabiedzić, żeby sklecić kilka zdań wprowadzających do samej lektury, skoro ostatecznie wyszło mu streszczenie... Prawda jest taka, że Houellebecq opisuje życie jakie jest na co dzień, czyli zwyczajne, nużące i z perspektywy czasu pozbawione czegoś, co zwykliśmy nazywać sensem. Mało jest współczesnych pisarzy, którzy pozwalają sobie na tyle szczerości i obiektywizmu w opisywaniu ludzkiej egzystencji. I zadziwiające, że tyle jest czytelników gotowych na tę dosyć masochistyczną konfrontację. Prawda o czowieku wspóczesnym według Houellebecqa to jego egzystencjalna samotność, fizyczność, która ogranicza i świadomość śmiertelności, która odbiera codziennym dążeniom i celom większe znaczenie. I skoro mapa ostatecznie ciekawsza jest od samego terytorium to rzeczywistość w której realnie funkcjonujemy przegrywa z jej obrazem który stwarzamy, żeby jakoś samych siebie uspokoić. To coś jak z dobrymi zdjęciami poddanymi obróbce, zrobionymi w zupełnie nieciekawych miejscach. Trochę kwestia kunsztu, trochę niepamięci.
Ciekawy jest ten eksperyment literackiego autoportretu i jeszcze ciekawszy autouśmiercenia (skoro i tak już wiadomo...). Jakby Houellebecq postawił wyzwanie własnemu stylowi literackiemu. Dla tych z Was, którzy nie bardzo znają ten styl wybrałam pewne zdanie z Mapy i terytorium:
I bez tego, pomyślał Jed, możemy się spodziewać wyjątkowego przyjęcia ze strony hotelarzy: para modych, bogatych ludzi z miasta, bez dzieci, raczej atrakcyjnych z estetycznego punktu widzenia, jeszcze na pierwszym etapie swej historii miłosnej, a więc gotowych do zachwytu nad wszystkim w nadziei zgromadzenia zapasu p i ę k n y c h        w s p o m n i e ń, które posłużą w trudnych latach, może nawet pozwolą przetrwać             k r y z y s   z w i ą z k u - dla każdego hotelarza lub restauratorastanowili archetyp idealnych klientów.
Jak wiadomo, wszystko jest kwestią punktu widzenia. Autor  Houellebecq a wraz z nim i jego bohaterowie widzi i opisuje świat bez emocji, z dystansem, jakby mechanicznie. Jest w tym jakaś hiperświadomość własnego ja, stosunków międzyludzkich, społecznych mechanizmów. Houellebecq stwarzający bohatera: pisarza Michela Houellebecqa udowadnia, że ten dystans potrafi zachować także do siebie. Nie ma podstaw, żeby literackiego Houellebecqa nie uważać za wierną kopię pierwowzoru.... tak samo, jak nie ma podstaw, żeby twierdzić, że pisarz napisał p r a w d ę wymyślając własną śmierć. Także w tej kwestii autor pozostał wierny wyznawanemu credo: jedynym prawdziwym końcem historii kogokolwiek jest jego śmierć. O ile Houellebecqa nie interesuje dziecko nie będące w pełni świadomym odbiorcą świata i własnej tożsamości, o tyle zawsze towarzyszy własnym bohaterom do ich materialnego końca. Każde inne zakończenie książki pozostawia bowiem czytelnikowi złudzenie trwania momentu, w którym pisarz zakończył historię. Żyli długo i szczęśliwie z założenia nie może być ostatnim zdaniem Houellebecqa, ponieważ koniec jest zawsze jeden i nieuchronny.
Pamiętam, że po pierwszej lekturze widziałam w  Houellebecqu wielkiego pesymistę, wręcz fatalistę. Tymczasem to współczesny literacki kontynuator myśli egzystencjalnej. Dziś myślę raczej o jego książkach jako o literackim objektywizmie. Czytanie Houellebecqa wymaga pewnego dystansu tak samo do książki jak i do samego siebie w sytauacji, kiedy fikcja literacka jest tak boleśnie niefikcyjna.

Na dobry koniec, obraz Jacksona Pollocka, malarza, którym  zainspirował się Houellebecq wymyślając koniec wasnej historii...

wtorek, lutego 07, 2012

Wspomnienie pewnej chwili 1923-2012

Znacie ten wiersz Trzy słowa najdziwniwjsze?
Przeczytajcie, jest krótki:

Kiedy wymawiam słowo Przyszłość,
pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości.

Kiedy wamawiam słowo Cisza,
niszczę ją.

Kiedy wymawiam słowo Nic,
stwarzam coś, co nie mieści się w żadnym niebycie.

Napisała ten wiersz Wisława Szymborska i kiedy wymawiam słowo Szymborska to myślę o wieszach jak ten, dzięki którym po odurzeniu poezją Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej czy Poświatowskiej odkryłam dla siebie tą mistrzynię słowa tak oddaną obserwowaniu świata i ludzi wokół, tak umiejętnie opisującą te obrazy w wierszach. I widzę tę twarz, poetki już statecznej, docenionej, drobnej i pomarszczonej osóbki osnutej dymem papierosowym, uśmiechającej się jak kot – trochę figlarnie, trochę ironicznie, jakby ponad wszystkim.
Poezja Szymboskiej jest nadal, choć nie ma już Szymboskiej, jest jak ten kot w pustym mieszkaniu, któremu trzeba otworzyć drzwi, pozwolić snuć się po dachach i parkanach bo taka kocia natura. Brać i dawć wedle uznania. Jaka jest ta poezja? Jest nami, jest wiekiem XX, nawet XXI ubranym w wiersz, jest wystawą sklepową, przed którą nawet najbardziej zabiegani zatrzymują się, żeby… zobaczyć nieostre odbicie siebie samych.
.Radość pisania to jakby twórcze credo autorki
Radość pisania
Możność utrwalania.
Zemsta ręki śmiertelnej.
Wiersze Szymboskiej są miniaturami naszych życiorysów, takie niepojęcie osobiste a jednak uniwersalne. Nie trzymają się nich ani kurz, ani patyna. I są poetyczną afirmacją życia, które się nam przytrafiło (Allegro ma non troppo!), które przydarzyło się naszej Poetce, które kochała i przelewała to ciepłe uczucie na karty tomików wiedząc, że kiedyś przyjdzie czas zostawić wszystko co drogie. Że Chwila trwa tyle co ludzkie życie 
Jedna z tych ziemskich chwil
proszonych, żeby trwały.
Szymborskiej Nic dwa razy sprawia, że nagle zimą mróz mniej dokucza a noc zdaje się jakby mniej ciemna.  Jej poezja jest pełna pytań (Czemu w zanadto jednej osobie?/ Tej a nie innej? I co tu robie?) do siebie samej ale i do czytelnika. Szymborską cechowała niesamowita empatia, poetka potrafiła jak nikt pisać z perspektywy życiorysów złych i dobrych, odległych i nam współczesnych wciąż szukając własnych odpowiedzi, nie zadawalając się utartymi myślowymi ścieżkami. Humanistka, w chyba przestarzałym już znaczeniu tego słowa. Radosna i zamyślona, zawsze szczera, niestrudzenie obserwująca ludzi, krajobraz, własne lustrzane odbicie. Jej śmierć to zgodnie z dolą jednostek ważnych ostatni występ, wielki wieczór autorski dla wielu oddanych i jeszcze większych mas ciekawskich, na którym pojawić trzeba się mimo woli i nic nie można dodać na swoją obronę. I chociaż nie wszystko zostało jeszcze napisane, teraz musimy obejść się bez niej i czytać, widzieć i słyszeć w wierszach, które nam zostawiła. Pamiętać przede wszystkim jako Wisławę Szymborską, zanim zamkniemy ją w trumnie z napisem Noblistka.
Szymborska sama takie napisała sobie epitafium:
Tu leży staroświecka jak przecinek
autorka paru wierszy. Wieczny odpoczynek
raczyła dać jej ziemia, pomimo że trup
nie należał do żadnej z literackich grup.
Ale też nic lepszego nie ma na mogile
oprócz tej rymowanki, łopianu i sowy.
Przechodniu, wyjmij z teczki mózg elektronowy
i nad losem Szymborskiej podumaj przez chwilę.

I chyba taką powinniśmy ją pamiętać.
I czytać.
A czasem i oglądać. Czy wiecie, że Szymborska pasjami kreowała karty okolicznościowe, które wysyłała swoim bliskim i przyjaciołom. Poniżej trzy przykłady pochodzące z albumu Anny Bikont i Joanny Szczęsnej Pamiątkowe rupiecie przyjeciele i sny Wisławy Szymborskiej: