wtorek, kwietnia 17, 2018

Lektury Małej Mi: Książeczka ze zdjęciami czyli mały wspomagacz wyobraźni

Czytając dziecku rozwijasz jego zasób słów, inteligencję a przy okazji także wyobraźnię. Taki  bardzo istotny produkt uboczny. Dlatego niespełna pięcioletnia Mała Mi ma już teraz jako takie wyobrażenie o florze i faunie innych kontynentów Ziemi, a nawet o Układzie Słonecznym, nigdy nie przebywając poza Europą, a tym bardziej ponad jej stratosferą, Bobek zaś o średniowiecznym życiu (nawet, jeżeli nieźle podkolorowanym) i przebiegu akcji gaszenia pożaru wie jak na swój skromny wiek całkiem sporo, choć szczęśliwie dla niego nie doświadczył ani jednego, ani drugiego. Książka jako okno na świat, ten rzeczywisty i baśniowy, miniony i teraźniejszy, a nawet przyszły, a tymczasem trzeba czasem otworzyć i drzwi, wyjść z własnych czterech ścian i skonfrontować już teraz dziecko z pewnymi faktami. Na przykład uświadomić mu, jakie wielkie miało szczęście rodząc się tu i teraz, w tej  a nie innej rodzinie, (w której czytają nawet bq...). Ta refleksja i próba jej przekazania potomstwu pojawia się zwykle późno, tj. wtedy, kiedy do rodziców, dziadków i innych czujących się odpowiedzialnymi za losy kolejnego pokolenia dociera, że z pięknie wytyczonej dobrobytem i beztroską drogi nagle zeszło się na manowce. Najpóźniej w wieku przedszkolnym w dziecku uruchomiony zostaje instynkt stadny, a on wymaga dopasowania się nie tylko w kategorii być ale i mieć. Najpóźniej wtedy każdy rodzic zaczyna lawirować między własnymi ambicjami dania dziecku tego, co najlepsze, a więc także umocnienia jego pozycji w grupie rówieśników, a własnym rozsądkiem, o wrażliwości estetycznej i zasobności portfela nie wspomnę. 

Wszyscy mają - a ja - nie! 

To argument koronny każdego normalnie rozwiniętego konsumenta w stadium początkowym. Potem zmienia się tylko target: nie liczą się wszyscy, tylko ci, z którymi wszyscy się liczą itd. Zaczynamy się zastanawiać, w czym leży problem. Chyba nie w tym, że urządziliśmy dziecku pięknie pokój, ma wszelkie możliwe zabawki, a jako czterolatek budowało zamki z piasku plaż Majorki...? W końcu robimy to dla jego dobra. I może czasem też, żeby spełnić jakieś własne marzenia z dzieciństwa, te niespełnione właśnie. Czasem trudno uzmysłowić sobie granicę, za którą jest już przyzwyczajenie, dość modna w użyciu, nie tylko językowym, postawa roszczeniowa. A przecież to dziecko, które tupie na nas i gniewne mruży oczy nie jest złe, nawet nie jest rozpieszczone, ale kontrolka alarmowa pali się ostrą czerwienią i czas coś zrobić. Wtedy pojawia się - o zgrozo, kto by pomyślał - zdanie wygrzebane z najdawniejszej przeszłości: 

Kiedy to ja byłam/byłem w twoim wieku.... 

Problem w tym, że sami doskonale pamiętamy, jakie wtedy wywarło ono na nas wrażenie: w większości żadne, u nieco bardziej empatycznych osobników może wywołało krótką chwilę pożałowania, że babcia lalkę ze szmat miała, a mamusi raz w roku w jakimś peweksie coś tam kupili z prawdziwej czekolady. Tylko co to wszystko ma wspólnego z tu i teraz? Bo rzeczywiście raczej niewiele i nawet dziecko rozumie niespójność czasoprzestrzenną naszej argumentacji. Uświadomienie sobie, bądź komuś, że coś jest za drogie też wymaga ugruntowania w młodym rozumie elementarnych podstaw ekonomii: coś jest za coś. Niemieckie Ministerstwo ds. Rodziny, Seniorów, Kobiet i Młodocianych poświęciło tematowi kieszonkowego przy współpracy z kuratoriami nie małą uwagę. Wszystko po to, żeby, jak czytamy na jego stronie, już najmłodsze dzieci nauczyły się świadomego obchodzenia z pieniędzmi i ich wartości, oraz planowania własnych wydatków, nawet jeśli to będą lizaki (to już moja własna interpretacja). Początkowo trochę się z tego podśmiewałam, że urząd niemiecki mówi, ile bewzwolni rodzice mają dawać pieniędzy pięcioletniemu dziecku, ale po głębszym zastanowieniu ma to sens. Jest zawsze jakąś zewnętrzną i obiektywną skalą, do której można się odnieść. Bobek i Mała Mi powoli uczą się, że jeżeli nie będą uważali na swoje rzeczy, to z pieniędzy ze skarbonki kupimy zamiast lodów nowe buty, a w tym wieku perspektywa  wydania  własnych oszczędności na podobne cele nie zachwyca. 

Ale jak to się ma właściwie do książek, o ile nie chcę skłonić nikogo do czytania dzieciom o makro- i mikroekonomii dla najmłodszych? Ano, od książki jak zwykle wszystko się zaczęło i tym razem był to odkryty u lekarza tytuł Where children sleep Jamesa Mollisona. Lekarz jest dziecięcy, więc książka znalazła się tam z myślą o jego małych pacjentach, a może ...  i z myślą o ich rodzicach, kto wie... W naszym wypadku zainteresowała i jedno i drugie. Szczerze mówiąc chyba bardziej zaszokowała. Mnie - jaki niesamowity wpływ ma środowisko na możliwości rozwojowe człowieka już od maleńkiego, moje dzieci - że nie każde dziecko ma swoje łóżeczko do spania, czasem nawet nie ma ścian, na których możnaby dach oprzeć. A zabawki gdzie są...? A z drugiej strony, dlaczego te inne dzieci mają ich tak dużo, a jeszcze inne są bardzo brudne...? No, dlaczego? Od tego czasu Mała Mi i Bobek często wracają pamięcią do albumu Mollisona. Bo jest to album portretujący dzieci z wszelkich stron świata i miejsca, w których śpią, czyli po prostu żyją. Nawet bez czytania dość powściągliwych opisów zdjęć, jest to lektura nie pozwalająca na obojętność. Kto nie może kupić, lub choćby wypożyczyć, na pewno znajdzie kilka zdjęć Mollisona w przestrzeni internetowej... Na moje dzieci zadziałał taki booster wyobraźni, jak żyją i co mają inne dzieci. Teraz, w czasach nutelli i xboxa. Na mnie też i postanowiłam choć minimalnie zmienić pewne rodzinne przyzwyczajenia, także w zakresie czytelnictwa. Niedawno Mała Mi, która otrzymała w prezencie książkę, obruszyła się, że książka TO NIE PREZENT, w końcu cały czas kupujemy nowe... Jest w tym zresztą dużo prawdy, podobnie jak w stwierdzeniu, co za dużo to niezdrowo. Dlatego wyruszyliśmy rodzinnie do naszej najnowocześniejszej biblioteki (która ostatecznie wcale nie jest fajniejsza od tej lokalnej...), w której dzieci znalazły sobie aktualnie najulubieńsze książki. Książki, które ostatecznie trzeba jednak oddać... czyli nie są wcale moje ani nasze, tylko wszystkich. A potem można wytłumaczyć, dlaczego, nawiązując do tych biednych dzieci ze zdjęć... 
Na obopólne pocieszenie jest fakt, że z biblioteki wychodzimy obładowani kolejnym stosikiem lektur, nie wydając przy tym nawet przysłowiowego grosza...