piątek, sierpnia 08, 2014

Pretensjonalność orchidei

Zanim zabrałam się za pisanie tego, nie będę ukrywać, niezbyt pochlebnego posta, sprawdziłam, czy polskojęzycznemu czytelnikowi w ogóle grozi lektura Domu orchidei. No i proszę - jest tłumaczenie, więc już spokojnie mogę pisać ku przestrodze zbłąkanych czytelniczych dusz, zbyt niefrasobliwych klientów księgarni i chwilowo zbyt pełnych portfeli. Apeluję zwłaszcza do miękkich serc kobiecych - nie liczcie na lekturę romantyczną i porywającą, jak jedną z tych autorstwa sióstr Brontë. Ja też czytałam z potrzeby serca, żeby się trochę zemdlić jakimś romansem poza codziennością a doczytywałam z czystego niedowierzania, że coś takiego może zostać w ogóle wydane i to w całkiem przyzwoitym nakładzie.
Lucinda Riley - człowiek powinien nabrać już jakichś podejrzeń przy samym nazwisku pisarki, ale w końcu co ona za to może (mogłaby zmienić nazwisko). Niestety cała reszta jest tak samo pretensjonalna - jak z najbardziej dramatycznej fazy wczesnej  twórczości Andzi Shirley. Wszystko to okraszone różnymi takimi zwrotami akcji, że się trochę w głowie kręci i dla równowagi psychicznej trzeba sobie przerwy na normalność robić. Czasem trochę się ubawiłam, np. przy scenie, w której niegdyś ukochany mąż protagonistki wraca z zaświatów po wypadku, w którym przecież zginął, teraz okazuje się być prostakiem i w ogóle alkoholikiem, ale usilnie próbuje zdobyć na nowo serce swojej żony-wdowy nieoględnie namawiając ją do seksu oralnego, czyli posuwając jej głowę w okolice swojego krocza z romantycznym wyznaniem: Kochanie, przecież wiesz, jak bardzo to lubię. Hmm... Ale naszej Julii co innego chodzi po głowie i jeżeli w ogóle, to pochyliłaby się ku innemu mężczyźnie. Jest nim Kit (no to kit...). Swoją drogą scen łóżkowych, ba, nawet jakichś namiętniejszych pocałunków z Kitem brak. Niech się czytelniczki same cmokną, gdzie i z kim chcą. Już się nie czepiam rozmaitych nielogiczności tej porywającej historii. W ogóle sama sobie jestem winna. Następnym razem, jak mi się zachce czegoś romantycznego, to wrócę do klasyki gatunku. Na orchidee w moim domu jednak brakuje egzotyki.