czwartek, lutego 21, 2013

Starość nie radość a jednak rzeczywistość

Z założenia nie ma książki, o której nie mogłoby być mowy na bq, tak samo jak nie ma gatunku literackiego, do którego nie sięgam per se. I tak dzisiejszy post jest poświęcony lekturze dość specjalnej, bynajmniej nie związanej z najbliższą mi beletrystyką, mianowicie książce niemieckiej hmm... powiedzmy dziennikarki Martiny Rosenberg Mutter, wann stirbst du endlich? (Mamo, kiedy w końcu umrzesz?). To właściwie osobiste zapiski z czasów opieki nad chorymi i postarzałymi rodzicami autorki, więc zdawałoby się, że już przez intymność tematu niepowtarzalne spojrzenie na starość i chorobę najbliższych. Tymczasem to co zadziwia i przyciąga uwagę, to wręcz zastraszający uniwersalizm uczuć i myśli. Martina Rosenberg, podobnie jak większość z nas skonfrontowana została z koniecznością opieki nad swoimi najbliższymi dopiero, kiedy okazała się ona niezbędna i to pierwsza wielka konkluzja lektury: Mimo starzenia się społeczeństwa, mimo powszechnej dyskusji na temat finansowego zabezpieczania przyszłości, aktualnej zwłaszcza w krajach wysoko rozwiniętych i wreszcie mimo ogólnie panującego przekonania, że dla opinii publicznej nie istneją już żadne tematy tabu, nadal unikamy tematu starości własnej i tej najbliższych. Nie rozmawiamy o nieuniknionym - tym, że kiedyś zdani będziemy na pomoc innych, więc przede wszystkim najbliższych i nie chodzi tu o możliwość choroby lecz najbanalniejszą w swej nieuchronności starość. Tymczasem warto zawczasu zadać sobie pytania, jak ma ona wyglądać, na kogo spadnie obowiązek opieki, co w czasach wydłużonej średniej życiowej, odchodzenia od tzw. rodzin wielopokoleniowych mieszkających pod jednym dachem, mobilności wykraczającej nawet poza granice rodzinnego kraju czy aktywności zawodowej kobiet wcale nie jest oczywistością. Tymczasem milczymy uparcie w imię zasady nie wywoływania wilka z lasu i przez to zwykła kolej rzeczy spada na nas niczym nieszczęście. Pewnie każdemu z nas nolens volens dane będzie rozprawić się z niedomaganiem tych, których kochamy, wobec których czujemy się zobowiązani do pomocy, a tymczasem przykład Martiny Rosenberg pokazuje, że to poczucie obowiązku jest niesamowicie obciążające fizycznie i jeszcze bardziej przytłaczające psychicznie. Właściwie w tym kontekście Mutter, wann stirbst du endlich? jest swoistą terapią, choć sama autorka w jednym z wywiadów podkreśla, że jej celem było możliwe szczere i otwarte zabranie głosu w dyskusji o opiece nad starszymi i chorymi w najbliższym otoczeniu, nie rozprawienie się z własną traumą. Faktem jest, że w czasach szeroko pojętej poprawności nikomu do tej pory nie udało się tak odważnie wystąpić na forum publicznym i szczerze opowiedzieć, o stanach emocjonalnych, uczuciach osoby opiekującej się. Oto kilka cytatów z książki, dla lepszego zrozumienia: 

Po tym jak podobne sceny powtarzają sie prawie co wieczór, nie jestem wręcz zdolna do współczucia. 

Moje uczucia względem rodziców zmieniają się. (...) Jakaś zastraszająca obojętność przejmuje nade mną władzę (...) Jestem nadal serdeczna, grzecznie racjonalna ale nie potrafię się już zaangażować. Sama nie mogę w to uwierzyć, ale to ciągłe rozprawianie o umieraniu, śmierci i chorobie stępia mnie i traci na oddziaływaniu. 

Z każdym dniem pogarszającego się życia moich rodziców mój tato przekłada swoje problemy coraz to częściej na mnie. Nigdy nie pozwoli, żebym normalnie żyła własnym życiem, podczas kiedy jego własne sypie się w gruzy. Nawet jeśli to tylko jego chory umysł - chce mnie pociągnąć ze sobą na dno. Te jego niezrozumiałe zachowania, które mają na celu wywołanie chaosu są tylko po to, żeby mnie w to wciągnąć. Ta świadomość przenika do mojego umysłu i nie daje mi spokoju: On robi to celowo! 

Już w wypadku mojej mamy ciężko jest mi zdobyć się na emocjonalny dystans, mimo świadomości, że jest ona chora. Jednakże mój ojciec chory nie jest, a może jednak? Od jakiego momentu człowiek zaczyna być chorym i tracić odpowiedzialność za siebie samego? 

Jego (ojca - bq) zachowanie sprawia, że dzień po dniu moja niegdyś wielka miłość do niego kurczy się do minimum. I jestem pewna, że jeśli tak dalej będzie, kiedyś zupełnie zniknie. Sam fakt, że jestem jego córką nie daje mu prawa do niszczenienia mojej psychiki.

Ktoś, kto znalazł się w podobnej sytuacji: pułapace między poczuciem odpowiedzialności a emocjonalnym wypaleniem sam jest w stanie ocenić najlepiej, ile w tych pozornie bezwzględnych sformułowaniach prawdy. Zawstydzają człowieka własne myśli, w końcu to rodzina i jednak wiek... albo choroba.. Tym bardziej zaskakuje doświadczenie, że inni też tak czują, że mimo najszczerszych chęci czasem ogarnia człowieka niechęć, frustracja, czasem wręcz nie można odnaleźć w sobie pozytywnych uczuć, bo wzajemne relacje zmieniają się wraz z wiekiem, tak jak zmienia się ludzka psychika wraz ze starzeniem organizmu, że procesy biologiczne stają na drodze uczuciu, potrafią je nawet zniszczyć. Kto twierdzi, że podejście Rosenberg podyktowane jest czystym egoizmen, prawdopodobnie nie miał na szczęście dla siebie samego sprawdzić własnych reakcji w opisanej sytuacji.
Myślę sobie, że ta książka powinna być lekturą obowiązkową każdego dorosłego człowieka świadomego własnego przemijania, a może przede wszystkim tego nieświadomego. Może pozwoliłaby na otwarty dialog między pokoleniami, może przekonałaby, że dla zdrowych relacji rodzinnych czasem wręcz wskazana jest profesjonalna pomoc osób trzecich, emocjonalnie neutralnych, więc niepodatnych na niesamowite obciążenie z samego faktu, że mamy do czynienia z osobą bardzo nam bliską. Może. A sam temat z pewnością nie będzie tracił na aktualności. Nie bez powodu książka Martiny Rosenberg trafiła zaraz po wydaniu na niemieckie listy bestsellerów. Dobrze, że można dzięki niej lepiej zrozumieć własne reakcje, dobrze że temat starości w relacjach rodzinnych nie jest już zupełnym tabu i dobrze, jeśli znajdziemy w sobie tyle odwagi, by stawić mu czoła, zanim stanie się to bezwzględnie konieczne.



piątek, lutego 08, 2013

Coś innego z półki z polską literaturą kobiecą

O Lilce Małgorzaty Kalicińskiej przeczytałam dobrych kilka miesięcy temu w Die Welt i może to mało zrozumiałe, ale właściwie dzięki tej krótkiej wzmiance w rubryce poświęconej zagranicznej literaturze kupiłam książkę przy następnej bytności w kraju - zawsze interesowała mnie literatura polska, o której pisze lub mówi się za granicą. A dodać muszę, że w tym wypadku nie pisało się ani w glorii chwały, ani z niezrozumieniem dla popularności pewnego kaprysu wydawniczego, więc dość niezaangażowana nota czytelnicza o popularności Lilki w Polsce. I tyle. Wystarczyło, by zmobilizować tych kilkadziesiąt złotych (ceny książek wskazują wyraźnie, że mamy do czynienia z towarem luksusowym), których żal było mi wydać wcześniej na inne książki Kalicińskiej cieszące się bądź co bądź nawet większą popularnością. Wcześniej miałam za sobą lekturę kilku stron pewnej książeczki kucharskiej z aspiracjami literackimi i powiedzmy sobie, że właśnie te aspiracje nie bardzo przypadły mi do gustu. Mamy już jedną Małgorzatę pardon Katarzynę Grocholę, taką domorosłą Helen Fielding, trochę dla zabicia nudów, trochę dla podreperowania podłamanej wiary w miłość (to przynajmniej przewodni trend, choć może być nieco inaczej, kto czytał Przegryźć dżdżownicę, ten wie...). Czyta się dobrze, kończy tak samo, więc po co nam autorka Kalicińska. Chyba tylko jako podstawa do kolejnego serialowego scenariusza a seriale to już zdecydowanie nie działka bq, więc koniec tematu.
Ale Lilka trafiła na moje i tak już mocno przeciążone regały, więc wyrobienie sobie własnego zdania było już tylko kwestią czasu. Czas znalazł się sam i niespodziewanie, jak to on ma w zwyczaju, w pociągu na trasie dobrze już znanej, więc nie aż tak znów absorbującej i jakieś specyficzne to było czytelnicze doświadczenie. Po pierwsze dlatego, że zapowiadało zupełnie inne tematy, może nowe życie na ruinach małżeństwa, może wielkie  uczuciowe powroty ale na pewno jakieś damsko-męskie turbulencje z widokami na happy end - a jakże, o smutniejszych rozstrzygnięciach losu nie koniecznie trzeba czytać w przedrożonych książkach. A zwrot akcji okazał się z upływem stron zupełnie nieprzewidywalny, jakby sama autorka nagle zaczęła realizować nowy pomysł, odchodzić od romantycznych założeń programowych - przynajmiej ja takie miałam wrażenie. Że niby tytuł Lilka, więc od początku wiadomo, o kim będzie, kto jest naszą postacią pierwszoplanową. To przekonanie wynika jednak z założenia, że tytuł powstaje na początku pisarskiego zamysłu i jest zwykle błędne. Ale dajmy na to, że Małgorzata Kalicińska od pierwszej strony z rozmysłem przędła historię swoich bohaterów, głównie jednak bohaterek (bo choć z dość typowym dla literatury kobiecej podejściem do niezbędności męskiego pierwiastka, np. w łóżku lub w portfelu to kobiety stanowią siłę sprawczą tego świata) , tematyka Lilki w ostatecznym rozliczeniu jest ciekawa, o wiele ciekawsza, niż możnaby się tego spodziewać.
W tej książce, jak w samym życiu, nagłe zwroty przewartościowują wiele spraw. Trzeba przyznać autorce, że podeszła dość odważnie do swojego zadania, napisania o tym, że czasem żądzi nami litość, poczucie obowiązku i tutaj człowiek lawiruje pomiędzy własnymi potrzebami, a świadomością odpowiedzialności za innych. Lilka to książka o złudzeniach, ich stopniowym się wyzbywaniu, napisana językiem codzienności, no, powiedzmy sobie, codzienności na miarę dobrze zarabiającej polskiej klasy średniej średniego wieku mieszkającej w średnio-dużym mieście ale jednak realnie przyswajalnej dla większości potencjalnych czytelniczek, więc trafia. Nie jest może wielkim przesłaniem ale z pewnością ciekawym odbiciem literackim rzeczywistości, takiej zupełnie namacalnej niczym guz, guzek taki mały i oby niezbyt groźny, ale cholera go tam wie.