czwartek, czerwca 06, 2019

Na marginesie

Nowoczesna lingwistyka uważa pisanie, bądź mówienie, czyli tworzenie szeroko rozumianego tekstu za aktywność: działanie i proces twórczy (doing by saying/writting) przynajmniej tak samo wartościowy, jak sport czy praca. Jeszcze większą moc stwórczą ma w tym ujęciu czytanie. Tekst w ujęciu lingwistycznym jest bowiem sumą tego, jak został nadany oraz odebrany i przyjęty, a nie jakąś wielkością absolutną samą w sobie. I rozumując tym tokiem, rzeczywiście, nie tylko lektura formuje odbiorcę, ale to przede wszystkim każdy jeden czytelnik stwarza przeczytane przez siebie książki, robiąc z nich bestsellery, stracając w niepamięć, najczęściej jednak wypracowując coś pomiędzy. A w takim razie przez większość swojego życia popadam w stany schizofreniczne - czytając bez przerwy i nie przykładając się w większości wypadków do tworzenia tego wspólnego produktu końcowego w zamyśle opartego na interakcji. Z wygody, z lenistwa, z braku czasu, albo z jego nadmiaru, z twórczej flauty i niezbyt krewkiej inicjatywy. 

A przecież, gdyby chodziło tylko o to, by poświęcić po jednym poście każdemu przeczytanemu tytułowi, bq nie odstawałby frekwencją wpisów od najpopularniejszych blogów modowo-lifestylowych koleżanek (niezupełnie) po fachu.
Nie bez powodu to w bibliotekach, jak w żadnym innym miejscu potrafię znaleźć wewnętrzny spokój, skupić się na nauce, pracy, lekturze. Rozglądam się i co widzę? Trochę jak współczesne kulisy Imienia róży. Jestem pewna, że Umberto Eco nie miałby mi tego porównania za złe.


Prawda, że ten ład i minimalistyczna forma w służbie treści działają uspokajająco? 


Za dnia czytam na głos tuzinami literaturę dziecięcą, czasem nawet taką całkiem już pokaźną, w której obrazki maksymalnie co trzecia strona (ostatnio króluje Mira Lobe), lub jeszcze taką, gdzie tekst uzupełnia misterne ilustracje (oczywiście, my też nie możemy obejść się bez Gruffalo i wielu innych książek Julii Donaldson). Za to nocami, każdej jednej z osobna w przypływie heroicznego odruchu łapię za lektury własne, choć często bywa, że kończy się ten zapał już na pierwszej stronie. Jednak w jakkolwiek wypchanym plecaku - czyniącym ze mnie wiecznego dromadera, zawsze znajdzie się miejsce na książkę, po którą sięgam w środkach komunikacji miejskiej, w sklepowej kolejce, podczas szybkiej śniadanio-obiado-kolacji. Tak jest: bezczelnie plamię książki - nigdy pożyczone - jedzeniem, z premedytacją zaginam w nich ośle uszy, żeby o czymś tam sobie móc potem przypomnieć i zanim ostatecznie trafią na półkę, mają wyrobioną całkiem pokaźną kilometrówkę. Zgadzam się z lingwistami, że w każdej z nich jest mnie po trochu. Może dlatego z tymi ważnymi nigdy nie potrafię się rozstać, nawet podczas najbardziej uciążliwych przeprowadzek, nawet jeśli zostały dość nieopatrznie pożyczone na wieczne nieoddanie, I tak jestem nadal myślami z moją Księgą ojców Miklósa Vámosa u pewnego nauczyciela uniwersyteckiego w Budapeszcie, a jednocześnie z Białym królem (nadal, nie wiedzieć dlaczego, nie przetłumaczona zresztą na język polski książka) György´ego Dragomana w Bambergu... A jeszcze siedzi mnie trochę i w Toruniu i w Getyndze i kto wie, na jakich jeszcze prowincjach. Choć, być może to tylko zwykła pamiętliwość bibliofila-materialisty i nie ma się czego więcej doszukiwać. A jednak są te pożyczone i nie oddane książki niczym luka w życiorysie, bo prawdę mówiąc, moja biblioteka domowa więcej i szczerzej mówi o mnie, niż najbardziej skrupulatnie skomponowane tabelaryczne cv. Czasem trudno się w tym połapać, ale gdyby tak odkryć klucz...


Napędza mnie nieustające poczucie niedoczytania. Bo chyba już nigdy nie nadążę za Noblistami. I chyba już zawsze nadrabiać będę zaległości z lektur obowiązkowych tzw. kanonu, skoro nawet nie wiadomo w którym miejscu zacząć, a co dopiero skończyć. Dopiero w zeszłym roku doczytałam Die Dreigroschenoper Berta Brechta, ponieważ przez całe lata o niebo bardziej fascynowała  mnie dramaturgia permutacji jego nieoficjalnego konkurenta: Maxa Frischa (tego od Homo Faber, Biografie Ein Spiel, Biedermann und die Brandstifter, Mein Name sei Gantenbein) - same fascynujące lektury i najlepsza pożywka do rozmyślania nad tym, ile przypadku, a ile przeznaczenia składa się na ludzki los, choć może wcale nie są to przeciwstawne sobie pojęcia... Książki Frischa polecam wszystkim domorosłym egzystencjalistom, ale wracając do Brechta i jego opery wartej trzy grosze: Przeczytałam nawet nie dlatego, że zna ją teoretycznie każdy niemiecki szkolniak, ale tak się złożyło, że T. zaprosił mnie na prapremierę ekranizacji tego dramatu. (T. pracował zresztą nad udźwiękowieniem całego projektu i strasznie jestem z niego dumna). I tym sposobem ja, modelowy ignorant dużego i mniejszego ekranu  pewnego ciepłego letniego wieczoru anno 2018 przemykam byle szybciej po (naprawdę) czerwonym dywanie z kieliszkiem prosecco dla dodania sobie animuszu na miejsce dla vip´ów - a jakże - i nieświadoma sytuacji wdaję się w small talk z Joachimem Królem (Jak to, NIE ZNASZ??- przecież to był jeden z najlepszych komisarzy Tatortu! - uświadamia mnie po fakcie K.), na afterparty dla specjalnie zaproszonych gości wymieniam handshake z reżyserem Joachimem Langiem, po kolejnym drinku jestem na "ty" z Meike Droste, a kiedy pada pytanie: co mam wspólnego z filmem, wzruszam ramionami, przyznając szczerze, że nic a nic, za to czytam  książki i nagle staję się - o ironio! - ekspertem od Brechta odpowiadając na pytania, czy on sam byłby z takiej ekranizacji zadowolony. Zgodnie z sumieniem i poziomem alkoholu we krwi odpowiadam prostolinijnie, aczkolwiek nadal poprawną niemczyzną, że: tak, jak najbardziej! W końcu cały film jest jednym opulentnym i misternie poskładanym w całość cytatem z BB. Następnego dnia wtórują mi najpoczytniejsze prasowe tytuły. Uff... Kiedy muzyka orkiestry SWR już wybrzmiała i gasną światła, oddycham z ulgą - teraz  mogę zaszyć się bezpiecznie w kinowym fotelu i odwlec jakąś nieuchronną niczym fatum - co na to powiedziałby Max Frisch? - salonową gafę.

Czerwony dywan a na nim od lewej: Lars Eidinger, Prof. Carl Bergengruen, Robert Stadlober,
 Britta Hammelstein, Claudia Michelsen, Meike Droste, Joachim Król, Joachim A. Lang.
Zdjęcie: Uwe Rosentreter (mfg.de)


Niestety na prapremierze filmu zabrakło Tobiasa Moretti´ego, a to właśnie dla stworzonego przez niego
Mackie´go Messera poszłabym sama w ogień. I tylko pomyśleć, że wcześniej zupełnie nie rozumiałam Polly Peachum...




Mimo wszystko naprawdę cieszę się, że dzięki T. jestem tutaj i delektuję się filmem, do którego kluczem są książki Brechta. Kiedy na ekranie pojawiają się dodatkowo kulisy mojej biblioteki, jestem już zupełnie u siebie...









A kiedy nie jestem u siebie, to i tak z książką, bo nawet moje podróże mają literacki podtekst. W Porto podążałam tropem kolebki inspiracji w głowie pewnej ubogiej lektorki języka angielskiego, znanej powszechnie jako J.K. Rowling. Niepoprawnie barokowy wystrój księgarni Livraria Lillo to rzeczywiście istne kulisy Hogwartu (i nie myślcie sobie wcale, że jest to najbardziej imponująca księgarnia, w której zdarzyło mi się kupić książkę!)










Fakt, że od lektury Harry´ego Pottera w moim przypadku minęło już dobrych naście lat, ale przecież wcale nie tak dawno stawałam w obronie tytułu Harry Potter i przeklęte dziecko, którą to książką Rowling rzekomo rozczarowała rzesze swoich fanów. Logiczne, w końcu relacje cudownego dziecka z jego nieżyjącymi rodzicami są o wiele łatwiejsze niż codzienne i wieloletnie miotanie się między rodzicielskim autorytetem, dojrzewającą osobowością potomstwa i nieprzystającą nijak do siebie gospodarką hormonalną całej trójki. Albus, czyli tytułowe przeklęte dziecko, to taki wielki czarodziej Harry z krwi i kości. I - trawestując samą autorkę - można powiedzieć, że dzięki tym wadom jest jeszcze większy, a przede wszystkim o niebo bardziej przypomina mi moje własne niedoskonałe rodzicielstwo.

Ale przecież miało być o podróżach. 
Kto zatem potrafi jechać dziś do Barcelony niepomny książek Carlosa Ruiza Zafóna? Kto nie  dopuścił do siebie choćby i jednej myśli o odszukaniu w gotyckich zakamarkach Barri wejścia do Cmentarza Zapomnianych Książek?...  Ja w każdym razie nie potrafię inaczej. Teraz wreszcie wypada się przyznać, że poza Cieniem wiatru na czytelniczym koncie mam jeszcze Grę Anioła, Marinę, Księcia Mgły, Więźnia nieba i zupełnie niedawno Labirynt duchów. Naprawdę, żeby sytuacja była jasna, czytałam też książki Remigiusza Mroza i Orbitowskiego i Cherezińskiej (choć to raczej jednak na herezję zakrawało...). Ale to tak na marginesie i w przerwach, bo od zawsze wierna jestem przede wszystkim literaturze reportażu, więc ostatnio Małgorzata Szejnert, Justyna Kopińska i  znowu Włodzimierz Nowak, aż Żal - także ten Hanny Krall - że czasu i umysłu nie starcza, żeby  ogarnąć jeszcze więcej. I od zawsze pociągały mnie dywagacje na temat tożsamości i jej umocowania w czasoprzestrzeni, stąd wzięła się ostatnio niemała sympatia do opowiadań Marioli Kruszewskiej Czereśnie będą dziczeć.





Teraz, jak i kiedyś pociągają mnie literackie peryferie i społeczne wyoutowania, stąd namiętnie dryfuję po lekturach Charlesa Bukowskiego, żeby zaledwie kilka dni później karnie powrócić do wielkich mistrzów, którym taki Bukowski vel Chinaski przynajmniej na łamach swoich książek nieraz podbił oko (najchętniej jednak Hemingway´owi...) I tak cyklicznie wracam do Thomasa Manna. Jadę do niego (bo wcale nie do marcepanów) i miasta Lubeki, Tej samej, która miała dopiero co stojącemu u progu sławy pisarzowi za złe jego Buddenbrocków.  Stoję pod adresem Mengstraße 4 i mimo sympatii do tego hanzeatyckiego miasta doskonale rozumiem ucieczkę młodego Thomasa przed chłodem północnego klimatu, także tego społecznego do ciepłej Italii. A jednak Thomas Mann nie potrafił uciec przed sobą samym i północnym patrycjuszem był tak samo w Szwajcarii jak i na zachodnich wybrzeżach Pacyfiku.



Dom Buddenbrocków przy Mengsraße


--- stał się najwidoczniej kwintesencją pobytu w Lubece i inspiracją nawet dla  Małej Mi...



W luksusowej dzielnicy Los Angeles - takiej, do której Charles Bukowski w latach studenckich spędzonych w tym mieście nawet nosa nie wetknął, a potem, kiedy pozwoliłaby mu na to sława i kieszeń, nie zrobiłby tego z czystej pogardy, miał Thomas Mann swój kolejny już dom. Nomen omen właśnie w zeszłym roku udało się niemieckiemu państwu odkupić podupadłą już w swojej świetności willę (co było do tej pory nie tyle kwestią finansowej niemożności, ile dyplomatycznych rozdźwięków na linii Waszyngton - Berlin... ) I tak z pompą nowo otwarty Thomas-Mann-Haus służyć ma stypendystom wszelkich dyscyplin jako miejsce ich intelektualnego rozwoju.  Oby ich praca przebiegała w mniejszych mękach twórczych, niż ta imiennika samego przybytku! Amen. Pamiętacie jeszcze teorię tekstu według lingwistów? W pewnej gazecie bezdomnych, którą też czytuję, a dokładniej rzecz biorąc, w jej specjalnym wydaniu poświęconym literaturze* znalazłam zupełnie dla siebie niespodziewanie recenzję Czarodziejskiej góry. Myślę, że autor Mann mniej boleśnie odczułby jednak fangę Charlesa Bukowskiego, niż zapewnienie, że: 

...jeśli czytelnik nie nadąża za dywagacjami [Castorpa], może z powodzeniem przekartkować kilka stron i zająć się losami mniej skłonnych do rozmyślań pensjonariuszy Czarodziejskiej Góry, gdyż z punktu widzenia codzienności w sanatorium te intelektualne wynurzenia są bez znaczenia.

No cóż, drogi Thomasie, zrozum, że nie ma o co się zżymać, nawet Czarodziejska góra jest sumą tego, jak została odebrana. Przynajmniej ktoś ją jeszcze czyta, choćby i z pominięciem około jednej trzeciej objętości  - C´est la vie

Ale o tym wszystkim tylko tak na marginesie...





*Trott-war-Literaturausgabe (2017/2018, 24./25. rocznik)

poniedziałek, maja 20, 2019

Na dnie

To mogłoby być nawet śmieszne, gdyby nie było rzeczywiste: Kilka dni temu międzynarodowa ekspedycja Five Deep ustanowiła nowy rekord w najgłębszym nurkowaniu z człowiekiem na pokładzie podwodnej kapsuły. Rów Mariański, najgłębsze miejsce na naszej planecie. Początkowo była wielka ekscytacja, a okazało się, że to po prostu kolejne... dno. Tam zaś plastikowa siata. Ona pierwsza pobiła stary rekord, sorry guys! I właśnie w momencie, kiedy o tym przeczytałam, doceniłam ostatnią książkę Mai Lunde

Generalnie totalna nuda: koniec cywilizacji europejskiej w wersji banalnej - ani wojna, ani kolonializacja muzułmańska*, ani najazd obcej galaktyki. Po prostu szalenie niespektakularnie przestaje padać deszcz. I tak mijają tygodnie, miesiące i lata. Kto ma więcej wyobraźni, zostawia nasz piękny kontynent, zanim rozpocznie się masowa migracja, cała reszta szwenda sie po obozach czekając, nie wiadomo na co. Nuda i beznadzieja. I taki jest Błękit. Nie ma co czytać, naprawdę. To tak jak z podróżowaniem. Serio, nigdzie nie jedźcie, wasze śmieci i tak już tam są!






* To też już zresztą zostało napisane... przez największego cynika naszych czasów, który gardzi wszystkimi ludźmi, na czele ze sobą samym i być może dlatego jego książki są takie porażające. Patrz: Michel Houellebecq, czytaj: Uległość - o ile starczy Ci nerwów...

wtorek, kwietnia 30, 2019

Komiks!

Jestem - jak zwykle - nieco spóźniona, przynajmniej we własnej najbliższej czasoprzestrzeni.
A. lubił komiksy od zawsze. Mała Mi od drugiego roku życia a i Bobek od jakiegoś czasu zapamiętale wertuje Garfielda albo zeszyty z cyklu Calvin and Hobbes. Tymczasem ja dopiero teraz odkryłam własną komiksową Amerykę. Ale nic straconego, w końcu po każdym Kolumbie przychodzi czas na Vespucci´ego, a zatem zupełnie niezrażona zaległościami w temacie raźno zabrałam się do odkrywania nowych lądów literatury. Tak, mam na myśli naprawdę gatunek, który można spokojnie nazwać literackim. a konkretnie mowa o graphic novel* i to właśnie taki komiks szturmem zdobył moją kieszeń, a potem całą resztę...



Dziennik Anne Frank




Zaczęło się od naszych lokalnych dni książki dziecięcej i młodzieżowej, potem było kilka recenzji, a na końcu komentarze tzw. forumowiczów, których obiecuję sobie już od pewnego czasu nie czytać, w którym to mocnym postanowieniu nie udało mi się wytrwać nawet doby. Z jednej strony sceptycyzm, bo tragiczne losy rodziny Frank to nie materiał na komiks, z drugiej euforia, jakoby właśnie taki sposób ukazania istoty antysemityzmu prowadzącego ostatecznie do czystek etnicznych to odpowiednia lekcja historii dla najmłodszego pokolenia, które li i jedynie z braku miejsca w matczynym łonie nie rodzi się z tabletem w jednej i smartfonem w drugiej ręce.

Mnie po prostu przekonał efekt pracy obojga autorów. Ari Folman i David Polonsky genialnie zobrazowali, wręcz przywrócili Anne Frank do życia, oddając istotę jej zapisków - przemyślenia dojrzewającej inteligentnej dziewczynki, dorastającej kobiety obdarzonej niebywałym zmysłem obserwacyjnym, która jest - za przeproszeniem - tylko przy okazji Żydówką. Ten pięknie narysowany komiks jest olśnieniem, lekturą obowiązkową i to wcale nie w kontekście historycznym, nie tylko dla zmagających się z burzą własnych hormonów nastolatek, ale przede wszystkim dla ich matek. Tak dla przypomnienia, jak to było... Do mnie w każdym razie trafiło.
Jestem przekonana, że gdyby Anne Frank dane było dożyć lat dorosłych, stałaby się mądrą, świadomą swego ciała kobietą, być może nawet wzorem do naśladowania dla współczesnych feministek. Redukowanie jej niesamowicie bogatych przemyśleń do kwestii żydowskiej wydaje mi się mocno krzywdzące. I, aby postawić sprawę jasno, autorów Folmana i Polonsky´ego nie ma co posądzać o próbę przeinaczania historii, czy przywłaszczenia sobie historii rodziny Frank do własnych twórczych celi, jako że obaj mają korzenie żydowskie. Ari Folman urodził się w Izraelu jako potomek polskich Żydów ocalonych z Holocaustu. Do rodzinnej traumy dołożył swoją własną z czasu wojny libanońskiej, w której walczył jako izraelski żołnierz. Ktoś taki z pewnością nie chce negować historycznych faktów. Tym bardziej urzeka jego indywidualne, wręcz intymne potraktowanie zapisków małej Anne. David Polonsky i jego wybitne ilustracje dodały reszty. Sami się zresztą przekonajcie a tymczasem małe co nieco na zachętę:


Anne wypełniała sobie czas nudy w kryjówce marzeniami.





Dojrzewanie na pierwszym planie.





Anne i jej siostra oraz różnica ich charakterów...




Alphabet of Arrival
Alphabet des Ankommens. Comicreportagen über den Neuanfang in einem fremden Land. 



To kolejna moja odkrywcza lektura o której będzie mowa, połączenie komiksu i reportażu, wspólny projekt niemieckiej Bundeszentrale für politische Bildung (Centralny Urząd ds. Wiedzy Politycznej ) i Deutscher Comicverein e.V. (Niemiecki Związek Komiksu). Ten stylistycznie  i językowo prawdziwie eklektyczny tomik powstał jako rezultat dwutygodniowych warsztatów w Hamburgu, na których w tandemach pracowali dziennikarze wraz z rysownikami komiksów z całego świata. Myśl przewodnia: doświadczenie emigracji z indywidualnej perspektywy, nadanie liczbom i statystykom konkretnych twarzy, pokazania scen z dnia codziennego ludzi, którzy zdecydowali się na życie w obcym sobie kulturowo i językowo kraju. Tak sami autorzy piszą o swojej wspólnej pracy w About the project:


To put the human dimension of migration more in focus, the German Comics Association set up the project Alphabet of Arrival in spring 2017. The project aimed to deal explicitly with the various aspects of daily life: How long does the experience of political persecution affect one's psyche? Is it ever possible to leave the flavors and tastes of childhood in the past? How does one communicate with people whose language one isn't entirely adept at and whose behaviors and habits one isn't familiar with?

Pełna i nadal aktualizowana wersja projektu dostępna jest online. Na wydanie książkowe składa się 12 komiksowych reportaży w czterech językach. Moją ulubioną historią jest ta pod tytułem Chleb, sól i zwariowany ser (Brot, Salz und verrückter Käse) Muhammada Al Ajeel i Julii Kluge, być może dlatego, że sama przeżyłam bardzo podobną sytuację, kiedy ludzie z zupełnie odmiennych kręgów kulturowych zasiadają do wspólnego posiłku. Okazuje się wtedy, że nawet teoretycznie tak przyziemny i oczywisty akt, jakim jest przyjmowanie do siebie posiłku jest w gruncie rzeczy skomplikowaną formą socjalnego współistnienia i interakcji.
Mimo bardzo pozytywnego i konstruktywnego spojrzenia na temat migracji jest w niemal wszystkich historiach pewien wyczuwalny smutek, rezultat refleksji osamotnienia i bycia obcym w najbardziej nawet sprzymierzonym środowisku. I drugorzędną kwestią jest, czy jest to wyobcowanie w Heidelbergu czy w Haifie. 

Ostatecznie mówimy o Alfabecie przybycia a alfabet ma to do siebie, że składa się z wielu znaków, które w zależności od danego języka też mogą się od siebie różnić, a zatem sprawiać mniejsze lub większe trudności. Zatem długa droga od przybycia do poczucia się naprawdę u siebie. Dopóki sam alfabet nie będzie sprawiał nowoprzybyłym trudności, to właśnie forma komiksu zdaje się być wręcz idealnym medium do opowiedzenia ich historii.













* Z pomocą w kwestii komiksowej terminologii przyszła mi właśnie publikacja Alphabet of Arrival:

GRAPHIC NOVEL: a popular term since the 1980s applied to comic narratives often appearing in book form that are targeted at adults and address socially relevant topics (...). Without clear classification. the undisputed term exists alongside other umbrella terms such as "alternative comics" or "independent comics".

czwartek, lutego 14, 2019

Coś na wstrzymanie czyli czego można nauczyć się od wierzącego księdza i niemieckiego syrrealisty

Fajnie, że każdy z nas ma swoje zdanie. Na każdy temat, zawsze i wszędzie. Nawet jeśli w zasadzie nikogo ono nie interesuje. Złośliwa narośl systemu demokratycznego. Choć bardziej niż nowotwór, przypomina to faktycznie pewną przypadłość towarzyszącą rewolucjom żołądkowym, stąd pewnie nieprzypadkowo pojęcie shitstorm. W rzeczywistości najwyraźniej masowo luzują się nam mięśnie twarzy, tracimy kontrolę nad jej obniżaczami i dźwigaczami, ewentualnie dodatkowo występuje świerzbienie palców, próbujących często wbrew logice i podstawowym zasadom ortografii jakoś przełożyć na bity słowotok, dla którego brak ujścia w codzienności. Możliwości, żeby się uzewnętrznić jest aż nadto. Wirtualnych, przede wszystkim. I pokusa podzielenia świata i jego mieszkańców na:
blachary,
katoli,
pisiorów, 
patoli, 
pedałów, 
ciapatych, 
blondynki, 
słoiki, 
gimbusów, 
koszernych, 
babochłopów, 
dresiarzy (...) 


jest jednak zbyt wielka.

A gdyby tak ugryźć się w język, bądź w swój wewnętrzny enter, zanim bez większego sensu znów coś się skomentuje? Gdyby podarować sobie upolitycznianie każdego jednego zwrotu pogody, obrażanie, chamskie żarty, a zamiast tego poczytać, poszukać więcej informacji, naprawdę wyrobić sobie zdanie, a może i dwa. I  - uwaga, teraz naprawdę mnie poniesie!.. - gdyby tak wyłączyć opcję komentarzy pod internetowymi artykułami, bo w sumie co tu komentować, np. kiedy ktoś ginie. Jeśli ktoś ma zupełnie naturalną potrzebę podzielenia się ze światem swoimi osobistymi przekonaniami, niech pogada z rodziną, przyjaciółmi, studentami, czy kolegami w pracy. Tak klasycznie, zaczynając od sformułowania: Myślę, że... a potem jeszcze użyje jednego, bądź kilku argumentów na poparcie swojego toku rozumowania. Takiej struktury wypowiadania się na dowolny temat uczy się dzieci w szkołach podstawowych. Po lekcjach czegoś kompletnie innego uczy ich tymczasem życie. W realu nie liczą się ani forma, ani tym bardziej treść. Ewentualne filtry, które w normalnych warunkach  zapewniają kultura osobista i zwykła ludzka przyzwoitość, teraz zastępowane są przez cyfrowe algorytmy i po prostu trzeba je - ja p**ę - jakoś obejść.

Czasem też mnie korci, żeby napisać coś dosadnego, a jednocześnie żeby pokazać swoją oczywistą wyższość intelektualną ponad innymi komentującymi, których nawet nie znam. W końcu to mnie Mama jeszcze jako nastolatce dała do przeczytania Erystykę, czyli sztukę prowadzenia sporów Arthura Schopenhauera (A że potem edukacji dopełnił fakt znalezienia sie w szkole im. Tadeusza Kotarbińskiego, który to uczony traktat Schopenhauera rozpatrzył w szerszym kontekście, także z punktu widzenia etyki, to taki delikatny wybryk losu, które zdarzają mi się nagminnie.), więc znam chwyty, których używa się powszechnie zupełnie nieświadomie, a przede wszystkim bez świadomości ich błędnej logiki i wiarygodności. Kto nie ma ochoty na Schopenhauera, niech posłuży się artykułem w Wikipedii streszczającym metody dialektyczne Erystyki i dla sportu przeanalizuje kilka dowolnych komentarzy z forów internetowych. Gdyby Schopenhauer dożył czasów www, miałby niewyczerpane źródło inspiracji na zilustrowanie swoich tez, a tak okazał się po prostu wielkim wizjonerem.

A kogo również korci, żeby się udzielić w globalnym obrzucaniu się błotem (dzisiaj to nawet całkiem przystępna wizualizacja),  temu polecam dwie moje niedawne lektury:

#1. Życie na pełnej petardzie czyli wiara, polędwica i miłość. Ks. Jan Kaczkowski i Piotr Żyłka

Do lektury zainspirowała mnie W. i nasze rozmowy o zderzeniu wiary i rzeczywistości. Prawdziwa dyskusja o odmiennych perspektywach i doświadczeniach, taka, w której padają sensowne argumenty, mądre cytaty. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam o Janie Kaczkowskim, więc już niestety po śmierci tego wierzącego księdza, jak sam o sobie mawiał. Potem przeczytałam wywiad/rzekę z księdzem Kaczkowskim Piotra Żyłki. I wbrew obawom, że będze to lektura zdominowana przez tematykę choroby i umierania, co byłoby zresztą zupełnie oczywiste, skoro mówimy o kierowniku hospicjum chorującym prywatnie na guza mózgu... Tymczasem niespodzianka: jest to na wskroś pozytywne przesłanie osoby, która niegdy nie była bierna i wszystkie swoje decyzje podejmowała na wskroś świadomie. A jednocześnie ksiądz, czyli reprezentant bardzo konkretnej opcji: katolicyzm, celibat i te sprawy... Można od razu dać sobie spokój, ale dobrze jednak przeczytać, co Kaczkowski miał do powiedzenia. Piotr Żyłka cisnął go mocno, prowokował do opowiedzenia się za lub przeciw: liberalny ksiądz?Tradycjanolista otwarty na świat? Że jak? Co na to Kaczkowski? Mówił, żeby się nie spinać (nie znosił tzw. księżego żargonu), nabrać dystansu, także do samego siebie.

Powtórzę: w sprawach zasadniczych jedność, w drugorzędnych wolność, a nad wszystkim miłosierdzie.

Ksiądz Jan Kaczkowski. Fot. Damian Kramski /Wydawnictwo WAM



To jakby motto i spuścizna życia księdza Kaczkowskiego.
A kiedy i Kaczkowskiego kusiło, żeby komuś napyskować (przy czym nie zawsze udawało się powstrzymać i to także czyni go bardzo autentycznym), przypominał sobie:

Sam staram się stawiać sobie granice, stale przypominać, że nie znam się na wszystkim, że wszystko co mówię na tematy inne niż hospicjum i moja choroba, to tylko zwykłe impresje, które podlegają krytyce i mogą być kwestionowane.

 Można by parafrazą tej wypowiedzi  ozdobić sobie monitor komputera, albo lustro. Tak pro memoria. I naprawdę wcale nie trzeba być katolikiem, żeby w książce Życie na pełnej petardzie znaleźć życiową inspirację. 

#2. Tak samo, jak nie trzeba być Syryjczykiem, żeby zainteresować się książką Wladimira Kaminera Ausgerechnet Deutschland. Geschichten unserer neuen Nachbarn. (co w wolnym tłumaczeniu oznacza: Akurat Niemcy. Historie naszych nowych sąsiadów.)





Kaminer jest niemieckim autorem bestsellerów, albo raczej rosyjskim autorem niemieckich bestsellerów, czy może jednak Niemcem z zapleczem migracyjnym, a do tego po prostu autorem bestsellerów pisanych w języku niemieckim z perspektywy emi/imigranta. Jak widać, trudno go wepchnąć do jakiejś konkretnej szuflady. Myślę, że Wladimir Kaminer musi strasznie działać na nerwy po równo niemieckim i rosyjskim prawicowym homofobom, już nawet nie faktem bycia Rosjaninem świetnie odnajdującym się w niemieckiej rzeczywistości. Jednym z najpopularniejszych niemieckich (sic!) pisarzy, którego teksty chętnie wykorzystywane są - i tu się trzymajcie!- na kursach nauki języka niemieckiego. Nie, prawdopodobnie najbardziej wkurza ich to, że ten opiniotwórczy i powszechnie lubiany autor nie wykorzystuje swojej sławy do ostrej polemiki, nie zacietrzewia się, nie daje sprowokować do ... (patrz pierwszy akapit dzisiejszego posta), więc nijak nie można mu dowalić. Kaminer podobnie jak Kaczkowski, nie spina się, za to  robi to co lubi i robić potrafi naprawdę dobrze: głównie pisze, czasem prowadzi jako DJ gościnnie imprezy w klubach (w końcu jest wykształconym w Moskwie inżynierem dźwięku). Dzięki fali imigracji na kontynent europejski od 2015 roku Wladimir Kaminer znalazł źródło (jak dotąd niewyczerpane) inspiracji literackiej. I jego ostatnio wydana książka jest jej owocem. W luźnym, wręcz gawędziarskim stylu autor opisuje swoje najzupełniej szczere i prostolinijne zdziwienia nad nowymi mieszkańcami Niemiec, których w ramach skrótu myślowego nazywa po prostu Syryjczykami. W zasadzie ani nie krytykuje, ani nie moralizuje, ani nie próbuje za wszelką cenę zrozumieć, raczej otworzyć głowę na to co nowe, a wręcz obce. Cała książka to dość luźno połazone ze sobą historie imigrantów  z Afryki i Bliskiego Wschodu, czasem śmieszne, czasem surrealistyczne, albo wręcz syrrealistyczne, bo taki Terminus technicus stworzony został w jego lokalnym środowisku na potrzeby organizacji opieki nad nowymi sąsiadami. Poniżej tłumaczę dwie moje ulubione historie z książki Kaminera:

Kiedyś na kursie integracyjnym zapytałem moich [...] Syryjczyków, co kupili sobie na początku. Kartę SIM, kiełbasę,* odpowiadali. Kupiłem sobie gazetę, odrzekł Syryjczyk, który w swojej ojczyźnie studiował filozofię. Kiedy dostrzegał, że ludzie przypatrywali mu się z podejrzliwością, otwierał swoją solidną niemiecką gazetę. Chciał tym pokazać: Jestem Niemcem, jestem jednym z was! Całkiem dobrze sie to sprawdzało, ale po pewnym czasie  gazeta była tak stara i wytarta, że ludzie zaczynali dziwnie się gapić, jak tylko ją otwierał. Wtedy musiał ją wyrzucić. Obiecałem mu o tym napisać.

*Mowa oczywiście o legendarnej berlińskiej Curry-Wurst, która doczekała się własnej i to znacznej pozycji we współczesnej literaturze niemieckiej.


Drugą, o wiele bardziej kuriozalną sytuacją jest ta z wycieczki do podberlińskiego studia filmowego Babelsberg:


W czasie naszej wizyty Amerykanie kręcili w Babelsbergu akurat nowy odcinek Homeland'u, popularnego serialu amerykańskiego studia produkcyjnego Fox, opowiadał nam pirotechnik. Chodziło o dzielnych agentów CIA w walce przeciw terroryzmowi. W ostatnich odcinkach akcja toczyła się w Afganistanie i Pakistanie. teraz przyszła kolej na Syrię. A gdzie można nakręcić sceny z wojny w Syrii lepiej, niż w Poczdamie?
W pewnej enerdowskiej ruinie filmowano atak dronowy i bombardowanie. Ludność cywilna, która na polecenie reżysera głośno krzycząc wybiegała ze zbombardowanej enerdowskiej fabryki, miała zostać zagrana przez autentycznych syryjskich uchodźców, a takowych było w Berlinie bez liku. Statysta otrzymywał osiemdziesiąt euro za dzień zdjęciowy, do tego dwa razy dziennie ciepły posiłek, opowiadał mi pirotechnik.
Pomysł, żeby prawdziwi syryjscy uchodźcy odgrywali na terenie Niemiec w amerykańskim filmie swoją ucieczkę i wygnanie wydał mi się dość perwersyjny. W jakim dziwacznym świecie żyjemy właściwie?
- To jeszcze nic, odparł pirotechnik.- W rzeczywistości świat jest jeszcze dziwniejszy, niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić. Okazało się bowiem, że wielu Syryjczyków odpadło w castingu, Amerykanom wydawali się zbyt mało arabscy, Amerykanie wzięli do scen masowych Albańczyków kosowskich, którzy okazali się lepszymi Syryjczykami.


Jakkolwiek brzmi to wręcz nieprawdopodobnie, i to nie zdołało Kaminera zaskoczyć, w końcu dysponuje on własną przeszłością imigrancką, w której również zdarzyło mu się robić za statystę na planie filmowym. Fakt, że mimo wszystko grał Rosjanina (z oblężenia stalingradzkiego).


Puenta: Pozory naprawdę bywają mylące, zwłaszcza kiedy sugerować się przekazami na mniejszym, czy większym ekranie. I to też warto sobie uświadomić, zanim zabierzemy się do komentowania czego-, a zwłaszcza kogokolwiek.
Właśnie za to świeże i pozbawione uprzedzeń spojrzenie na tematy społecznie łatwo zapalne, jak przykładowo nagła obecność w starej dobrej Europie Syryjczyków i ich anabioza (stan życia utajonego - zostało jeszcze z lekcji biologii...) albo pedofilia a kościół katolicki, cenię sobie głosy takich jak Kaczkowski czy Kaminer.
Ciekawość i otwartość na świat przemieszana ze zdrową dawką egoizmu, bo tak naprawdę we wszystkim trzeba zacząć od siebie samego. Także w zrozumieniu i zaakceptowaniu inności, czy też w szeroko pojętej integracji.

Prawdziwa integracja nie polega na tym, żeby każdego człowieka ustawić w równym szeregu, ale, by się codziennie rozwijać, poznawać nowe, obcemu patrzeć w oczy bez strachu i pytać: Ty, obcy, czego właściwie ode mnie chcesz? 
                                                                            Wladimir Kaminer 

Jest coś zdecydowanie wspólnego Kaczkowskiemu i Kaminerowi: zdrowe poczucie humoru,  właściwe ludziom inteligentnym z dystansem do siebie. Zresztą wiadomo, że pierwotnie błazen wcale nie błaznował, a dzisiejsze kabarety poza rozrywkową, spełniają funkcję społecznego, politycznego itd. sumienia. Coś w tym więc musi być. Poza tym są ewidentne przesłanki materialistyczne, żeby czasem sobie odpuścić: Jeśli mowa jest srebrem, milczenie złotem, to może powściągliwość w komentarzach jest na wagę platyny?

niedziela, stycznia 13, 2019

Z obrazkami

Może to zupełnie normalny objaw odwyku od grudniowej scenografii pełnej światełek, bombek i innych błyskotek. W styczniu jest po prostu szaro i nijak. Krajobraz za oknem wręcz depresyjny, światło najwyżej elektryczne... Człowiek zwyczajnie łaknie miłych doznań estetycznych. Aktualnie mam dwa, dwie w zasadzie, bo mowa o książkach. Z obrazkami i to dla dorosłych raczej, albo... dla dziecka, które mieszka w dorosłym i drzemie. Dla dojrzałego człowieka, który wiele zdążył przeżyć i zaczyna stawiać sobie pytania o to, jak się porusza w czasie, jak sobie radzi z przemijaniem i dlaczego tak często dopada go głęboka nostalgia za latami dzieciństwa*. -jak ubrała to w słowa Olga Tokarczuk. Jednak, tym razem naprawdę zacznijmy od początku, skoro styczeń...

Na początku było nie tyle słowo, co całe zdanie:

Gdyby ktoś umiał spojrzeć na nas z góry, zobaczyłby, że świat jest pełen ludzi biegających w pośpiechu, spoconych i bardzo zmęczonych, oraz ich spóźnionych, pogubionych dusz.

A potem powstała reszta niewielkiego objętościowo tekstu Olgi Tokarczuk i gdyby na tym się skończyło, napisałabym raczej o Opowiadaniach bizarnych, bo lubię krótkie formy epickie i lubię Tokarczuk w tej wersji. Na szczęście w grę wchodzi także ilustracja, a to, co czyni Zgubioną duszę prawdziwie niepowtarzalną, są obrazy Joanny Concejo. Sama Tokarczuk mówi o nich: skupione, refleksyjne, nieco surrealistyczne... vintage. Od siebie dodam jeszcze: magnetyczne. Jeśli ktoś potrafi narysować tęsknotę, przemijanie, a z drugiej strony także radość powrotu i pozytywną moc wspomnień, jest to Joanna Concejo. Być może jej obrazy działają tak na moją własną, zagubioną, czy też nie duszę, bo wyszłyśmy z tych samych krajobrazów. Ona czerpie z dzieciństwa u dziadków we wsi Sąpolno a ja... no cóż, powiedzmy, że dzieli nas zaledwie kilka znaków diakrytycznych i niewielka odległość czasoprzestrzeni. Joanna Concejo potrafi zamknąć w obrazie wszystko to, co wybudza z uśpienia moje wspomnienia z dzieciństwa. W gruncie rzeczy przecież szczęśliwego, jak każde inne podkolorowane upływem czasu i dystansem dorosłości.  Oglądając Zgubioną duszę można się zatracić w cudownych obrazach, na chwilę naprawdę zatrzymać, nacieszyć oko czymś bezwzględnie pięknym i jeszcze dotrzeć do szczęśliwego końca, który u Joanny Concejo jest afirmacją koloru i bije od niego namacalne wręcz ciepło. Niesamowite doświadczenie.

Pod choinką zaraz obok Zgubionej duszy, leżała cierpliwie podobna formatem i kolorytem książka Adama Jaromira Ostatnie przedstawienie Panny Esterki, niestety ani bajka ani z uspokajającym morałem. Jednak równie frapująca i piękna ze względu na swoją szatę graficzną (projekt Gabrielii Cichowskiej oraz Doroty Nowackiej) książka. Można znów o holokauście, bo i trzeba, o beznadziejności getta, można w nieskończoność pytać o wartość ludzkiego życia i cenę śmierci (i odwrotnie). A jednak Adam Jaromir i Gabriela Cichowska stworzyli coś wręcz niemożliwego, pokazali to co dobre i piękne i ważne w czasie wcale takim odruchom nie sprzyjającym. Osamotniona pelargonia na parapecie okna żydowskiego domu sierot i ciepła czerwień jej kwiatów to kredo: życie jest największym dobrem, niezależnie po krórej stronie muru, czy drutów kolczastych się toczy i dobrze od czasu do czasu to sobie uświadomić. Zrobić coś dla siebie i innych, co wniesie trochę koloru i radości w codzienność. Oczywiście jest to także wspomnienie heroizmu wychowawcy Korczaka, panny Estery i wielu innych im podobnych, których nazwiska i twarze zawieruszyły się w odmętach historii, ale sama książka, jej mozaikowy tekst oraz niesamowita szata graficzna są taką bezwarunkową apoteozą dobra i życia. Podobnie jak Zgubiona dusza, tak i Ostatnie przedstawienie opowiada obrazem, dopowiada i rozwija oszczędny w formie tekst. Naprawdę piękne i głębokie książki do oglądania. Psztyczek w nos wszystkim nam, którzy zawodzą dziś smętnie nad szarym światem za szybą mając równocześnie wszelkie perspektywy na korzystanie z całego jego kolorytu. To tak na dobry początek kolejnego roku...




* Cytaty zaczerpnięte zostały z wywiadu z paniami Tokarczuk i Concejo, który ukazał się w kwartalniku Książki. Magazyn do czytania. Nr 4 (27), grudzień 2017. Miłośnikom pięknych ilustracji Joanny Concejo polecam zaś jej bloga.