czwartek, sierpnia 23, 2012

Tylko nie znowu ta rodzina Blythe!...


To miała być wydawnicza sensacja: ostatni tom opowieści o Ani Blythe, Gilbercie oraz ich potomstwie, tom inny niż wszystkie, ponieważ upatrywano w nim klucza do śmierci Lucy Maud Montgomery, która miała miejsce krótko po wysłaniu maszynopisu do wydawnictwa pisarki. Wydanie The Blythes are quoted (tytuł oryginału) wyprzedzała fama sensacyjnej tematyki książki: zamiast romantycznych zwrotów akcji: śmierć, zdrada, ludzka podłość i małżeńskie rozczarowania. W takim przekonaniu dotrwałam i ja do czasu, kiedy polskie tłumaczenie pojawiło się w księgarniach. Nie powiem, że ta lektura była rozczarowaniem, bo dla wprawnego czytelnika L.M. Montgomery, powiedzmy sobie szczerze, głównie płci żeńskiej, całe to zamieszanie od początku było dość podejrzane. Jak sam Benjamin Lefebvre; "odkrywca" maszynopisu i redaktor Ani z Wyspy Księcia Edwarda (tytuł polskiego przekładu) przyznaje, po chwili zastanowienia wcale nieprawdziwe wydaje się stwierdzenie że kanadyjska pisarka w cyklu o Ani stroniła od tematów trudnych. Jest przecież śmierć Mateusza, pierwszej córeczki Blythe'ów, potem jest i kobziarz, który swoją wojenną melodią rzuca cień na szczęście Złotego Brzegu, są wreszcie na Wyspie Edwarda najrozmaitsze ludzkie losy i chraktery. Pod tym względem Ania z Wyspy Księcia Edwarda nie jest innowacyjna a staje się tym wyraźniejszą ofiarą dosyć prostego w założeniu marketingu wydawniczego. Tak naprawdę ani treść ani tematyka książki nie są nowe, a prawdziwie interesujące są te ciągłe, wręcz przesadne nawiązania do rodziny Blythe'ów, niewyczerpanego źródła porównań ludzi w ogólnym mniemaniu idelnych. Montgomery zupełnie celowo wręcz natrętnie każe bohaterom swoich opowieści konfrontować się z tym ideałem, bo sama musiała mierzyć się z nim przez lata.
Cały tragizm pisarskiego życiorysu L.M. Montgomery polega na tym, że opowieścią o Ani stworzyła jakby na nowo własne życie, życie sieroty, kobiety nieszczęśliwej, rozwodniczki. To czym początkowo było pisanie o Ani Shirley, więc swoistą terapią, realizacją własnych życiowych marzeń, stało się z czasem twórczym więzieniem. Montgomery próbowała odaleźć się w innej formie, ale jej czytelnicy życzyli sobie tylko jednego: żeby nie zmieniało się nic. O tym, że pisarka stała się ofiarą stworzonej przez siebie konwencji, świadczy chociażby fakt, że w poprzednich wydaniach ostatniego zbioru opowieści o mieszkańcach Wyspy Edwarda zabrakło wierszowanych interwałów, poezji z którą Montgomery wiązała wielkie nadzieje twórcze, a która dla jej czytelników nawet po dzień dzisiejszy pozostała bez większego znaczenia.

Trudno stwierdzić, czy Kanadyjka żałowała, że Ania Shirley stworzona została jej własnym piórem. Z pewnością to właśnie ta postać zapewniła Montgomery dobrobyt i pisarską sławę. Niemniej równie trudno uniknąć wrażenia, że przez niezliczone głosy bohaterów Ani z Wyspy Księcia Edwarda przebija się jej własne błagalne, może wrecz podirytowane wołanie: Tylko nie znowu ta rodzina Blythe!..

sobota, sierpnia 04, 2012

Lirycznie o prozie życia


Takie pisanie wyróżniło właśnie György Konráda. Látogato to jedna z pierwszych i jednocześnie najbardziej cenionych publikacji węgierskiego pisarza, socjologa, myśliciela i po dzień dzisiejszy autorytetu emeritus Látogato to w roku wydania (1969) nowa jakość: społeczny reportaż ubrany w beletrystyczną formę. Konrád wpisuje się tematyką tego pisarskiego nowum swoich czasów jakby w nurt realizmu XXI wieku - pisze o ludzkiej egzystencji poza nawiasem, na skraju społeczeństwa, a jednocześnie pisze o tej egzystencjalnej brzydocie w sposób tak ujmujacy, pełen empatii, nie dziwi więc, że okrzyknięty został sumieniem węgierskiego społeczeństwa. Po początkowym szoku odnośnie samej tematyki przychodzi refleksja nad formą, tymi nie kończącymi się zdanimi niczym z Tomasza Manna i tą niesamowicie uczuciowo zaangażowaną wymową. Tak może pisać tylko ktoś współczujący, afirmujący drugiego człowieka, tak pisze Konrád nie będący obojętnym na społeczny margines i wreszcie tak pisze ktoś świadom, że ten margines zawsze będzie istniał i chociażby z tego względu powinien współistnieć oparty o zaangażowanie jednostek społecznie wygranych. Konrád posługuje się tu szczególnie symboliczną postacią urzędnika państwowego, człowieka reprezentującego system w stylu kafkowskim, rozdartego między bezrefleksyjność urzędniczej machiny a świadomość własnej indywidualności. Refleksja pisarza węgierskiego nie jest aż tak znów nowa: człowiek, jakkolwiek reprezentujący zbiorowość powinien działać w zgodzie z uniwersalnym nakazem moralnym (Niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie...) Krótko mówiąc; urzędnicza rutyna nie powinna pozbawiać refleksji nad własnym postępowaniem człowieka wolnego. Z Kafką kojarzy się także epizod (twórcza impresja) zamknięcia z umysłowo niedorowiniętym dzieckiem Banduli. Podobnie jak zamieniony w robaka bohater Przemiany Kafki Gregor Samsa, urzędnik Konráda próbuje w tej ekstremalnej dla siebie sytuacji odruchów człowieczeństwa zanim dzień po dniu zaczyna poddawać się nowym prawom swojej izolacji. Konrád inaczej niż praski kolega po fachu ratuje swojego bohatera z opresji ale pozwalając powrócić mu na łono społeczeństwa dodaje mu tym samym świadomość własnej porażki, porażki systemu. A jednak Látogato kończy przesłanie nawiązujące do słów Jezusa: Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie. I jest w tym przesłaniu zawarte prawdziwie biblijne umiłowanie bliźniego na miarę naszych czasów.
Dzisiaj György Konrád to taki sympatyczny starszy pan dodający splendoru swoim nazwiskiem rozmaitym publikacjom, jest pożądanym choć przysypiającym na konferencjach literackich gościem specjalnym (tak ja miałam okazję go poznać), ikoną epoki mijającej jeżeli nie minionej, a jednak w w swoich książkach wiecznie młodym i  żywym głosem tych na co dzień przemilczanych.

A poniżej zdjęcie E. - impresja peszteńskiego piękna, jakie opisuje Konrád...