czwartek, lutego 14, 2019

Coś na wstrzymanie czyli czego można nauczyć się od wierzącego księdza i niemieckiego syrrealisty

Fajnie, że każdy z nas ma swoje zdanie. Na każdy temat, zawsze i wszędzie. Nawet jeśli w zasadzie nikogo ono nie interesuje. Złośliwa narośl systemu demokratycznego. Choć bardziej niż nowotwór, przypomina to faktycznie pewną przypadłość towarzyszącą rewolucjom żołądkowym, stąd pewnie nieprzypadkowo pojęcie shitstorm. W rzeczywistości najwyraźniej masowo luzują się nam mięśnie twarzy, tracimy kontrolę nad jej obniżaczami i dźwigaczami, ewentualnie dodatkowo występuje świerzbienie palców, próbujących często wbrew logice i podstawowym zasadom ortografii jakoś przełożyć na bity słowotok, dla którego brak ujścia w codzienności. Możliwości, żeby się uzewnętrznić jest aż nadto. Wirtualnych, przede wszystkim. I pokusa podzielenia świata i jego mieszkańców na:
blachary,
katoli,
pisiorów, 
patoli, 
pedałów, 
ciapatych, 
blondynki, 
słoiki, 
gimbusów, 
koszernych, 
babochłopów, 
dresiarzy (...) 


jest jednak zbyt wielka.

A gdyby tak ugryźć się w język, bądź w swój wewnętrzny enter, zanim bez większego sensu znów coś się skomentuje? Gdyby podarować sobie upolitycznianie każdego jednego zwrotu pogody, obrażanie, chamskie żarty, a zamiast tego poczytać, poszukać więcej informacji, naprawdę wyrobić sobie zdanie, a może i dwa. I  - uwaga, teraz naprawdę mnie poniesie!.. - gdyby tak wyłączyć opcję komentarzy pod internetowymi artykułami, bo w sumie co tu komentować, np. kiedy ktoś ginie. Jeśli ktoś ma zupełnie naturalną potrzebę podzielenia się ze światem swoimi osobistymi przekonaniami, niech pogada z rodziną, przyjaciółmi, studentami, czy kolegami w pracy. Tak klasycznie, zaczynając od sformułowania: Myślę, że... a potem jeszcze użyje jednego, bądź kilku argumentów na poparcie swojego toku rozumowania. Takiej struktury wypowiadania się na dowolny temat uczy się dzieci w szkołach podstawowych. Po lekcjach czegoś kompletnie innego uczy ich tymczasem życie. W realu nie liczą się ani forma, ani tym bardziej treść. Ewentualne filtry, które w normalnych warunkach  zapewniają kultura osobista i zwykła ludzka przyzwoitość, teraz zastępowane są przez cyfrowe algorytmy i po prostu trzeba je - ja p**ę - jakoś obejść.

Czasem też mnie korci, żeby napisać coś dosadnego, a jednocześnie żeby pokazać swoją oczywistą wyższość intelektualną ponad innymi komentującymi, których nawet nie znam. W końcu to mnie Mama jeszcze jako nastolatce dała do przeczytania Erystykę, czyli sztukę prowadzenia sporów Arthura Schopenhauera (A że potem edukacji dopełnił fakt znalezienia sie w szkole im. Tadeusza Kotarbińskiego, który to uczony traktat Schopenhauera rozpatrzył w szerszym kontekście, także z punktu widzenia etyki, to taki delikatny wybryk losu, które zdarzają mi się nagminnie.), więc znam chwyty, których używa się powszechnie zupełnie nieświadomie, a przede wszystkim bez świadomości ich błędnej logiki i wiarygodności. Kto nie ma ochoty na Schopenhauera, niech posłuży się artykułem w Wikipedii streszczającym metody dialektyczne Erystyki i dla sportu przeanalizuje kilka dowolnych komentarzy z forów internetowych. Gdyby Schopenhauer dożył czasów www, miałby niewyczerpane źródło inspiracji na zilustrowanie swoich tez, a tak okazał się po prostu wielkim wizjonerem.

A kogo również korci, żeby się udzielić w globalnym obrzucaniu się błotem (dzisiaj to nawet całkiem przystępna wizualizacja),  temu polecam dwie moje niedawne lektury:

#1. Życie na pełnej petardzie czyli wiara, polędwica i miłość. Ks. Jan Kaczkowski i Piotr Żyłka

Do lektury zainspirowała mnie W. i nasze rozmowy o zderzeniu wiary i rzeczywistości. Prawdziwa dyskusja o odmiennych perspektywach i doświadczeniach, taka, w której padają sensowne argumenty, mądre cytaty. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam o Janie Kaczkowskim, więc już niestety po śmierci tego wierzącego księdza, jak sam o sobie mawiał. Potem przeczytałam wywiad/rzekę z księdzem Kaczkowskim Piotra Żyłki. I wbrew obawom, że będze to lektura zdominowana przez tematykę choroby i umierania, co byłoby zresztą zupełnie oczywiste, skoro mówimy o kierowniku hospicjum chorującym prywatnie na guza mózgu... Tymczasem niespodzianka: jest to na wskroś pozytywne przesłanie osoby, która niegdy nie była bierna i wszystkie swoje decyzje podejmowała na wskroś świadomie. A jednocześnie ksiądz, czyli reprezentant bardzo konkretnej opcji: katolicyzm, celibat i te sprawy... Można od razu dać sobie spokój, ale dobrze jednak przeczytać, co Kaczkowski miał do powiedzenia. Piotr Żyłka cisnął go mocno, prowokował do opowiedzenia się za lub przeciw: liberalny ksiądz?Tradycjanolista otwarty na świat? Że jak? Co na to Kaczkowski? Mówił, żeby się nie spinać (nie znosił tzw. księżego żargonu), nabrać dystansu, także do samego siebie.

Powtórzę: w sprawach zasadniczych jedność, w drugorzędnych wolność, a nad wszystkim miłosierdzie.

Ksiądz Jan Kaczkowski. Fot. Damian Kramski /Wydawnictwo WAM



To jakby motto i spuścizna życia księdza Kaczkowskiego.
A kiedy i Kaczkowskiego kusiło, żeby komuś napyskować (przy czym nie zawsze udawało się powstrzymać i to także czyni go bardzo autentycznym), przypominał sobie:

Sam staram się stawiać sobie granice, stale przypominać, że nie znam się na wszystkim, że wszystko co mówię na tematy inne niż hospicjum i moja choroba, to tylko zwykłe impresje, które podlegają krytyce i mogą być kwestionowane.

 Można by parafrazą tej wypowiedzi  ozdobić sobie monitor komputera, albo lustro. Tak pro memoria. I naprawdę wcale nie trzeba być katolikiem, żeby w książce Życie na pełnej petardzie znaleźć życiową inspirację. 

#2. Tak samo, jak nie trzeba być Syryjczykiem, żeby zainteresować się książką Wladimira Kaminera Ausgerechnet Deutschland. Geschichten unserer neuen Nachbarn. (co w wolnym tłumaczeniu oznacza: Akurat Niemcy. Historie naszych nowych sąsiadów.)





Kaminer jest niemieckim autorem bestsellerów, albo raczej rosyjskim autorem niemieckich bestsellerów, czy może jednak Niemcem z zapleczem migracyjnym, a do tego po prostu autorem bestsellerów pisanych w języku niemieckim z perspektywy emi/imigranta. Jak widać, trudno go wepchnąć do jakiejś konkretnej szuflady. Myślę, że Wladimir Kaminer musi strasznie działać na nerwy po równo niemieckim i rosyjskim prawicowym homofobom, już nawet nie faktem bycia Rosjaninem świetnie odnajdującym się w niemieckiej rzeczywistości. Jednym z najpopularniejszych niemieckich (sic!) pisarzy, którego teksty chętnie wykorzystywane są - i tu się trzymajcie!- na kursach nauki języka niemieckiego. Nie, prawdopodobnie najbardziej wkurza ich to, że ten opiniotwórczy i powszechnie lubiany autor nie wykorzystuje swojej sławy do ostrej polemiki, nie zacietrzewia się, nie daje sprowokować do ... (patrz pierwszy akapit dzisiejszego posta), więc nijak nie można mu dowalić. Kaminer podobnie jak Kaczkowski, nie spina się, za to  robi to co lubi i robić potrafi naprawdę dobrze: głównie pisze, czasem prowadzi jako DJ gościnnie imprezy w klubach (w końcu jest wykształconym w Moskwie inżynierem dźwięku). Dzięki fali imigracji na kontynent europejski od 2015 roku Wladimir Kaminer znalazł źródło (jak dotąd niewyczerpane) inspiracji literackiej. I jego ostatnio wydana książka jest jej owocem. W luźnym, wręcz gawędziarskim stylu autor opisuje swoje najzupełniej szczere i prostolinijne zdziwienia nad nowymi mieszkańcami Niemiec, których w ramach skrótu myślowego nazywa po prostu Syryjczykami. W zasadzie ani nie krytykuje, ani nie moralizuje, ani nie próbuje za wszelką cenę zrozumieć, raczej otworzyć głowę na to co nowe, a wręcz obce. Cała książka to dość luźno połazone ze sobą historie imigrantów  z Afryki i Bliskiego Wschodu, czasem śmieszne, czasem surrealistyczne, albo wręcz syrrealistyczne, bo taki Terminus technicus stworzony został w jego lokalnym środowisku na potrzeby organizacji opieki nad nowymi sąsiadami. Poniżej tłumaczę dwie moje ulubione historie z książki Kaminera:

Kiedyś na kursie integracyjnym zapytałem moich [...] Syryjczyków, co kupili sobie na początku. Kartę SIM, kiełbasę,* odpowiadali. Kupiłem sobie gazetę, odrzekł Syryjczyk, który w swojej ojczyźnie studiował filozofię. Kiedy dostrzegał, że ludzie przypatrywali mu się z podejrzliwością, otwierał swoją solidną niemiecką gazetę. Chciał tym pokazać: Jestem Niemcem, jestem jednym z was! Całkiem dobrze sie to sprawdzało, ale po pewnym czasie  gazeta była tak stara i wytarta, że ludzie zaczynali dziwnie się gapić, jak tylko ją otwierał. Wtedy musiał ją wyrzucić. Obiecałem mu o tym napisać.

*Mowa oczywiście o legendarnej berlińskiej Curry-Wurst, która doczekała się własnej i to znacznej pozycji we współczesnej literaturze niemieckiej.


Drugą, o wiele bardziej kuriozalną sytuacją jest ta z wycieczki do podberlińskiego studia filmowego Babelsberg:


W czasie naszej wizyty Amerykanie kręcili w Babelsbergu akurat nowy odcinek Homeland'u, popularnego serialu amerykańskiego studia produkcyjnego Fox, opowiadał nam pirotechnik. Chodziło o dzielnych agentów CIA w walce przeciw terroryzmowi. W ostatnich odcinkach akcja toczyła się w Afganistanie i Pakistanie. teraz przyszła kolej na Syrię. A gdzie można nakręcić sceny z wojny w Syrii lepiej, niż w Poczdamie?
W pewnej enerdowskiej ruinie filmowano atak dronowy i bombardowanie. Ludność cywilna, która na polecenie reżysera głośno krzycząc wybiegała ze zbombardowanej enerdowskiej fabryki, miała zostać zagrana przez autentycznych syryjskich uchodźców, a takowych było w Berlinie bez liku. Statysta otrzymywał osiemdziesiąt euro za dzień zdjęciowy, do tego dwa razy dziennie ciepły posiłek, opowiadał mi pirotechnik.
Pomysł, żeby prawdziwi syryjscy uchodźcy odgrywali na terenie Niemiec w amerykańskim filmie swoją ucieczkę i wygnanie wydał mi się dość perwersyjny. W jakim dziwacznym świecie żyjemy właściwie?
- To jeszcze nic, odparł pirotechnik.- W rzeczywistości świat jest jeszcze dziwniejszy, niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić. Okazało się bowiem, że wielu Syryjczyków odpadło w castingu, Amerykanom wydawali się zbyt mało arabscy, Amerykanie wzięli do scen masowych Albańczyków kosowskich, którzy okazali się lepszymi Syryjczykami.


Jakkolwiek brzmi to wręcz nieprawdopodobnie, i to nie zdołało Kaminera zaskoczyć, w końcu dysponuje on własną przeszłością imigrancką, w której również zdarzyło mu się robić za statystę na planie filmowym. Fakt, że mimo wszystko grał Rosjanina (z oblężenia stalingradzkiego).


Puenta: Pozory naprawdę bywają mylące, zwłaszcza kiedy sugerować się przekazami na mniejszym, czy większym ekranie. I to też warto sobie uświadomić, zanim zabierzemy się do komentowania czego-, a zwłaszcza kogokolwiek.
Właśnie za to świeże i pozbawione uprzedzeń spojrzenie na tematy społecznie łatwo zapalne, jak przykładowo nagła obecność w starej dobrej Europie Syryjczyków i ich anabioza (stan życia utajonego - zostało jeszcze z lekcji biologii...) albo pedofilia a kościół katolicki, cenię sobie głosy takich jak Kaczkowski czy Kaminer.
Ciekawość i otwartość na świat przemieszana ze zdrową dawką egoizmu, bo tak naprawdę we wszystkim trzeba zacząć od siebie samego. Także w zrozumieniu i zaakceptowaniu inności, czy też w szeroko pojętej integracji.

Prawdziwa integracja nie polega na tym, żeby każdego człowieka ustawić w równym szeregu, ale, by się codziennie rozwijać, poznawać nowe, obcemu patrzeć w oczy bez strachu i pytać: Ty, obcy, czego właściwie ode mnie chcesz? 
                                                                            Wladimir Kaminer 

Jest coś zdecydowanie wspólnego Kaczkowskiemu i Kaminerowi: zdrowe poczucie humoru,  właściwe ludziom inteligentnym z dystansem do siebie. Zresztą wiadomo, że pierwotnie błazen wcale nie błaznował, a dzisiejsze kabarety poza rozrywkową, spełniają funkcję społecznego, politycznego itd. sumienia. Coś w tym więc musi być. Poza tym są ewidentne przesłanki materialistyczne, żeby czasem sobie odpuścić: Jeśli mowa jest srebrem, milczenie złotem, to może powściągliwość w komentarzach jest na wagę platyny?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz