czwartek, czerwca 06, 2019

Na marginesie

Nowoczesna lingwistyka uważa pisanie, bądź mówienie, czyli tworzenie szeroko rozumianego tekstu za aktywność: działanie i proces twórczy (doing by saying/writting) przynajmniej tak samo wartościowy, jak sport czy praca. Jeszcze większą moc stwórczą ma w tym ujęciu czytanie. Tekst w ujęciu lingwistycznym jest bowiem sumą tego, jak został nadany oraz odebrany i przyjęty, a nie jakąś wielkością absolutną samą w sobie. I rozumując tym tokiem, rzeczywiście, nie tylko lektura formuje odbiorcę, ale to przede wszystkim każdy jeden czytelnik stwarza przeczytane przez siebie książki, robiąc z nich bestsellery, stracając w niepamięć, najczęściej jednak wypracowując coś pomiędzy. A w takim razie przez większość swojego życia popadam w stany schizofreniczne - czytając bez przerwy i nie przykładając się w większości wypadków do tworzenia tego wspólnego produktu końcowego w zamyśle opartego na interakcji. Z wygody, z lenistwa, z braku czasu, albo z jego nadmiaru, z twórczej flauty i niezbyt krewkiej inicjatywy. 

A przecież, gdyby chodziło tylko o to, by poświęcić po jednym poście każdemu przeczytanemu tytułowi, bq nie odstawałby frekwencją wpisów od najpopularniejszych blogów modowo-lifestylowych koleżanek (niezupełnie) po fachu.
Nie bez powodu to w bibliotekach, jak w żadnym innym miejscu potrafię znaleźć wewnętrzny spokój, skupić się na nauce, pracy, lekturze. Rozglądam się i co widzę? Trochę jak współczesne kulisy Imienia róży. Jestem pewna, że Umberto Eco nie miałby mi tego porównania za złe.


Prawda, że ten ład i minimalistyczna forma w służbie treści działają uspokajająco? 


Za dnia czytam na głos tuzinami literaturę dziecięcą, czasem nawet taką całkiem już pokaźną, w której obrazki maksymalnie co trzecia strona (ostatnio króluje Mira Lobe), lub jeszcze taką, gdzie tekst uzupełnia misterne ilustracje (oczywiście, my też nie możemy obejść się bez Gruffalo i wielu innych książek Julii Donaldson). Za to nocami, każdej jednej z osobna w przypływie heroicznego odruchu łapię za lektury własne, choć często bywa, że kończy się ten zapał już na pierwszej stronie. Jednak w jakkolwiek wypchanym plecaku - czyniącym ze mnie wiecznego dromadera, zawsze znajdzie się miejsce na książkę, po którą sięgam w środkach komunikacji miejskiej, w sklepowej kolejce, podczas szybkiej śniadanio-obiado-kolacji. Tak jest: bezczelnie plamię książki - nigdy pożyczone - jedzeniem, z premedytacją zaginam w nich ośle uszy, żeby o czymś tam sobie móc potem przypomnieć i zanim ostatecznie trafią na półkę, mają wyrobioną całkiem pokaźną kilometrówkę. Zgadzam się z lingwistami, że w każdej z nich jest mnie po trochu. Może dlatego z tymi ważnymi nigdy nie potrafię się rozstać, nawet podczas najbardziej uciążliwych przeprowadzek, nawet jeśli zostały dość nieopatrznie pożyczone na wieczne nieoddanie, I tak jestem nadal myślami z moją Księgą ojców Miklósa Vámosa u pewnego nauczyciela uniwersyteckiego w Budapeszcie, a jednocześnie z Białym królem (nadal, nie wiedzieć dlaczego, nie przetłumaczona zresztą na język polski książka) György´ego Dragomana w Bambergu... A jeszcze siedzi mnie trochę i w Toruniu i w Getyndze i kto wie, na jakich jeszcze prowincjach. Choć, być może to tylko zwykła pamiętliwość bibliofila-materialisty i nie ma się czego więcej doszukiwać. A jednak są te pożyczone i nie oddane książki niczym luka w życiorysie, bo prawdę mówiąc, moja biblioteka domowa więcej i szczerzej mówi o mnie, niż najbardziej skrupulatnie skomponowane tabelaryczne cv. Czasem trudno się w tym połapać, ale gdyby tak odkryć klucz...


Napędza mnie nieustające poczucie niedoczytania. Bo chyba już nigdy nie nadążę za Noblistami. I chyba już zawsze nadrabiać będę zaległości z lektur obowiązkowych tzw. kanonu, skoro nawet nie wiadomo w którym miejscu zacząć, a co dopiero skończyć. Dopiero w zeszłym roku doczytałam Die Dreigroschenoper Berta Brechta, ponieważ przez całe lata o niebo bardziej fascynowała  mnie dramaturgia permutacji jego nieoficjalnego konkurenta: Maxa Frischa (tego od Homo Faber, Biografie Ein Spiel, Biedermann und die Brandstifter, Mein Name sei Gantenbein) - same fascynujące lektury i najlepsza pożywka do rozmyślania nad tym, ile przypadku, a ile przeznaczenia składa się na ludzki los, choć może wcale nie są to przeciwstawne sobie pojęcia... Książki Frischa polecam wszystkim domorosłym egzystencjalistom, ale wracając do Brechta i jego opery wartej trzy grosze: Przeczytałam nawet nie dlatego, że zna ją teoretycznie każdy niemiecki szkolniak, ale tak się złożyło, że T. zaprosił mnie na prapremierę ekranizacji tego dramatu. (T. pracował zresztą nad udźwiękowieniem całego projektu i strasznie jestem z niego dumna). I tym sposobem ja, modelowy ignorant dużego i mniejszego ekranu  pewnego ciepłego letniego wieczoru anno 2018 przemykam byle szybciej po (naprawdę) czerwonym dywanie z kieliszkiem prosecco dla dodania sobie animuszu na miejsce dla vip´ów - a jakże - i nieświadoma sytuacji wdaję się w small talk z Joachimem Królem (Jak to, NIE ZNASZ??- przecież to był jeden z najlepszych komisarzy Tatortu! - uświadamia mnie po fakcie K.), na afterparty dla specjalnie zaproszonych gości wymieniam handshake z reżyserem Joachimem Langiem, po kolejnym drinku jestem na "ty" z Meike Droste, a kiedy pada pytanie: co mam wspólnego z filmem, wzruszam ramionami, przyznając szczerze, że nic a nic, za to czytam  książki i nagle staję się - o ironio! - ekspertem od Brechta odpowiadając na pytania, czy on sam byłby z takiej ekranizacji zadowolony. Zgodnie z sumieniem i poziomem alkoholu we krwi odpowiadam prostolinijnie, aczkolwiek nadal poprawną niemczyzną, że: tak, jak najbardziej! W końcu cały film jest jednym opulentnym i misternie poskładanym w całość cytatem z BB. Następnego dnia wtórują mi najpoczytniejsze prasowe tytuły. Uff... Kiedy muzyka orkiestry SWR już wybrzmiała i gasną światła, oddycham z ulgą - teraz  mogę zaszyć się bezpiecznie w kinowym fotelu i odwlec jakąś nieuchronną niczym fatum - co na to powiedziałby Max Frisch? - salonową gafę.

Czerwony dywan a na nim od lewej: Lars Eidinger, Prof. Carl Bergengruen, Robert Stadlober,
 Britta Hammelstein, Claudia Michelsen, Meike Droste, Joachim Król, Joachim A. Lang.
Zdjęcie: Uwe Rosentreter (mfg.de)


Niestety na prapremierze filmu zabrakło Tobiasa Moretti´ego, a to właśnie dla stworzonego przez niego
Mackie´go Messera poszłabym sama w ogień. I tylko pomyśleć, że wcześniej zupełnie nie rozumiałam Polly Peachum...




Mimo wszystko naprawdę cieszę się, że dzięki T. jestem tutaj i delektuję się filmem, do którego kluczem są książki Brechta. Kiedy na ekranie pojawiają się dodatkowo kulisy mojej biblioteki, jestem już zupełnie u siebie...









A kiedy nie jestem u siebie, to i tak z książką, bo nawet moje podróże mają literacki podtekst. W Porto podążałam tropem kolebki inspiracji w głowie pewnej ubogiej lektorki języka angielskiego, znanej powszechnie jako J.K. Rowling. Niepoprawnie barokowy wystrój księgarni Livraria Lillo to rzeczywiście istne kulisy Hogwartu (i nie myślcie sobie wcale, że jest to najbardziej imponująca księgarnia, w której zdarzyło mi się kupić książkę!)










Fakt, że od lektury Harry´ego Pottera w moim przypadku minęło już dobrych naście lat, ale przecież wcale nie tak dawno stawałam w obronie tytułu Harry Potter i przeklęte dziecko, którą to książką Rowling rzekomo rozczarowała rzesze swoich fanów. Logiczne, w końcu relacje cudownego dziecka z jego nieżyjącymi rodzicami są o wiele łatwiejsze niż codzienne i wieloletnie miotanie się między rodzicielskim autorytetem, dojrzewającą osobowością potomstwa i nieprzystającą nijak do siebie gospodarką hormonalną całej trójki. Albus, czyli tytułowe przeklęte dziecko, to taki wielki czarodziej Harry z krwi i kości. I - trawestując samą autorkę - można powiedzieć, że dzięki tym wadom jest jeszcze większy, a przede wszystkim o niebo bardziej przypomina mi moje własne niedoskonałe rodzicielstwo.

Ale przecież miało być o podróżach. 
Kto zatem potrafi jechać dziś do Barcelony niepomny książek Carlosa Ruiza Zafóna? Kto nie  dopuścił do siebie choćby i jednej myśli o odszukaniu w gotyckich zakamarkach Barri wejścia do Cmentarza Zapomnianych Książek?...  Ja w każdym razie nie potrafię inaczej. Teraz wreszcie wypada się przyznać, że poza Cieniem wiatru na czytelniczym koncie mam jeszcze Grę Anioła, Marinę, Księcia Mgły, Więźnia nieba i zupełnie niedawno Labirynt duchów. Naprawdę, żeby sytuacja była jasna, czytałam też książki Remigiusza Mroza i Orbitowskiego i Cherezińskiej (choć to raczej jednak na herezję zakrawało...). Ale to tak na marginesie i w przerwach, bo od zawsze wierna jestem przede wszystkim literaturze reportażu, więc ostatnio Małgorzata Szejnert, Justyna Kopińska i  znowu Włodzimierz Nowak, aż Żal - także ten Hanny Krall - że czasu i umysłu nie starcza, żeby  ogarnąć jeszcze więcej. I od zawsze pociągały mnie dywagacje na temat tożsamości i jej umocowania w czasoprzestrzeni, stąd wzięła się ostatnio niemała sympatia do opowiadań Marioli Kruszewskiej Czereśnie będą dziczeć.





Teraz, jak i kiedyś pociągają mnie literackie peryferie i społeczne wyoutowania, stąd namiętnie dryfuję po lekturach Charlesa Bukowskiego, żeby zaledwie kilka dni później karnie powrócić do wielkich mistrzów, którym taki Bukowski vel Chinaski przynajmniej na łamach swoich książek nieraz podbił oko (najchętniej jednak Hemingway´owi...) I tak cyklicznie wracam do Thomasa Manna. Jadę do niego (bo wcale nie do marcepanów) i miasta Lubeki, Tej samej, która miała dopiero co stojącemu u progu sławy pisarzowi za złe jego Buddenbrocków.  Stoję pod adresem Mengstraße 4 i mimo sympatii do tego hanzeatyckiego miasta doskonale rozumiem ucieczkę młodego Thomasa przed chłodem północnego klimatu, także tego społecznego do ciepłej Italii. A jednak Thomas Mann nie potrafił uciec przed sobą samym i północnym patrycjuszem był tak samo w Szwajcarii jak i na zachodnich wybrzeżach Pacyfiku.



Dom Buddenbrocków przy Mengsraße


--- stał się najwidoczniej kwintesencją pobytu w Lubece i inspiracją nawet dla  Małej Mi...



W luksusowej dzielnicy Los Angeles - takiej, do której Charles Bukowski w latach studenckich spędzonych w tym mieście nawet nosa nie wetknął, a potem, kiedy pozwoliłaby mu na to sława i kieszeń, nie zrobiłby tego z czystej pogardy, miał Thomas Mann swój kolejny już dom. Nomen omen właśnie w zeszłym roku udało się niemieckiemu państwu odkupić podupadłą już w swojej świetności willę (co było do tej pory nie tyle kwestią finansowej niemożności, ile dyplomatycznych rozdźwięków na linii Waszyngton - Berlin... ) I tak z pompą nowo otwarty Thomas-Mann-Haus służyć ma stypendystom wszelkich dyscyplin jako miejsce ich intelektualnego rozwoju.  Oby ich praca przebiegała w mniejszych mękach twórczych, niż ta imiennika samego przybytku! Amen. Pamiętacie jeszcze teorię tekstu według lingwistów? W pewnej gazecie bezdomnych, którą też czytuję, a dokładniej rzecz biorąc, w jej specjalnym wydaniu poświęconym literaturze* znalazłam zupełnie dla siebie niespodziewanie recenzję Czarodziejskiej góry. Myślę, że autor Mann mniej boleśnie odczułby jednak fangę Charlesa Bukowskiego, niż zapewnienie, że: 

...jeśli czytelnik nie nadąża za dywagacjami [Castorpa], może z powodzeniem przekartkować kilka stron i zająć się losami mniej skłonnych do rozmyślań pensjonariuszy Czarodziejskiej Góry, gdyż z punktu widzenia codzienności w sanatorium te intelektualne wynurzenia są bez znaczenia.

No cóż, drogi Thomasie, zrozum, że nie ma o co się zżymać, nawet Czarodziejska góra jest sumą tego, jak została odebrana. Przynajmniej ktoś ją jeszcze czyta, choćby i z pominięciem około jednej trzeciej objętości  - C´est la vie

Ale o tym wszystkim tylko tak na marginesie...





*Trott-war-Literaturausgabe (2017/2018, 24./25. rocznik)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz